sobota, września 30, 2023

5212. Panna cotta (CVII)


Le persone entrano nella tua esistenza
per una ragione, una stagione o una vita.
[Konkretne osoby pojawiają się w twoim życiu
z jakiegoś powodu, na pewnym etapie lub na całe życie.]
Luca Mazzucchelli

Così come dei libri?
Secondo me, sì!
Il Melo
[Tak jak książki? / Według mnie, tak!]


Un libro nuovissimo. Lo aspettavo e finalmente è arrivato già!  
[Świeżynka wydawnicza. Czekałam na nią i w końcu już przybyła do ula!] 

czwartek, września 28, 2023

5211. 271/365

najpierw gniew, ślepa furia, po jakimś cza­sie mieszają się ze smutkiem, by osta­tecz­nie się w niego całkowicie przemienić.
     — wytrzymaj, ufaj, obserwuj, cze­kaj — kibicowałam tej czę­ści mnie, któ­ra nigdy nie uwierzy, że trudne emocje trwają wiecz­nie. — czekaj, to wszystko wy­pa­li się, zga­śnie, skoń­czy się w błogiej ciszy poczuciem bez­gra­nicz­ne­go spo­ko­ju, któ­ry po­ja­wi się na­gle i znikąd; przyjdzie to, co od­mie­ni wszystko.

271/365

środa, września 27, 2023

5210. Czekariat (LVI)


fot. Hawwa, fragment.

Miłość jest jedyną siłą, która pozwala nam
trzymać się razem ponad śmiercią.
bell hooks
(1952–2021)

*

George Gershwin, The Man I Love,
Frank Braley (fortepian),
White Raven’s Favorites Playlist 2022, #39.

5209. —

Jabłoń:
(w ciut mocno szwajcarskim nastroju)
Jak ja się cieszę, że nie jestem stonogą.
Zrobić po trzy serie na każdą nogę,
to byłaby masakra!

Pati:
(jak na zawołanie wyczuła zwierzęcy potencjał,
który tak pięknie można byłoby wykorzystać
podczas neurologicznej rehabilitacji
)
Ale ja mogłabym być kałamarnicą.
(dodaje po chwili)
Wiesz, dlaczego kałamarnicą,
a nie ośmiornicą?

Jabłoń:
(oczywiście, że nie wiedziała)

🍆

wtorek, września 26, 2023

5208. 268–269/365

każdego dnia jestem da­lej od tej, której ma­rze­nia tak dobrze zna­łam. długo szłam, by z odpowiedniej odległości zobaczyć wy­raź­nie, że pozostaną niespełnione, a gdy ona do­strze­ga to, co ja już wiem, łamiącym się gło­sem pyta:
     — co teraz będzie?
odpowiadam spokojnie:
     — zobaczymy.

268–269/365

Wszyscy zetkniemy się kiedyś z bólem, nieoczekiwaną chorobą, stratą. Cier­pie­nie przyjdzie niezależnie od tego, czy je wybierzemy, czy nie, nikt z nas od niego nie ucieknie. Jego obecność w na­szym ży­ciu nie jest prze­ja­wem dys­funkcji.

*

Hojne serce jest zawsze otwarte, zawsze gotowe na przyjęcie tego, co się wydarzy.

*

Tymczasem prawdziwa miłość rozkwita na trudnościach. Jej podstawą jest założenie, że chcemy się rozwijać i wzrastać, że chcemy stać się w pełni sobą. Nie ma takiej zmiany, która nie niosłaby z sobą poczucia wyzwania i straty.

*

W najgłębszym sensie smutek to pożar serca, intensywny ogień, który daje nam pocieszenie i ulgę.

*

Wbrew temu, co nam być może wpojono, zbędne i niechciane cierpienie rani, lecz nie musi zostawiać blizn na całe życie. Naznacza nas, to prawda. Ale to od nas zależy, czym ten ślad po cierpieniu się stanie.

*

Umysł i serce nigdy nie tracą swojej uzdrawiającej siły, bo potrafimy odnawiać naszego ducha bez końca, odzyskiwać duszę.

*

Gdy akceptujemy śmierć z miłością, przyjmujemy realność tego, co nie­ocze­kiwane i nad czym nie mamy kontroli. Miłość daje nam siłę, by odpuścić. Nie musimy wciąż niepokoić się i martwić o to, czy zrealizujemy swoje pla­ny i osiągniemy swoje cele. Śmierć jest zawsze obecna, by przypominać nam, że nasze plany są ulotne. Ucząc się kochać, uczymy się akceptować zmia­nę. Bez zmiany nie moglibyśmy się rozwijać.

*

Przestrzeń braku to także przestrzeń możliwości.

bell hooks, Wszystko o miłości. Nowe wizje,
przeł. Karolina Iwaszkiewicz,
Wydawnictwo Filtry, Warszawa 2023.

5207. Z oazy (CLXXXIX)

Dwunie­dzielne odliczanie literek, pięć. Poślizgnięte na niedzielnym wahaniu i upior­nym bólu, który skasował poniedziałek.

Ile czasu zajmuje mi przeczytanie książki? Są takie, których po wzięciu do rąk, nie puszczam, dopóki nie skończę. Są takie, które połykam. Są takie, których kolejne roz­działy podlegają ścisłej reglamentacji, by starczyło mi na dłużej. Są takie, które trudno mi polubić, męczę się ciut lub je porzucam. W tym zamieszaniu jest i kultura włoska, która próbuje mnie uwieść nie tylko sztuką kulinarną czy bogactwem ge­stów. Tę książ­kę czytałam bardzo metodycznie, dokładnie 30 dni. Dziś skończyłam.

Komisarza Montalbano poznałam kilka lat temu, próbując oglądać ekranizację kry­minałów z nim w roli głównej. Wielu czytających cykl z komisarzem okrutnie na­rze­ka na fizjonomię, grającego go aktora. Nie czytałam, nie narzekam, mi pasuje bar­dzo ten swoisty przystojniak. Jednak żadnego filmu nie dałam rady obejrzeć, pod­sypiając, gdy mówiony język włoski nie wystarczał, by utrzymać otwarte oczy.

Przeleżała ta książka na stosiku czytelniczym lata, bo z gatunkiem, który re­pre­zen­tu­je, mam nierokującą najlepiej relację. Ale włoski Autor! Ale Biały Kruk lubił dobre kry­mi­na­ły! Z tym argumentami nie dyskutowałam. Zaczęłam od posłowia. Podję­łam ręka­wi­cę: 30 dni z Camilleri’m. Ubawiłam się tymi opowiadaniami, czasem nawet nietknię­ty­mi farbką kryminalnego koloru. W końcu zaskoczyłam i zasmakowałam w atmosferze pracy komisarza, fantastycznie oddanej w ekranizacjach powieści, których jest boha­te­rem. Powiedzieć bardzo włoska, to nic nie powiedzieć. Więc milczę i czytam dalej. I wra­cam do oglądania.

Zmieściło się w tym zbiorze trzydzieści opowiadań. Trzeba miesiąca, żeby codziennie przeczytać jedno: tak należy ro­zu­mieć tytuł.
     Wszystkie powstały w okresie od początku grudnia 1996 do końca stycznia 1998 roku.
  // w posłowiu od Autora

dzień 30.:
Obosieczna poszlaka (Movente a doppio taglio)

Jednak teraz, gdy leżał na posadzce w kuchni, zamordowany trzydziestoma ciosami noża w twarz, pierś, brzuch i pachwinę […].
     – No to co? – spytał Montalbano lekarza sądowego, doktora Pasquano.
     – Jakie znowu „co”? – obruszył się Pasquano. – Chce pan wiedzieć, dla­cze­go nie żyje? Niestrawność. Przejadł się figami.

*

     – Czuje się pani na siłach udzielić paru wyjaśnień? – zaczął komisarz.
     – Jeśli Bóg dopomoże, a Matka Boża będzie mi towarzyszyć…
     Komisarz miał szczerą nadzieję, że Bóg i Matka Boska w takich oko­licz­no­ściach znajdą trochę czasu, by pomóc wdowie. Nie chciał prze­by­wać w tym po­miesz­cze­niu ani minuty dłużej, niż to będzie konieczne.
     […]
     – Od czego mam zacząć?
     – Od czego pani sobie życzy.
     – Więc dwadzieścia lat temu, kiedy już mieszkałam w tym domu z moim biednym mężem Raffaele…
     Komisarz nie mógł odżałować, że tak lekkomyślnie pozostawił swobodę historycznej i chronologicznej inwencji wdowy. Ale nie mógł tego odwołać. Trzeba było wcześniej pójść po rozum do głowy.

dzień 29.:
Napastnik (Lo scippatore)

„Chuj wie, co robić?” – pomyślał Montalbano, poprawiając na sobie kurtkę. […]  Można było tylko iść dalej.

*

     – Był szybszy?
     – Nie, komisarzu, sprawniejszy.

dzień 28.:
Powitanie Nowego Roku (Capodanno)

Noc syl­westrowa w hotelowym salonie, w tłumie nieznajomych, z uda­wa­niem we­so­łe­go nastroju podczas kolacji i balu, na pewno wpędziłaby go w chorobę.

*

Znasz się na kobietach, Mimì. Powiedz mi coś o pani Rosinie. Co to za typ?
     – Na chodzie – odpowiedział Mimì Augello. – Mimo żałoby odsłania dekolt, o który warto walczyć pierś w pierś.

dzień 27.:
Rajski zakątek (Un angolo di paradiso)

Na skale znalazł małą półkę, na której mógł się położyć. Jakiś czas leżał, wygrzewając się jak jaszczurka, a szum pulsującego w dole morza odpędzał przykre myśli, które czasem się pojawiały.

dzień 26.:
Zabita mysz (Il topo assassinato)

Instynkt urodzonego policjanta sprawiał, że wyławiał po omacku, znikąd, na wyczucie, różne anomalie i drobne, niepasujące do siebie szczegóły, do­strze­gał najmniejsze zakłócenia zwykłego, spodziewanego porządku. Zrobił kilka kroków do skałki na końcu mola i usiadł. Otworzył torebkę z orzeszka­mi i pestkami, ale ręka utknęła mu w środku. Nie mógł udawać, że nic się nie stało. W zasięgu jego wzroku coś zakłócało ład, wyłamywało się z nor­my. „Trudno – wymamrotał do siebie. – Trzeba się rozejrzeć”.

*

     – Czego pan ode mnie chce? Nie mam żadnego pańskiego trupa już od dwóch tygodni, o co panu chodzi? – dopytywał się doktor Pasquano, lekarz sądowy, wprowadzając komisarza do swego gabinetu. Jeśli umiało się go po­dejść, Pasquano stawał się człowiekiem dobrym, miłym, ale charakter miał nieznośny.

dzień 25.:
Pięćdziesiąt par podkutych butów
(Cinquanta paia di scarpe chiodate)

     – […]  Dałbyś szklankę wody?
     – Wody? W wodzie ludzie się topią! Siadajcie, przyniosę wina, na zmęczenie lepsze wino – powiedział Peppi, wchodząc do domu.

dzień 24.:
Dwóch filozofów i pojęcie czasu
(I due filosofie il tempo)

Szósty kupił chyba setkę kart telefonicznych, wszedł do kabiny, wkładał je po kolei do aparatu i czuł się jak u siebie w domu.

*

Swoim brakiem wątpliwości – swoim wahaniem o amplitudzie minuty, nie więcej, nie mniej – profesor Guglielmo La Rosa skomplikował mu do­cho­dze­nie, które wydawało się nadzwyczaj proste.

dzień 23.:
Jak” (Lo Yack)

W 1968 roku przyszły komisarz miał osiemnaście lat. Z zapałem oddawał się temu wszystkiemu, czym w tamtym roku zajmowali się młodzieńcy w je­go wieku: manifestował, okupował, proklamował, nie przepuszczał dziew­czy­nom, palił marihuanę i bił się z przeciwnikami. To znaczy z policją.

*

Komisarz przytomnie przyjął postawę obronną, zaczął się wykręcać, twier­dząc, że nie jest pewien, czy znajdzie wolny dzień. A to dlatego, że w do­mu Valentego źle się jadało. To, co wyrabiała jego żona, karmiąc gości, nie­wie­le się różniło od zabójstwa z premedytacją.
     – Jestem sam – dodał Valente. – Żona pojechała na parę dni do ro­dzi­ców. Wybierzemy się na obiad do jakiejś gospody w okolicy, na pewno znasz tu niejedną…
     – Jutro z rana, a najdalej w południe, jestem u ciebie – zakończył roz­mo­wę ucieszony komisarz.

dzień 22.:
Delikatna sprawa (Una faccenda delicata)

     – A co to było?
     – Pomagał mi włożyć płaszczyk, a ja go kopnęłam w nogę.
     – Jeśli tak było, jak mówisz, to ty jesteś niedobra, a nie on.
     – Nie. On.

dzień 21.:
Człowiek, który chodził na pogrzeby
(L’uomo che andava appresso ai funerali)

Kiedy Montalbano chciał się skupić nad jakąś sprawą albo po prostu za­czer­pnąć świeżego powietrza, kupował sobie torebkę prażonych orzeszków i pestek dyni i szedł na długi spacer aż do latarni morskiej, na wschodnie mo­lo. Usta i mózg całą drogę miały co robić.

dzień 20.:
Ręka artysty (Tocco d’artista)

Kiedy już mi trudno usiedzieć w domu, to która by była godzina w nocy, od­wią­zu­ję psa i idę się przejść. Wtedy, proszę pana, mój pies, który nazywa się Pirì, rusza z domu naburmuszony.
     – I co robi? – spytał, wciąż zza kadru, Nicolò.
     – Chciałbym zobaczyć pana, panie dziennikarzu, gdyby ktoś zerwał pana w nocy i dalejże, przechadzaj się pan dwie godziny! Nie byłby pan wściekły? Pies też jest wściekły.

*

     – Wyśmieje cię, bo mamy tylko gładkie słowa, zamki na lodzie, puste gadanie. Kto nie sieje, nie zbierze. Tu są potrzebne dowody, które można przed­sta­wić w sądzie, a my takich skarbów nie mamy. Nie zaprzeczysz.
     – Więc co robimy?
     – Będę myślał. Mam na to całą noc.

*

     – Salvo, co wymyśliłeś? Co robimy?
     – Posłuchaj, Nicolò, nie mamy wyjścia, możemy iść tylko w jednym kierunku, choć to jak spacer po linie.
     – Albo jak grzęzawisko. Wpakowaliśmy się.
     – To prawda, ugrzęźliśmy. Ale bagno sięga nam na razie do piersi. Zanim się całkiem pogrążymy, mamy przynajmniej jeszcze jeden ruch. Jeden jedyny.

dzień 19.:
Policjanci i złodzieje (Guardie e ladri)

     – Bawimy się w policjantów i złodziei?
     Pytanie wyrwało mu się znowu, było w nim, nie umiał się go wyrzec. I tak dobrze, że pozwolił dorosłym dopić kawę.

dzień 18.:
Jasnowidząca (La veggente)

Hyaena ridens – nazywał go Montalbano, bo aptekarz przypominał mu sta­ry kawał o dwóch przyjaciołach, którzy wybrali się do ogrodu zoo­lo­gicz­ne­go. Jeden czyta tabliczkę na klatce z hieną: „Hyaena ridens, czyli «śmiejąca się». Żyje na pustyni, wychodzi na łowy wyłącznie w nocy, żywi się padliną, rozmnaża raz do roku”. Zdumiony pyta drugiego: „To co ją tak śmieszy?”

*

Przypływ melancholii, smętna fala, wysoka jak na Pacyfiku, dopadła tego wieczoru wicekomisarza.

dzień 17.:
Stary złodziej (Il vecchio ladro)

     – Podrzucić cię do Vigaty? – spytał Montalbano.
     – Jeśli pan tak dobry – odpowiedział Orazio Genco, opierając się wygodnie. Był w zgodzie ze sobą i z całym światem.

dzień 16.:
Opowiedział o tym Aulus Gellius
(Quello che contò Aulo Gellio)

Ogrzewanie w samochodzie komisarza Montalbano zastrajkowało bez ostrzeżenia, podstępnie wykorzystując fakt, że właśnie wiała tramontana, ciągnąca pewnie aż od Skandynawii.

dzień 15.:
Pakt (Il patto)

     – Sprawca – nie przerywał potoku słów Mimì Augello – chciał sady­stycz­nie przerazić profesora, zanim go zabił. Przyjrzyj się: strzelał do lampy, do biblioteki, do tego obrazu… to chyba reprodukcja Pocałunku Velazqueza…
     – Hayeza – poprawił go pedantycznie Montalbano.


Francesco Hayez (1791–1882), Pocałunek.

dzień 14.:
Being here… (Being here...)

Mówił po włosku językiem książkowym, nieskażonym żadnym dialektem. Miał tylko szczególny, wyraźnie wyczuwalny akcent.

dzień 13.:
Ostrzeżenie (L’avvertimento)

     – Mimì, wiesz coś więcej o spalonym samochodzie?
     – O którym samochodzie?
     – O tym, co sam chodzi, jak wlejesz do niego benzyny.
     – Chwileczkę, Salvo, nie wściekaj się. O czyim samochodzie mówisz?
     Montalbano się zreflektował.
     – Wybacz, Mimì… Ile samochodów spalono u nas w ciągu ostatnich dwóch tygodni?
     – Siedem.
     – Rozumiem. Pytałem o toyotę Carla Memmiego.

dzień 12.:
Ikar (Icaro)

     – Pański syn jest pełnoletni.
     – Co to ma do rzeczy?
     – Coś ma, bo nie możemy go szukać, jakby był wyrostkiem, który uciekł z domu i nie wraca.

*

Zbliżył się Hugo, który także usłyszał pytanie komisarza.
     – Italiano skochany? Nikomu go dziś nie widział.

dzień 11.:
Cuda w Trieście (Miracoli di Trieste)

Był wczesny ranek, przejrzysty i jasny, i komisarz, który w ciągu jednego dnia podlegał irytującym zmianom nastroju, miał nadzieję, że uda mu się zachować do wieczora ten stan ducha, który czynił go wyrozumiałym wo­bec wszelkich zbiegów okoliczności i nieprzewidzianych zdarzeń.

dzień 10.:
Pułapka na koty (Trappola per gatti)

Kiedyś córeczka mojej znajomej, dziewczynka może czteroletnia, na­ry­so­wa­ła na kartce wydartej z zeszytu ptaka. Przynajmniej ona była pewna, że to ptak, chociaż nie można by dać za to głowy. W każdym razie poprosiła mat­kę, żeby podpisała rysunek: „To jest ptak”. Potem wzięła kartkę i usta­wi­ła ją na trawie w ich ogrodzie. „Po coś to zrobiła?”, spytała z ciekawością mat­ka. „To pułapka na koty”, odpowiedziała mała.

dzień 9.:
Towarzysz podróży (Il compagno di viaggio)

Wszedł do przedziału. Nie było tam jeszcze drugiego pasażera ani jego ba­ga­żu. Zdążył się rozlokować i zaczął czytać kryminał, który wziął ze sobą. W wyborze książki kierował się jej objętością, gdyż miała mu starczyć na całą podróż. Po chwili pociąg ruszył.

dzień 8.:
Diabelski fetor (L’ odore del diavolo)

     – Pani Clementino, a pani wierzy w diabła?
     – Ja? Gdzież tam! Gdybym wierzyła, po co opowiadałabym panu tę hi­storię? Gdybym wierzyła, wolałabym raczej opowiedzieć ją biskupowi. Nie sądzi pan?

dzień 7.:
Dzienniczek z 1943 roku (Un diario del ’43)

Ciepły wiatr z Libii [libeccio]  wiał tak mocno, że morze zalało plażę i po­de­szło pod samą werandę domu ko­mi­sarza Montalbano. Dlatego nastrój komisarza, który tylko wtedy nie miał pretensji do siebie i całego bożego świata, kiedy mógł się wygrzewać na słońcu, był czarny jak noc. Fazio znał swego szefa na wylot, toteż ledwie go zobaczył wchodzącego do ko­mi­sa­ria­tu, na­tych­miast zniknął mu z oczu. A Catarella, chociaż był tu już ponad rok, za­po­mniał, na jakie ryzyko się naraża, i nieopatrznie wpakował się do gabinetu.

dzień 6.:
Olbrzymka zawsze uprzejmie uśmiechnięta
(Una gigantessa dal sorriso gentile)

     – I spodziewa się pan, że mogę w czymś pomóc?
     – Oczywiście. Ale wcześniej zadam ojcu jedno pytanie: czy ksiądz, kiedy kłamie, popełnia grzech?
     – Jeśli kłamstwo służy dobru, to nie sądzę.

dzień 5.:
Miłość (Amore)

     – Ona nigdy nie była zazdrosna. On może tak, ale na swój sposób.
     – Co pan ma na myśli?
     – To, że nie był zazdrosny o nic aktualnego, tylko o przeszłość Micheli.
     – Paskudna sprawa.
     – Oj, tak! Najgorszy rodzaj zazdrości, na taką nie ma lekarstwa!

dzień 4.:
Łeb w łeb (Par condicio)

Ale ich synowie już powoli tracą cierpliwość: sześćdziesięcioletni don Lillino Cuffaro, syn don Sisina, i pięćdziesięcioletni don Masino Sinagra, syn don Balduccia, chcieliby wreszcie stanąć na czele rodzin i trochę się uno­wo­cze­śnić, ale jeszcze się trzęsą przed ojcami.

*

     – Wie pan, że trzech należy do tej samej rodziny, a tylko jeden do przeciwnej?
     – Nie, nie wiem. I mogę pana zapewnić, że mam to absolutnie i głęboko gdzieś. Poglądy polityczne, wierzenia religijne, przynależność do sto­wa­rzy­szeń nie są jeszcze, niestety, obiektem badań podczas sekcji zwłok.
     – Dlaczego mówi pan: nie są jeszcze?
     – Dlatego, że w moim przekonaniu już za parę lat wynajdzie się sto­so­wne aparaty, które na podstawie dobrze przeprowadzonej autopsji po­zwo­lą ustalić, co denat myślał o polityce. Ale może przejdziemy do rzeczy: o co panu chodzi?

dzień 3.:
Skrót (La sigla)

Gdzieś o drugiej w nocy, kiedy już spał na dobre, coś go zbudziło, coś, co na­gle pojawiło się w jego głowie. Już kiedyś mu się zdarzyło, że zbudził się w ta­ki sam sposób, i od tamtego czasu nabrał pewności, że kiedy śpi, jakaś cząstka jego mózgu czuwa i próbuje zmagać się z nierozwiązanym pro­ble­mem. A potem bez wahania przywołuje go do rzeczywistości.

dzień 2.:
Sztuka wróżenia (L’arte della divinazione)

     – Opowiedział pan o tym żonie? – spytał komisarz, który kiedy chciał, umiał być naprawdę skończonym bydlakiem.

*

     – Wie pan, do czego on jest zdolny? – ciągnął dyrektor. – Widziałem na własne oczy, jak nakłaniał uczennicę do palenia.
     – Trawki?
     Gaspare Tamburello zdziwił się, a nawet obruszył.
     – Jakiej tam trawki! Dlaczego mieliby palić trawę?! Podsunął jej praw­dzi­we­go papierosa.

*

Montalbano zaczął żałować, że człowiek, który strzelał – jeśli ktoś taki rze­czy­wiście chodzi po ziemi – nie miał większej wprawy.

*

     – […]  zaczął się we mnie wpatrywać i wpatrywać, aż zrobiło się cicho jak w grobie. Tak, tak, panie komisarzu, wytworzył się tak napięty nastrój, że, szczerze mówiąc…
     – Niech pan, na Boga, pieprzy nastrój!

dzień 1.:
List anonimowy (La lettera anonima)

Gruba książka telefoniczna Palermo i prowincji, przypadkiem leżąca na biurku komisarza, zerwała się do lotu, przefrunęła przez cały pokój i trafiła w przeciwległą ścianę, zrzucając ozdobny kalendarz, którym uprzej­mie obdarowała komisariat cukiernia „Pantano & Torregrossa”.

*

     – Gdzieś ty zdobył tyle plotek?
     – U fryzjera – odpowiedział inspektor, przeciągając dłonią po świeżo ostrzyżonym karku.

*

Wezwał Fazia.
     – Posłuchaj, Fazio. Idę na obiad. Do komisariatu wrócę koło czwartej. Masz mi do tego czasu dowiedzieć się wszystkiego o rodzinie Verruso. Od pradziadka poczynając aż po siódme przyszłe pokolenie.
     – Gdzież ja się tego dowiem?
     – U drugiego fryzjera.

Andrea Camilleri, Miesiąc z komisarzem Mntalbano,
przeł. Stanisław Kasprzysiak,
Oficyna Literacka Noir sur Blanc, Warszawa 2016.

5206. Z oazy (CLXXXVIII)

Dwunie­dzielne odliczanie literek, cztery. Poślizgnięte na arcytrudnym zadaniu wyboru cytatów i zapalonym w poniedziałek oku, które zmusiło moje życie do odłożenia wszystkiego na bok.

Trudno mi zaakceptować fakt, że Gloria Jean Watkin nie napisze już żadnej książki, ale nie napisze po tej stronie tęczy. Będzie mi brakowało Jej przytomnej uważności. Jeśli mielibyście przeczytać jedną książkę w tym roku, pozwolić jej dotknąć naj­bar­dziej miękkich części duszy, niech to będzie TA książka. Nie pożałujecie. Dorzucam ją do najważniejszych dla mnie książek w roku 2023.

w pieśni nad pieśniami jest taki fragment: „znalazłam tego, któ­re­go kocha moja dusza. uchwyciłam go i nie puszczę”. z myślą o tym, by chwytać i trzymać, przeżywać na nowo ten moment za­chwy­tu i zrozumienia, gdy możemy zobaczyć siebie nawzajem ta­ki­mi, jacy naprawdę jesteśmy […].
  //  dedykacja

*

Kiedy byłam mała, zrozumiałam jasno, że nie warto żyć, jeśli się nie zna miłości. Niestety nie mogę powiedzieć, że uświadomiłam to sobie dzięki miłości, którą mnie darzono. To jej brak uzmysłowił mi, jak wiele ona znaczy.

*

Kiedy kochamy, możemy pozwolić,
by przemówiły nasze serca.

*

Nie możemy cofnąć się w czasie. Teraz to wiem. Mo­że­my iść naprzód. Mo­że­my znaleźć miłość, której pragną nasze serca, ale tylko wtedy, gdy prze­sta­nie­my opłakiwać tę utraconą, kiedy byliśmy mali i nie potrafiliśmy nazwać swoich pragnień.

*

Milczenie chroni przed niepewnością.

*

Przywilej władzy stanowi sedno patriarchalnego myślenia. Wychowani w tym myśleniu chłopcy, dziewczynki, mężczyźni i kobiety prawie zawsze wierzą, że miłość nie jest ważna, a jeśli nawet, to nigdy tak jak siła, do­mi­na­cja, kontrola, bycie górą, stawianie na swoim.

*

Zewsząd słyszymy, że miłość jest ważna, lecz wciąż widzimy jej nie­po­wo­dze­nia. W polityce, w kościołach, w naszych rodzinach i związkach miłość najwyraźniej rzadko stanowi podstawę decyzji, wpływa na to, jak ro­zu­mie­my wspólnotę, czy trzyma nas razem.

*

Mimo przytłaczających dowodów na to, że jest odwrotnie, wciąż sądzimy, że to rodzina stanowi pierwszą szkołę miłości. Od tych, którzy nie nauczyli się kochać w rodzinie, oczekuje się, że doświadczą miłości w związkach. Ta jednak często nas omija. Życie schodzi nam na naprawianiu szkód wy­rzą­dzo­nych przez okrucieństwo, zaniedbanie i wszystkie inne przejawy braku miłości, jakich doświadczaliśmy w domach rodzinnych i w związkach, w któ­rych po prostu nie wiedzieliśmy, co robić.

*

Wyobraźcie sobie, o ile łatwiej byłoby się nauczyć kochać, gdybyśmy zaczęli od wspólnej definicji. Miłość najczęściej uznaje się za uczucie, a jednak wszyscy co wnikliwsi teoretycy zgadzają się, że kochalibyśmy lepiej, gdy­byś­my myśleli o niej jako o działaniu.

*

[Morgan Scott Peck]  określa miłość jako „wolę rozszerzenia własnego »ja« w celu pielęgnowania własnego lub cudzego rozwoju duchowego”. I dodaje: „Miłość poznajemy po jej owocach. Miłość jest aktem woli – czyli zarówno intencją, jak i działaniem. Wola implikuje również wybór. Nie musimy kochać. Postanawiamy, że będziemy kochali.

*

Ale czułość to tylko jeden ze składników miłości. Żeby naprawdę kochać, musimy nauczyć się łączyć różne składniki – czułość, troskę, zro­zu­mie­nie, szacunek, przywiązanie i zaufanie, a także szcze­rość i otwartość. To, że za młodu przyswajamy sobie nietrafne definicje mi­ło­ści, sprawia, że trudno nam kochać, gdy dorośniemy. Idziemy właściwą ścieżką, ale w złym kierunku. Większość ludzi uczy się myśleć o miłości tylko jako o uczuciu.

*

Kiedy zdefiniujemy miłość jako wolę pielęgnowania własnego i cudzego ro­zwo­ju duchowego, nie będziemy mogli uznać, że kochamy, jeśli krzyw­dzi­my. Miłość i krzywda nie mogą współistnieć.

*

Gdy zaczynamy myśleć o miłości zawsze raczej jako o działaniu niż o uczu­ciu i używamy słowa „miłość” w ten sposób, automatycznie bierzemy na sie­bie odpowiedzialność.

*

Gdy w dzieciństwie bito nas za karę i mówiono: „To dla twojego dobra” albo: „Robię to, bo cię kocham”, moje rodzeństwo i ja byliśmy zdezo­rien­to­wa­ni. Czy bolesna kara jest gestem miłości? Udawaliśmy, jak to dzieci, że przyjmujemy tę logikę, ale w głębi serca wiedzieliśmy, że to nie tak. Wie­dzie­liś­my, że to kłamstwo. Tak samo jak to, co dorośli mówili później: „Mnie to boli bardziej niż ciebie”. Nic nie wywołuje w umysłach i sercach dzieci większej dezorientacji co do miłości niż brutalna lub okrutna kara wy­mie­rza­na przez ludzi, których nauczono je kochać i szanować. Takie dzieci wcze­śnie uczą się pytać, czym jest miłość, i pragnąć jej, nawet jeśli wątpią w jej istnienie.
     Z drugiej strony masa dzieci nigdy nie doświadcza kar i wzrasta w prze­ko­na­niu, że miłość jest dobrym uczuciem i polega wyłącznie na za­spo­ka­ja­niu potrzeb i pragnień. Nie jest dla nich czymś, co miałyby dawać, ale czymś, co dostają. Rozpieszczanie dzieci w ten sposób, czy to materialnie, czy przez pozwalanie na wszystko, jest rodzajem zaniedbania. Takie dzieci, choć nie doznają żadnej krzywdy ani nie są pozbawione opieki, zwykle ma­ją o miłości tak samo mgliste pojęcie jak te zaniedbywane i do­świad­cza­ją­ce emocjonalnego odrzucenia.

*

Choć wielu ludzi dorasta w domach, w których są darzeni pewną troską, miłość jest tam nietrwała lub nie ma jej wcale. Dorośli wszystkich klas, ras i płci oskarżają rodzinę.

*

Nie rodzimy się z wiedzą, jak kochać – czy to siebie, czy innych. Rodzimy się jednak zdolni reagować na troskę. W miarę jak rośniemy, możemy dawać i otrzymywać uwagę, czułość i radość. To, czy nauczymy się kochać siebie i innych, będzie zależało od tego, czy trafimy na kochające otoczenie.

*

Niezależnie od tego, jak uparcie odwracamy od niej umysły i serca czy jak uparcie odmawiamy wiary w jej magię – prawdziwa miłość istnieje. Wszyscy jej pragną, nawet ci, którzy twierdzą, że porzucili nadzieję. Ale nie wszyscy są przygotowani. Prawdziwa miłość pojawia się dopiero wtedy, gdy nasze serca są na to gotowe. […]  Zranione serca odwracają się od niej, ponieważ nie chcą wykonywać pracy zdrowienia koniecznej, by ją pod­trzy­my­wać i wspierać. […]  Żeby poznać i utrzymać prawdziwą miłość, musimy być gotowi zrezygnować z pragnienia władzy.

*

Wziąć za siebie odpowiedzialność to codziennie prze­kształ­cać swoje życie tak, by poradzić sobie z tym, czego nie da się łatwo zmienić.

*

By poznać miłość, musimy być szczerzy wobec siebie i innych. […]  Kiedy znamy myśli, przekonania i uczucia drugiej osoby, trudniej nam pro­jek­to­wać na nią nasze wyobrażenia o niej. […]  Żeby kochać, musimy otwarcie siebie nawzajem słuchać i przede wszystkim – docenić prawdomówność. Kłamstwo może sprawić, że poczujemy się lepiej, ale nie pomoże nam po­znać miłości.

*

Właściwie każda dorosła osoba, która w dzieciństwie doświadczyła nie­po­trzebnego cierpienia, może opowiedzieć o kimś, kto swoją dobrocią, czu­ło­ścią i troską przywrócił jej nadzieję.

*

W miarę jak wzmaga się żądza posiadania, rośnie poczucie duchowej pust­ki, którą próbujemy zapełnić poprzez konsumpcję. Może i brakuje nam mi­łości, ale zawsze możemy pójść na zakupy.
     Nasz głód bierze się z przejmującej świadomości emocjonalnego nie­do­bo­ru. To wypływająca z głębi duszy odpowiedź na brak miłości. Chodzenie do kościoła czy świątyni tego głodu nie zaspokaja, ponieważ zinsty­tu­cjo­na­li­zo­wa­ne religie dostosowały się do wymogów rzeczywistości świeckiej, inter­pre­tu­jąc duchowość w taki sposób, by wspierać kulturę skupioną na ma­te­rial­nej produkcji. […]  Zamiast wzywać do miłości i budowania wspólnoty, w gruncie rzeczy działa na rzecz alienacji i oddalenia.
     Ignoruje się współzależność jako zasadę życia, aby wynieść na ołtarze osobność i indywidualny zysk. […]  Fundamentaliści – czy to chrześcijanie, czy muzułmanie, czy inni – kształtują i interpretują myśl religijną tak, by podporządkowała się konserwatywnemu status quo i go legitymizowała. Fundamentalistyczni myśliciele posługują się religią, by wspierać impe­ria­lizm, militaryzm, seksizm, rasizm i homofobię, i zaprzeczają jednoczącej nowinie miłości, która stanowi serce każdej wielkiej tradycji duchowej.

*

[…]  zinstytucjonalizowana religia psuje i łamie własne zasady dotyczące funkcjonowania ludzi w świecie i ich odnoszenia się do siebie nawzajem. Wyobraźcie sobie, jak inne byłoby nasze życie, gdyby wszyscy, którzy uwa­ża­ją się za chrześcijan czy ludzi religijnych, dawali pozostałym przykład, praktykując miłość.

*

Po części to właśnie indywidualizm doprowadził do powstania niezdrowej kultury narcyzmu, tak wszechobecnej w naszym społeczeństwie.

*

Ze zdumieniem słucham, jak osoby, które swój majątek odziedziczyły, prze­strze­gają przed dzieleniem się zasobami, argumentując, że potrzebujący po­winni sami na nie zapracować, bo inaczej nie nauczą się cenić wartości pie­nią­dza. O odziedziczonym bogactwie lub innych istotnych dobrach ma­te­rial­nych rzadko mówi się w mediach, bo ludzie, którzy takie zasoby po­sia­da­ją, nie chcą przyznać, że korzystnie jest mieć pieniądze niebędące na­gro­dą za ciężką pracę. […]  Jednym z ironicznych aspektów kultury chci­wo­ści jest to, że właśnie ludzie czerpiący największe korzyści z do­cho­dów, na któ­re nie pracowali, najgorliwiej obstają przy tym, że przed­sta­wi­cie­le niż­szych klas mogą docenić tylko to, co uzyskają dzięki własnej ciężkiej pra­cy. Rzecz jasna bogaci po prostu tworzą w ten sposób system prze­ko­nań, który chro­ni ich interesy klasowe i umniejsza ich odpo­wie­dzial­ność wobec nie­u­przy­wi­lejowanych.

*

Uzależnieni pragną ulgi – nie myślą o miłości.
     […]  nałogi i relacje się wykluczają. Uzależnienie uniemożliwia miłość. […]  Uzależnieni są chciwi, bo ich pogoń nigdy się nie kończy; ich pra­gnie­nie nie ustaje i nigdy nie da się go w pełni zaspokoić.

*

Obawa przed radykalnymi zmianami sprawia, że wielu ludzi zdradza własne umysły i serca.

*

Nauczenie się, jak stawiać czoła swoim lękom, jest jednym ze sposobów opowiedzenia się po stronie miłości. Strach może nie zniknie, ale przestanie być przeszkodą.

*

Wszystkie nauki duchowe są bezużyteczne, jeśli nie potrafimy kochać. Na­wet najwznioślejsze stany i najbardziej wyjątkowe osiągnięcia duchowe nie mają żadnego znaczenia, jeżeli nie potrafimy być szczęśliwi w co­dzien­nych sytuacjach – jeżeli nie jesteśmy w stanie dotykać sercem innych osób i ży­cia, które zostało nam dane. Liczy się tylko to, jak żyjemy.
  Jack Kornfield

*

To, że znamy miłość, albo nadzieja, że ją poznamy, jest kotwicą, która chroni nas przed utonięciem w smutku.

bell hooks, Wszystko o miłości. Nowe wizje,
przeł. Karolina Iwaszkiewicz,
Wydawnictwo Filtry, Warszawa 2023.
(wyróżnienie własne)

W idealnym świecie wszyscy od małego uczylibyśmy się kochać samych siebie. Dorastalibyśmy pewni własnej wartości, rozsiewając miłość wszędzie wokół i po­zwa­la­jąc naszemu światłu jaśnieć. Ale nawet jeśli się tego nie nauczyliśmy, wciąż jest nadzieja. Płomyk miłości wciąż się w nas tli, nieważne jak wątły. Jest zawsze obecny i cze­ka na podmuch, który go rozpali, na przebudzenie serca i przypomnienie chwili, gdy byliśmy siłą życiową czekającą w ciemności na narodziny, pragnącą ujrzeć światło.

*

Działanie, podobnie jak sakrament, to widzialna forma niewidzialnego ducha, zewnętrzna manifestacja we­wnętrz­nej siły. Ale gdy działamy, nie tylko wyrażamy to, co znajduje się w naszym wnętrzu, i pomagamy kształ­tować świat, lecz także otrzymujemy to, co jest na ze­wnątrz, i przekształcamy samych siebie.
  Parker Palmer

*

Dążenie do natychmiastowej gratyfikacji jest jedną ze składowych chciwości.
     […]  W prawdziwej miłości potrzeby rzadko są za­spo­ka­ja­ne od razu. Żeby ją poznać, musimy się za­an­ga­żo­wać i poświęcić czas.

*

[…]  rozmowa wcale nie zagraża przyjemności. Zmienia tylko jej naturę.

*

Całym sercem wierzę, że prawdziwa miłość istnieje. Przyjmuję też możliwość, że jej pojawienie się to ta­jem­ni­ca, że dochodzi do niego bez naszego wysiłku i na­szej wo­li. Ale jeśli tak jest, to miłość przydarzy nam się nie­za­leżnie od tego, czy będziemy jej szukać, czy nie. Szu­ka­nie nie sprawi, że ją stracimy. Przeciwnie, ci z nas, którzy są zranieni, rozczarowani i pozbawieni złudzeń, muszą otworzyć swoje serca, jeśli chcą, by wkroczyła w nie miłość. Ten akt otwarcia jest sposobem szukania.

*

Więź dusz to rezonans między dwiema osobami, które reagują nawzajem na ukryte za fasadą podstawowe piękno swojej natury i łączą się na głębszym poziomie. […]  Ten rodzaj obopólnego zrozumienia stanowi ka­ta­li­za­tor potężnej alchemii. To święte przymierze, które ma pomóc obu stronom odkryć i zrealizować ich najgłębszy potencjał. Więź serc pozwala nam docenić tych, których kochamy, takimi, jacy są, a więź dusz otwie­ra kolejny wymiar – widzimy ich i kochamy za to, jacy mogliby być, i za to, kim sami możemy się stać pod ich wpływem.
  //  John Welwood

*

Prawdziwe obdarowywanie jest aktem niezwykle ra­dos­nym. Doświadczamy szczęścia, gdy myślimy o tym, by coś komuś dać, gdy to robimy i gdy to wspominamy. Szczodrość to święto. Kiedy kogoś obdarujemy, czujemy się z nim związani […].
  //  Sharon Salzberg

*

Gdy kochamy w pełni i głęboko, wystawiamy się na niebezpieczeństwo. Ulegamy całko­wi­tej przemianie.

*

Choć tak często jej wokół nas brakuje, nic nie może sprawić, że przestaniemy jej pragnąć, nic nie osłabi naszej tęsknoty. Nasze serca zdają się niezależnie od wszystkiego wiedzieć, że miłość ocala.

*

To, że kochamy, nie znaczy, że nie spotka nas zawód. Ale miłość pomoże nam zmierzyć się z nim i nie stracić serca.

*

Anioły są naszymi świadkami. Opiekuńczymi duchami, które obserwują nas, chronią i prowadzą przez życie. Czasem przyjmują ludzką postać. Innym razem są czysto duchowe – niewidzialne, niewyobrażalne, ale zawsze obecne.

(tamże)

5205. Czekariat (LV)


Prawdziwa miłość to szczególny rodzaj wglą­du, dzięki któ­re­mu widzimy pełnię możli­wo­ści drugiej osoby, a jed­no­cześ­nie cał­ko­wi­cie akceptujemy poziom, na jakim owa pełnia się w da­nej chwili wyraża, nie łudząc się, że po­ten­cjał jest obecną rze­czy­wi­sto­ścią. Prawdzi­wa miłość przyjmuje drugą osobę taką, jaka ona jest, bez zastrzeżeń, ale ze szczerym i nie­wzru­szo­nym za­an­ga­żo­wa­niem, by pomóc jej w samo­ro­zwo­ju – któ­re­go cele mo­że­my wi­dzieć lepiej niż ona.
   Eric Butterworth (1916–2003)

niedziela, września 24, 2023

5204. Z oazy (CLXXXVII)

Dwunie­dzielne odliczanie literek, trzy. Czysty przypadek, odrobina „smaka” na ab­surd, niedbałą fastrygą przytwierdzony do rzeczywistości i… wiadomo było, na któ­rych li­ter­kach zatrzymać oko, by zapomnieć się, porzucić choć na chwilę strachy i upior­ne zmę­cze­nie. Obśmiałam się przy tym drobiazgu książkowym. Bardzo. M!

Lubię przyglądać się światu takiemu, jaki jest. I wierzę, że to, co widzę, ma jakiś sens, że to, co przeżywam, jest jakąś historią do opowiedzenia. Wszyscy przecież stale przeżywamy różne historie, ale często ich nie dostrzegamy. Co bardzo lubię: odkrywać i utrwa­lać hi­sto­rie. Ale też bardzo lubię stopniowo ześlizgiwać się z praw­do­po­dobieństwa w nieprawdopodobieństwo. Uwielbiam to przejście od normalności do fantazji, na przykład gdy przedmioty nagle za­czy­na­ją mó­wić. Czyli z jednej strony doceniam spojrzenie zwrócone na rzeczywistość, z drugiej – sabotaż rzeczywistości” – powiedział autor tej książeczki w wywiadzie ze stycznia 2020.

*

Ektocki należy do martwych języków, a mnie wydaje się najbardziej inte­re­sujący, ponieważ składał się tylko z dwóch słów. Pierwsze brzmiało „M”, a dru­gie „saskruptloxptqwrstfgaksolompaaghrcks”. „M” jest rodzaju żeń­skie­go i znaczy: „A cóż to się znowu dzieje?”, „saskruptlo­xptqwrst­fga­kso­lom­paaghrcks” jest rodzaju męskiego i znaczy „nic”.

*

Stara stonoga usiadła przed norką z zamiarem policzenia własnych nóg. Przez całe życie chciała się do tego zabrać, ale zawsze coś jej stawało na prze­szkodzie. Teraz wreszcie miała trochę czasu i przystąpiła do rzeczy.
     […]  zaczęła liczyć od początku i doszła do czterdziestej trzeciej nogi kiedy osiemdziesiąta pierwsza zaczęła ją swędzić tak okropnie, że musiała się na­stęp­nym tuzinem podrapać, co tak ją skonfundowało, że straciła rachubę i musiała zaczynać jeszcze raz od początku. Ledwie doszła do pięćdziesiątej pierwszej, a tu małżonek przyniósł jej rachunek od szewca. Stonoga z furią rzuciła świstek na ziemię, podeptała go nogami i znów wyszła przed norkę, z niezłomnym postanowieniem, że tym razem już nie da sobie przeszkodzić.

*

Pewnego ranka, gdy zadzwonił budzik, pan Zogg po prostu nie wstał. A prze­cież sam nastawił budzik, na siódmą, jak zawsze, bo o ósmej musiał być w biurze. Było już kwadrans po siódmej, a pan Zogg spał dalej, było wpół do ósmej, a pan Zogg wciąż jeszcze spał, było za kwadrans ósma, a pan Zogg chrapał w najlepsze.
     – Koledzy – rzekły spodnie do innych części garderoby, wiszących na oparciu krzesła – już czas.
     Kalesony wśliznęły się w spodnie, podkoszulek i koszula wetknęły się za pasek, krawat okręcił się wokół kołnierzyka, marynarka nałożyła się na koszulę, skarpetki wcisnęły się w buty, a potem wszystkie razem zeszły schodami na dół, autobusem pojechały do biura, w którym pracował pan Zogg, i zajęły miejsce przy jego biurku. Ilekroć ktoś zaglądał, grzebały w sto­sie papierów, a kiedy koło południa w biurze pojawił się sam pan Zogg, mając za jedyne okrycie ręcznik owinięty wokół bioder, nikt nie chciał z nim gadać i natychmiast się go pozbyto.

*

Pewnego razu wiejskie ustronie zapragnęło udać się do miasta. Dużo się nasłuchało o samochodach, motocyklach i tramwajach, które jakoby ma­so­wo krążą między masą domów. Chciało to zobaczyć.

*

Na samej górze, na północy Grenlandii siedzi na lodowcu zimny trzmiel. Waży 20 000 kilogramów i bardzo chciałby fruwać. Ale ma o wiele za słabe skrzydła. Mimo to bez ustanku nimi trzepocze, w nadziei, że pewnego dnia jednak mu się uda. W ten sposób wprawia w ruch lodowate powietrze, które z rozpędu dociera aż do nas. Przez całą zimę zimny trzmiel ćwiczy fruwanie, a wiosną wyczerpany zasypia. Na szczęście, bo inaczej nie mie­li­byśmy wcale lata. Latem zimny trzmiel śpi i śni mu się, że umie fruwać. Pewien spryciarz, który nie lubi marznąć, posłał mu raz paczkę tabletek nasennych, z nadzieją, że trzmiel będzie potem spał także w zimie. Ale li­sto­no­szem był niedźwiedź polarny, taki ciekawski z natury, że otworzył paczkę i sam połknął wszystkie tabletki. Odtąd na północy Grenlandii w ogóle nie roznosi się poczty, bo niedźwiedź śpi po dziś dzień, a ponieważ nikt prócz niego nie zna adresu zimnego trzmiela, nikt nie umie powiedzieć, jak mu się teraz wiedzie, ale dopóki co roku nadchodzi zima, możemy zakładać, że jeszcze żyje.

Franz Hohler, Wielki karzeł i inne opowieści,
przeł. Małgorzata Łukasiewicz, PIW, Warszawa 2023.

Pan Nożyk na safari w najczarniejszej Afry­ce wpadł w ręce ludożerców. Ale […], a po­za tym […], toteż […], jeśli […], niestety […].

(tamże)

(5202+1). O miłości

Jabłoń:
(niepoprawnie odczytała
intencje Sadownika
)

Sadownik:
(rozbawiony, z czułością)
Ty głąbie!

Jabłoń:
Ale kalafiorowy, prawda?

Sadownik:
Nie! Kapuściany!

Jabłoń:
Wolałabym być kalafiorowym…
Byłabym wtedy
Twoim kwiatuszkiem!

*

Za­wsze uwa­żała, że mał­żeń­stwo to pestka, trzeba tylko wy­brać je­den te­mat kłótni, w któ­rym jest się na­prawdę do­brym, i już do końca ży­cia po­wta­rzać go przy­naj­mniej raz w ty­go­dniu.

*

Dom”.
     Po­winno ist­nieć wię­cej słów do na­zwa­nia gojedno okre­śla­jące miej­sce, a dru­gie lu­dzi, po­nie­waż po pew­nym cza­sie re­la­cja z ro­dzin­nym mia­stem przy­po­mina ra­czej mał­żeń­stwo. Trzy­mają nas ra­zem wspólne hi­sto­rie, drobne opo­wiastki, któ­rych nikt nie zna, śmieszne tylko dla nas żar­ciki i ten spe­cy­ficzny śmiech, ten, któ­rym śmie­jesz się tylko do mnie. Za­uro­cze­nie miej­scem i czło­wie­kiem to po­wią­zane ze sobą przy­gody. Po­cząt­kowo chi­cho­cząc, bie­gniemy za róg i od­kry­wamy na­wza­jem każdy cen­ty­metr swo­jej skóry, z bie­giem lat uczymy się każ­dego ko­ciego łba, każ­dego ko­smyka wło­sów i po­chra­py­wa­nia, w ten spo­sób czas za­mie­nia na­mięt­ność w od­daną mi­łość, aż w końcu oczy, przy któ­rych bu­dzimy się każ­dego dnia, i ho­ry­zont za oknem opi­su­jemy tym sa­mym sło­wem: „dom”.
     Tak więc po­winny w tej sy­tu­acji funk­cjo­no­wać dwa słowa, jedno na to, co po­trafi cię prze­nieść przez naj­ciem­niej­sze na­wet chwile, a dru­gie, które po­trafi cię przy­wią­zać.

*

Kiedy jest się mło­dym i świeżo za­ko­cha­nym, to przy­zna­nie się do tego, że się po­trze­buje po­mocy, wy­daje się naj­trud­niej­sze. Tym­cza­sem pół ży­cia po ślu­bie już się wie, że naj­trud­niej­sze jest przy­zna­nie się przed sobą, że się tej po­mocy nie po­trze­buje. Nie trzeba po­mocy, by czuć się nie­wy­star­cza­ją­cym, wy­bra­ko­wa­nym i bez­war­to­ścio­wym. Nikt tak do­brze jak ty sam nie po­trafi cię wpę­dzić wła­śnie w ta­kie uczu­cia.

*

Jedną z nie­moż­li­wych do prze­sko­cze­nia rze­czy w mał­żeń­stwie jest to, że na­wet je­śli wszystko ro­bisz do­brze, to za­wsze po­ja­wia się jesz­cze coś in­nego.

*

[…]  to, co jest ważne w mał­żeń­stwie, to wspólne cele i nie­ustanne spo­glą­da­nie w tym sa­mym kie­runku”. Czę­sto roz­my­śla o tym, że tu­taj ro­dzi się pro­blem, bo je­śli za­wsze pa­trzy się w tym sa­mym kie­runku, to ni­gdy nie pa­trzy się na sie­bie na­wza­jem.

*

„Każdy po­rządny czło­wiek, ja­kiego znam, ma dwie ro­dziny, tę, którą do­stał, i tę, którą wy­brał. Na tę pierw­szą nic nie po­ra­dzisz, ale za tą drugą bie­rzesz, do ja­snej cia­snej, od­po­wie­dzial­ność!”, wrzesz­czała na niego Ra­mona za każ­dym ra­zem, gdy ktoś z Grupy na­broił coś po me­czu […].

*

Po­chyla się więc w jego stronę i z dło­nią na jego po­liczku szep­cze:
     – Ro­bimy, co mo­żemy. Do­brze? A to, czego nie je­ste­śmy w sta­nie kon­tro­lo­wać, mu­simy olać. Skup się na tym, na co masz wpływ.
     Johnny kiwa głową, ką­ciki ust pod za­ro­stem na­dal się jesz­cze lekko za­ci­skają.
     – Okej, Da­laj­lamo.
     Han­nah ude­rza go w ra­mię, a on ca­łuje ją nieco dłu­żej, niż przy­stoi w miej­scu pracy.

*

„Mał­żeń­stwo”.
     Po­winno ist­nieć ja­kieś inne słowo na okre­śle­nie mał­żeń­stwa z wy­star­cza­jąco dłu­gim sta­żem. Gdy już dawno temu mi­nęło się ten punkt, w któ­rym jesz­cze się czuło, że to wy­bór. Już nie wy­bie­ram cię każ­dego po­ranka, to, co po­wie­dzie­li­śmy so­bie w dniu swo­jego ślubu, było bar­dzo miłe, nie mogę so­bie wy­obra­zić ży­cia bez cie­bie. Nie je­ste­śmy świe­żymi kwia­tami, tylko dwoma drze­wami ze zro­śnię­tymi ko­rze­niami, doj­rze­wasz we mnie.
     Za młodu czło­wiek my­śli, że mi­łość to za­ko­cha­nie, ale za­ko­cha­nie jest pro­ste, każdy dzie­ciak może się za­ko­chać. Ale mi­łość? To ro­bota dla do­ro­słego. Mi­łość wy­maga ca­łego czło­wieka, wszyst­kiego, co w to­bie naj­lep­sze, i wszyst­kiego, co w to­bie naj­gor­sze.

*

Mał­żeń­stwo? Po­winno na to z cza­sem ist­nieć inne słowo. Bo nie ma cze­goś ta­kiego jak „wieczne za­ko­cha­nie”, tylko mi­łość wy­star­cza na tak dłu­go, a ta ni­gdy nie jest pro­sta. Wy­maga ca­łego czło­wieka. Wszyst­kiego, co masz. Wszyst­kiego.

*

     – Mó­wisz, jakby to była jedna długa walka.
     – A czy mi­łość wła­śnie taka nie jest? Ko­chać ko­goś to jedno, ale kto, do chuja, ma siłę być KO­CHA­NYM przez dwa­dzie­ścia lat?

Fredrik Backman, Zwycięzcy, przeł. Anna Kicka,
Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2023.
(wyróżnienie własne)

5202. Z oazy (CLXXXVI)

Dwunie­dzielne odliczanie literek, dwa. Czekałam na tę część od momentu, gdy prze­czy­ta­łam ostatnie słowa drugiej części cyklu. Na szczęście nie było tego czekania aż tak dużo. Z ogromną przyjemnością wróciłam do bo­ha­te­rów tej historii. Nie pła­ka­łam wcale, ryczałam jak bóbr w wielu miejscach, co Sadownik niezmiennie kwitował z tym sa­mym wyrzutem, bo ma bardzo dobrze wyrobione zdanie na temat moich li­ter­ko­wych wyborów: znowu? A ja, całkowicie niewinna, broniłam się dziarsko, jak­by te łzy miały mniejszy kaliber rażenia: ale to powieść!

Nie miałam żadnych hamulców przy wyborze cytatów. Muszę je tu wszystkie mieć. Nie czekam już na czwarty tom, bo go nie będzie, ale na następny przekład kolejnej książki Autora czekam już dziś, czekam bardzo.

Dla każ­dego, kto mówi za dużo i śpiewa za gło­śno,
i pła­cze za czę­sto, i w ży­ciu ko­cha coś bar­dziej, niż po­wi­nien.
//  dedykacja

*

Szcze­gólne po­dzię­ko­wa­nia dla na­szego sza­lo­nego owczarka, który w mo­ich naj­mrocz­niej­szych mo­men­tach pod ko­niec re­dak­cji tek­stu przy­po­mi­nał mi o tym, że nie ma nic waż­niej­szego niż spa­cer i po­rzu­ca­nie pi­łeczką w parku.
//  fragment podziękowań Autora

*

Cały sport ba­zuje na mi­ni­mal­nych mar­gi­ne­sach. Pro­mi­lach, mi­li­me­trach, gra­mach. Za wszyst­kimi naj­bar­dziej spek­ta­ku­lar­nymi spor­to­wymi wy­czy­nami stoi ty­siąc nie­wi­docz­nych „je­śli tylko”, „je­śli nie” i „tak bli­sko”.
     […]  Cały sport ba­zuje na mi­ni­mal­nych mar­gi­ne­sach, cza­sami to tylko przy­ja­ciel, który nie traci wzglę­dem cie­bie na­dziei.

*

Ho­kej dla po­stron­nego ob­ser­wa­tora może być głu­pawą grą, ale dla gra­ją­cego ni­gdy. Wy­tłu­ma­cze­nie ko­muś, jak się czuje na lo­dzie, wy­daje się rów­nie nie­moż­liwe co wy­ja­śnie­nie ży­ją­cemu pod zie­mią, czego do­świad­cza la­ta­jący. Ja­kie zna­cze­nie może mieć niebo, je­śli się go ni­gdy nie wi­działo?

*

[…]  ho­kej to przede wszyst­kim dys­cy­plina dźwię­ków. Szramy w lo­dzie, cięż­kie ciało wbite w pleksę przez in­nego za­wod­nika, echo od­bi­ja­jące się w hali, krą­żek z ca­łej siły ude­rza­jący o bandę: bang­bang­bang­bang­bang.

*

Że też tak ko­micz­nie ła­two wy­pro­wa­dzić grupę do­ro­słych męż­czyzn z rów­no­wagi, je­dyne, co mu­sisz zro­bić, to prze­ła­mać ich do­tych­cza­sowe na­wyki. Za­ckell ni­gdy nie dzi­wiło, że męż­czyźni wy­wo­ły­wali wojny, ale już to, że któ­re­muś z nich kie­dy­kol­wiek udało się ja­kąś wy­grać, sta­no­wiło dla niej cud.
     […] 
     – Noż kurw… – do­biega ze­wsząd, a to do­piero po­czą­tek ka­ko­fo­nii uża­la­ją­cych się nad sobą męż­czyzn.

*

Daw­niej Maya przy­glą­dała się pta­kom wę­drow­nym prze­la­tu­ją­cym wio­sną po­nad la­sem mię­dzy Hed i Björn­stad i za­sta­na­wiała się, po co to ro­bią. „Ro­zu­miem, dla­czego od­la­tują, ale nie dla­czego wra­cają”, po­wie­działa do Any, ale ta wzru­szyła tylko ra­mio­nami, od­po­wia­da­jąc: „Omija je cały se­zon ho­ke­jowy. Mą­drale!”.

*

Naj­trud­niej­sza w ho­keju jest zmiana na­sta­wie­nia. A najtrud­niej zmie­nić swoje wła­sne na­sta­wie­nie.

*

Nikt nie za­czyna jako sza­le­niec, nikt nie ro­dzi się agre­sywny, wszy­scy naj­pierw ro­bią coś ma­łego, a po­tem znów jesz­cze coś. Ra­dy­ka­lizm po­lega na tym, że po­woli za­czy­namy nor­ma­li­zo­wać to wszystko, co po­je­bane. Wszy­scy sta­jemy się stop­niowo co­raz nie­bez­piecz­niejsi, cen­ty­metr po cen­ty­me­trze. Tak jest też tu­taj, wszy­scy my­ślą, że wal­czą o do­bro. I dzia­łają w… sa­mo­obro­nie.
     […] 
     – I co mo­żemy z tym zro­bić, je­śli to dzieje się wszę­dzie?
     – Nie wiem.

*

     – Wszy­scy my­ślą, że to ta­lent, ale to tylko tre­ning. I obsesja.
     […] 
     – Chęć to ta­lent – mówi Benji.

*

Obaj wy­cho­dzą na ze­wnątrz. Nie żeby to nie był głupi po­mysł, bo oczy­wi­ście jest, cza­sem jed­nak idio­tyczny po­mysł po­zo­staje je­dy­nym roz­wią­za­niem.

*

Świat ni­gdy nie wy­daje się więk­szy niż wtedy, gdy w ra­mio­nach trzyma się ma­leń­kiego czło­wieka. Czło­wiek ni­gdy nie czuje się bar­dziej nie­kom­pe­tent­ny niż wtedy, gdy do­ciera do niego, że na­gle jest czy­imś ro­dzi­cem i nikt nie za­mie­rza go przed tym po­wstrzy­mać. […]  Serce ści­ska­jące płuca, gdy pięć ma­leń­kich pa­lusz­ków chwyta za nasz i już nie chce pu­ścić.

*

W głębi du­szy Han­nah to wie, ale to je­den z tych mo­men­tów, który przy­tra­fia się pra­wie każ­demu ro­dzi­cowi, gdy za­czy­namy krzy­czeć i nie mo­żemy prze­stać. Roz­cza­ro­wa­nie wła­snymi dziećmi jest za­wsze roz­cza­ro­wa­niem sa­mym sobą, a ni­czego nie ha­muje się tak wolno jak tego.

*

Po­czu­cie winy za­wsze jest sil­niej­sze od lo­gicz­nego my­śle­nia.

*

Któ­re­goś dnia po­wie­dział zgorzk­nia­łym gło­sem: „Co nam może dać sport? Wkła­damy w niego całe swoje ży­cie, na co li­czymy, w naj­lep­szym ra­zie? Kilka chwil… kilka zwy­cięstw, kilka se­kund, gdy czu­jemy się więksi, niż na­prawdę je­ste­śmy”. Szybko do­stał na to od­po­wiedź: „Ale czym w ta­kim ra­zie jest ży­cie, je­śli nie chwi­lami?”. Oczy­wi­ście roz­ma­wiał o tym z Ra­moną. Od tego bab­ska nie do­staje się ra­batu ani na piwo, ani na po­rządny opieprz.

*

[…]  nie wie, jak go ma prze­pro­sić, nie prze­pra­sza­jąc. Jak ma wy­ja­śnić, że jej przy­kro, że spra­wiła mu przy­krość, ale nie że go roz­cza­ro­wała. Roz­cza­ro­wa­nie to jego wina.

*

Na­iwne ma­rze­nia to ostatni ba­stion obronny mi­ło­ści, więc wciąż so­bie wma­wiamy, że żadne okropne tra­ge­die nie do­tkną aku­rat tych, któ­rych kochamy, i że to wła­śnie nasi bli­scy unikną złego.

*

Nie kom­pli­kuj”. To pro­sta rada za­równo w ho­keju, jak i w ży­ciu.

*

Naj­bar­dziej pro­ble­ma­tyczne tak w ho­keju, jak i w ży­ciu jest mia­no­wi­cie to, że nie­skom­pli­ko­wane chwile wy­stę­pują nie­zwy­kle rzadko.

*

[…]  wszyst­kie spo­łecz­no­ści są sumą wła­snych wy­bo­rów i że to, co ko­niec koń­ców trzyma nas ra­zem, to na­sze hi­sto­rie.

*

Chłopcy ni­gdy nie zro­zu­mieją spo­sobu, w jaki pa­trzą na nich matki, skąd niby mie­liby to wie­dzieć? Jesz­cze ni­gdy nie od­dali ko­muś serca w ten spo­sób.

*

Opo­wie­ści o chłop­cach i ich oj­cach są wszę­dzie na świe­cie od lat ta­kie same. Ko­chamy się, nie­na­wi­dzimy, tę­sk­nimy za sobą, tłu­mimy sie­bie na­wza­jem, ale ni­gdy nie po­tra­fimy żyć, nie ma­jąc wpływu na dru­giego.

*

Wszyst­kie dzieci są ofia­rami dzie­ciń­stwa swo­ich ro­dzi­ców, bo każdy do­ro­sły usi­łuje dać dziecku to, co sam miał, lub też to, czego mu bra­ko­wało. Ko­niec koń­ców to, co ro­bimy, to albo pro­test prze­ciwko do­ro­słym ota­cza­ją­cym nas w ży­ciu, albo próba ich ko­pio­wa­nia. Dla­tego też czę­sto ci, któ­rzy nie­na­wi­dzili okresu do­ra­sta­nia, oka­zują in­nym więk­szą em­pa­tię niż ci, któ­rzy go ko­chali. Kto ma w ży­ciu pod górkę, czę­sto wy­my­śla inne rze­czy­wi­sto­ści, temu, komu wszystko przy­cho­dzi z ła­two­ścią, trudno so­bie na­wet wy­obra­zić, że coś może być ina­czej. Ła­twiej przyj­mo­wać szczę­ście za pew­nik, je­śli miało się je od sa­mego po­czątku.

*

„Mu­simy być wdzięczni”, po­wta­rzała nie­prze­rwa­nie, aż słowa za­mie­niły się w nie­wi­dzialne ta­tu­aże po we­wnętrz­nej stro­nie jego po­wiek.

*

Ko­niec koń­ców poza tym, że wy­pa­truje się tego sa­mego co ro­śliny: wio­sny i słońca, oba­wia się także po­dob­nych rze­czy: oczy­wi­ście ognia, ale jesz­cze bar­dziej wia­tru. Bo jego nie da się za­trzy­mać ani uga­sić. Wiatr nie zbo­czy z kursu przed ja­kimś pniem czy skórą, po pro­stu znisz­czy, po­ła­mie i uśmier­ci, co tylko ze­chce.

*

Nie mo­żemy wal­czyć ze złem. To jest wła­śnie naj­okrop­niej­sze w świe­cie, któ­ry zbu­do­wa­li­śmy. Zła nie da się wy­ple­nić, gdzieś za­mknąć, im wię­cej prze­mocy prze­ciwko niemu sto­su­jemy, tym sil­niej­sze się staje, gdy wśli­zguje się pod drzwiami i przez dziurki od klu­czy. […]  Nie mamy na to żad­nej bro­ni. W za­mian za to do­sta­li­śmy mi­łość, która po­maga nam w tym wy­trwać.

*

Chcesz zro­zu­mieć lu­dzi? Tak na­prawdę zro­zu­mieć? To mu­sisz wie­dzieć, do czego naj­lep­szego są w ży­ciu zdolni.

*

Ty mu­sia­łeś to wszystko sam w so­bie od­kryć. Wszystko! To dla­tego chło­paki ze Wzgó­rza cię nie­na­wi­dzą! […]  Bo w głębi du­szy wie­dzą, że je­śli uro­dzi­liby się tu, gdzie my, to ni­gdy w ży­ciu ni­czego by nie osią­gnęli i skoń­czy­liby na dnie. Wszystko, co mają, do­stali za nic i ni­gdy w ży­ciu na nic nie za­słu­żyli!

*

     – Jest jak ty.
     Amat uśmie­cha się, nie ro­zu­mie­jąc.
     – Kto?
     Bobo wzru­sza ra­mio­nami i ru­sza przed sie­bie.
     – Łu­bin. Jest jak ty. Ty też do­ra­sta­łeś w ro­wie i cie­bie też nikt nie może za­trzy­mać.

*

Mówi się, że czło­wiek „wy­cho­dzi z szafy”, tak jakby mu­siał to zro­bić tylko je­den je­dyny raz, ale prze­cież lu­dzie ni­gdy się nie koń­czą, a on tylko wciąż wy­cho­dzi z tej szafy na nowo, aż wresz­cie ma tego dość.

*

Ile do­kład­nie jego i jego sio­strę dzie­liło od szczę­ścia? I czy w ogóle da się zmie­rzyć wszyst­kie „gdyby tylko” i „gdyby tylko nie”, bo prze­cież to głów­nie z tego składa się ży­cie.

*

Mówi się, że mą­drość przy­cho­dzi z wie­kiem, ale w przy­padku więk­szo­ści z nas to nie­prawda – sta­rze­jąc się, na­bie­ramy tylko wię­cej do­świad­cze­nia w tym, co naj­lep­sze i naj­gor­sze.

*

Od­po­wie­działa mu jak zwy­kle: „Nie za­wie­dziesz mnie, je­śli się nie pod­dasz”.

*

     – Se­rio, tato, mu­simy słu­chać tego rocka dla sta­rusz­ków? – do­py­tuje Tess, gdy oj­ciec w końcu znaj­duje swój ka­nał.
     Sie­dzi oczy­wi­ście z przodu, tak żeby To­bias i Ted nie mo­gli się po­bić o to miej­sce.
     – Na­wet nie waż się na­ga­dy­wać na Spring­ste­ena, to je­dyna osoba w moim ży­ciu, która jesz­cze na mnie nie na­rzeka – po­fu­kuje oj­ciec.
     Tess wzdy­cha.
     – Ale z cie­bie drama qu­een.
     Oj­ciec po­gła­śnia mu­zykę.
     – Bruce mnie ro­zu­mie.

Bruce Springsteen, Dancing in the Dark.

     – Po pro­stu bądź ostrożny, do­bra? Bruce Spring­steen po­trze­buje cię ży­wego, żeby KTOŚ jesz­cze go słu­chał.

*

Nie­ła­two stać się do­ro­słym, lecz nie­po­rów­ny­wal­nie trud­niej po­zwo­lić na to ko­muś in­nemu.

*

Pro­sta, choć nie­zwy­kle uciąż­liwa prawda jest taka, że ży­cie na­sto­lat­ków rzadko za­leży od tego, co zro­bią, a praw­dziwe zna­cze­nie ma to, co pra­wie zro­bią.

*

Żal mu sie­bie sa­mego, ostat­nimi czasy żal mu wielu róż­nych rze­czy, ale naj­bar­dziej żal mu sa­mego sie­bie, że mu żal sa­mego sie­bie. Taka skie­ro­wana do sie­bie po­garda, która zdaje się nie mieć końca.

*

To, gdzie się ro­dzisz i kim tam zo­sta­jesz, co jest wła­ściwe w ja­kimś miej­scu, a co nie, to lo­te­ria.

*

W kry­zy­sie na­wet we śnie in­stynk­tow­nie szu­kamy tego, co jest dla nas na­prawdę ważne: od­de­chu dru­giego czło­wieka, pulsu, we­dług któ­rego mo­żemy usta­wić swój wła­sny.

*

Na ko­niec szep­cze tylko „okej”, sze­lest jego od­de­chu w słu­chawce to je­dyny sły­szalny dźwięk, gdy pęka mu serce.

*

     – Nie mogą się dziś bez cie­bie obyć? – pyta Pe­ter.
     – Ech, ta­kie tam tylko ga­da­nie – od­po­wiada bez­na­mięt­nie Te­emu.
     – Moje dzieci też cały czas tylko ślą ese­mesy. Już na­wet nie pi­szą, tylko wkle­pują całą masę tych dziw­nych lud­ków. Czy nikt już te­raz do ni­kogo nie dzwoni?
     Te­emu wy­bu­cha grom­kim śmie­chem.
     – Pe­ter, kurwa, ty masz już chyba ze sto lat, nie?
     – Cza­sami tak się czuję.
     […]  Czas na ni­kogo nie czeka, chłopcy zmie­niają się w męż­czyzn, uta­len­to­wani gra­cze w by­łych za­wod­ni­ków, a de­mony mogą do­ści­gnąć każ­dego. Może na­wet naj­szyb­szego ho­ke­istę w mia­steczku.

*

Ła­two po­wie­dzieć, trud­niej po­czuć.

*

     – Prze­stań. Jest jak jest. Mo­żemy po­roz­ma­wiać o czymś in­nym?
     Zro­biła się tward­sza. Albo po pro­stu do­ro­sła. Za­częła za­my­kać drzwi i okna wo­kół wszyst­kich uczuć, bo tak ro­bią do­ro­śli, tylko dzieci mają jesz­cze siłę na ży­cie w emo­cjo­nal­nym prze­ciągu.

*

     – Co pani, kurwa, po­wie­działa?
     – Wiesz, co to man­gu­sta? – pyta Za­ckell.
     – Jak mnie pani, kurwa, na­zwała?
     […] 
     – To ta­kie zwie­rzę. Po­luje na ko­bry. Czu­jesz, ja­kie to idio­tyczne? Ko­bra jest szyb­sza, a jej jad po­trafi za­bić każde zwie­rzę, ale man­gu­sta i tak się na nią za­mie­rza, bo jest kom­pletną idiotką. I wiesz co? Man­gu­sta wy­grywa. Wiesz dla­czego? […] 
     – Do­bra… pro­szę opo­wie­dzieć… dla­czego ta man­gu­sta, czy jak się to na­zywa, wy­grywa?
     Za­ckell do­tyka pal­cem skroni.
     – Man­gu­sta wy­grywa, bo się roz­wija.

*

Na­to­miast sam do­bór słów jest nieco dziwny, nie są­dzi pani? „Dzia­do­cen”, prze­cież pierw­szy skład tre­nuje ko­bieta.
     […] 
     – My­ślę, że „dziadozna­cza tu ra­czej men­tal­ność, a nie płeć – za­uważa.
     – Aaa! No­wo­cze­śnie! – rzuca od­waż­nie po­li­tyk.

Fredrik Backman, Zwycięzcy, przeł. Anna Kicka,
Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2023.
(wyróżnienie własne)

[…]  tak wiele rze­czy na ziemi jest dzie­łem Sza­tana, że sio­stra, chcąc na­prawdę do­piec matce, wy­buch­nęła kie­dyś: „A wiesz, kiedy BÓG tak wła­ści­wie jest w pracy?”.

*

Mówi się, że w swo­ich naj­gor­szych mo­men­tach do­wia­du­jemy się, kto jest na­szym naj­lep­szym przy­ja­cie­lem, głów­nie jed­nak ujaw­niamy się sami przed sobą.

*

[…]  dzwoni do je­dy­nej osoby, którą ma i za­wsze miała, bo o to wła­śnie do­py­tują na­sze kry­zysy: „Kto jest twoim czło­wie­kiem?”.

*

„W ho­keju wszystko może się zmie­nić w mgnie­niu oka”, zwykł mó­wić tata, gdy była mała i coś szło nie po jej my­śli, „w ży­ciu jest do­kład­nie tak samo, dla­tego też mu­simy iść przed sie­bie!”.

*

Je­śli chcesz osią­gnąć to, czego nie może osią­gnąć nikt inny, mu­sisz ro­bić to, czego nikt inny nie chce ro­bić.

*

Nie spo­dzie­wał się mi­ło­ści, którą po­czuł do psa. Tak go na­zywa, mój pies, mimo że to, co czuje, gdy zwie­rzak na niego pa­trzy, jest czymś do­kład­nie od­wrot­nym: że to on na­leży do psa. Że Sune jest jego czło­wie­kiem. […]  Każ­dego ranka bu­dzą go te same gor­liwe łapy oparte o ra­mę łóżka, ten sam szorstki ję­zyk li­żący mu twarz i za każ­dym ra­zem Sune od nowa za­dzi­wia się, jak bar­dzo pies go ak­cep­tuje. Ale z psami jest jak z ho­ke­jem, no­wa szansa każ­dego ranka, cały czas wszystko za­czyna się od nowa.

*

[…]  za­czyna tę­sk­nić. To nie taka tę­sk­nota do przy­szło­ści, do lata czy urlopu, tylko do sie­bie sa­mego. […]  Bar­dzo trudno nie tę­sk­nić.

*

Hm, dla­czego czło­wiek robi co­kol­wiek? Bo to wy­zwa­nie. […]  do­cho­dzisz do ta­kiego mo­mentu w ży­ciu, że tylko nie­moż­liwe do wy­gra­nia bi­twy wy­dają się warte za­chodu.

*

     – Mogę cię o coś za­py­tać?
     – A mogę cię ja­koś po­wstrzy­mać?

*

     – Ju­tro też za­gramy?
     Amat na­ciąga kap­tur na głowę, wkłada dło­nie do kie­szeni i lekko się uśmie­cha.
     – Mam na­dzieję, że będę miał czas.
     Nie ro­zu­mieją, co ma na my­śli, bie­gną po pro­stu do domu, za­bie­ra­jąc ze sobą wszyst­kie nowe ma­rze­nia, a Amat stoi da­lej na po­dwórku, wy­cią­ga­jąc z głębi du­szy swoje naj­daw­niej­sze.

*

Psów jed­nak ni­gdy nie oszu­kasz.
     Roz­po­znają w to­bie wszystko, co naj­lep­sze.

*

     – Dla­czego mia­łoby mi to prze­szka­dzać?
     Sto­lyca długo szuka wła­ści­wych słów. Jego głos jest za­chryp­nięty i na­pięty.
     – Za­sta­na­wiam się po pro­stu, co ro­bisz, że da­jesz radę byćinny.

*

Ile jesz­cze dymu musi się wo­kół cie­bie kłę­bić, że­byś uwie­rzyła w ogień? Co?

*

     – Zna­la­złeś to, czego szu­ka­łeś?
     – Co masz na my­śli?
     Głos Sto­lycy jest miękki, ale pewny sie­bie.
     – Nikt nie wy­jeż­dża tak da­leko, je­śli cze­goś nie szuka.
     Benji wy­pusz­cza dym przez nos.
     – Gdy­bym to zna­lazł, to pew­nie za­po­mniał­bym wró­cić do domu. A ty? Zna­la­złeś to, czego szu­ka­łeś?
     – Gdzie?
     – No tu.
     Pew­ność sie­bie ula­tuje ze Sto­lycy.
     – Tak szcze­rze to nie wiem, co to mia­łoby być.
     Benji otwiera ko­lejne piwo.
     – O to chyba wła­śnie cho­dzi w szu­ka­niu.

(tamże)

5201. Z oazy (CLXXXV)   // Panna cotta (CVI)

Dwunie­dzielne odliczanie literek, raz. Ostatnia z tegorocznych, podarowanych mi uro­dzi­nowo książeczek. Nie, to nie jest opowiastka o miłości do kawy, architektury czy dostatecznie starych śladów kultury rozrzuconych po Rzymie. To jest pełno­­wy­­m­ia­ro­we romansidło (!) wymagające znajomości 500 słów w języku włoskim.

Wyrosłam już z tego poziomu znajomości języka. Uświadomiłam sobie, że do pełni szczęścia po­trze­bu­ję czasu przeszłego, zaprzeszłego, przyszłego, trybów warun­ko­wych i odro­bi­ny congiuntivo, taka się zrobiłam mądrala. W przypadku tej książeczki było dużo radości z nieprzyzwoicie lekkiego czytania, dużo miłości i zachwytu oka­zy­wa­nych zaimkom i dopełnieniom bliższym i dalszym.

     — Ciao, piccolo! Sei molto piccolo, sai?
     — MIAO!
     — Ah, vuoi mangiare? Io parlo italiano, vedi? Capisci quando parlo, vero?
     — MIAO!
     — Ho qui un panino... ti piace?
     — MIAO!
     — Ahaha, sì, ti piace!
     — Vuoi anche un po’ d’acqua? Ecco...
     — MIAO!
     — Come ti chiami? Io mi chiamo Karen.
     — MIAO MIAO!
     […]
     — Signorina, parla con me? — dice un signore.
     — No, no, scusi... parlo con questo gatto...
     — Gatto? Io non vedo gatti.
     — Ma dov’è? Miao dove sei?
      [— Cześć, mały! Jesteś bardzo mały, wiesz?
        — MIAU!
        — Och, chcesz coś zjeść? Mówię po włosku, widzisz? Rozumiesz, co mówię, prawda?
        — MIAU!
        — Mam tu kanapkę… podoba ci się?
        — MIAU!
        — Ochocho, tak, podoba ci się!
        — Chcesz też trochę wody? Oto…
        — MIAU!
        — Jak się nazywasz? Ja mam na imię Karen.
        — MIAU MIAU!
        […]
        — Panienko, mówi pani do mnie? — mówi pewien pan.
        — Nie, nie, przepraszam pana… rozmawiam z tym kotem…
        — Kot? Nie widzę kotów.
        — Ale gdzie on jest? Miao, gdzie jesteś?]

*

     — Alle sei qui?
     — Alle sei.
     […]
     Alle sei e dieci Karen ritorna al bar per l’appuntamento.
      [— O szóstej tu?
        — O szóstej.
        […]
        O 18:10 Karen wraca do kawiarni na spotkanie.]

*

     — Bene, bene! E poi? Vuoi un altro gusto?
     — Sì, crema.
     — Bene! Ecco il tuo gelato. E tu Claudio? Che gusti vuoi?
     — Come sempre: fragola, cioccolato e panna.
      [— Świetnie! A kolejna gałka? Może chcesz inny smak?
        — Tak, kremowe.
        — OK! Oto twoje lody. A ty, Claudio? Jakie chcesz smaki?
        — Jak zwykle: truskawka, czekoladowe i śmietankowe.]

     — Poi però questa sera voglio un altro cappuccino, ok?
     — Un cappuccino?
     — Sì, certo. Perché?
     — Karen, in Italia il cappuccino è solo per la mattina. Vero, Giovanni?
     — Beh, c’è chi prende il cappuccino anche alle 11, o anche alle 2 del pomeriggio. Ma di solito per noi italiani cappuccino significa colazione — dice Giovanni.
     — Solo a colazione? E la sera?
     — La sera, dopo cena, prendiamo un caffè. Quando io vedo una persona che prende il cappuccino la sera, capisco subito che è un turista! Vero, Claudio?
     — Sì, giusto!
      [— Potem, chociaż późne popołudnie, chcę cappuccino, OK?
        — Cappuccino?
        — Tak, zdecydowanie. Czemu?
        — Karen, we Włoszech cappuccino pije się tylko rano. Prawda, Giovanni?
        — Nie wiem, są tacy, którzy biorą cappuccino nawet o jedenastej czy o drugiej popołudniu. Ale zwykle dla nas Włochów cappuccino oznacza śniadanie — mówi Giovanni.
        — Wyłącznie na śniadanie? A popołudniu czy wieczorem?
        — Wieczorem, po kolacji, pijemy espresso. Kiedy widzę osobę, która zamawia cappuccino popołudniu czyvwieczorem, natychmiast wiem, że jest turystą! Prawa, Claudio?
        — Tak, prawda!]

*

     — Sì, certo. Ma... Adesso? Va bene, va bene. Certo, d’ac­cor­do. A tra poco.
      [— Tak, oczywiście. Ale… Teraz? Dobrze, OK. Oczywiście, w po­rząd­ku. Za chwilę.]

*

     — Ragazze, volete un caffè?
     — Io sì. Tu Karen?
     — No, io preferisco un cappuccino.
     — Un caffè e un cappuccino, perfetto. Arrivo subito!
     — Sai, Livia, Claudio dice che la sera gli italiani non prendono il cappuccino.
     — Sì, è così!
     — Ma io bevo il cappuccino anche la sera e poi… non sono italiana!
     — Ah, ah, è vero!
      [— Dziewczyny, chcecie kawę?
        — Ja tak. Ty, Karen?
        — Nie. Wolę cappuccino.
        — Espresso i cappuccino, wspaniale. Zaraz wracam!
        — Wiesz, Livia, Claudio mówi, że popołudniu Włosi nie zamawiają cappuccino.
        — Tak właśnie jest!
        — Ma ja piję cappucino również popołudniu i później… nie jestem Włoszką!
        — Ha, ha, to prawda!]

*

     — […]  Sei un po’ triste o sbaglio?
     — No, non sbagli.
      [— Jesteś smutna czy się mylę?
        — Nie, nie mylisz się.]

*

     — C’è un mazzo di rose per Lei.
     — Per me? E da chi?
     — Non so, signora. C’è un biglietto. Vuole il mazzo in camera?
     — No, scendo io. Grazie.
      [— Jest tu dla pani bukie róż.
        — Dla mnie? Od kogo?
        — Nie wiem, proszę pani. Jest bilecik. Chce pani bukiet do pokoju?
        — Nie, zejdę na dół. Dziękuję.]

Valeria Blasi, Amore e cappuccino,
Alma Edizioni, Firenze 2021.

     — […]  Ti va di andare lì?
      [— Masz ochotę tam iść?]

*

Di giorno è sempre pieno di turisti. Ma ora è notte e non c’è nessuno.
   [W ciągu dnia jest tu zawsze pełno turystów. Ale teraz jest noc i nie ma nikogo.]

*

[…]  vuole sapere, vuole capire.
[…chce wiedzieć, chce zrozumieć.]

*

     — […]  E grazie per le rose.
     — Ti piacciono? Sono 12, vero?
     — Sì, credo di sì.
     — Sai cosa significa regalare 12 rose rosse, per noi italiani?
      [— […] I dziękuję za róże.
        — Podobają ci się? Jest ich 12, prawda?
        — Tak, myślę, że tak.
        — Wiesz, co znaczy dla nas Włochów podarować 12 czerwonych róż?]

*

     — Lo so, ma questo non cambia niente. E poi, la moneta nella Fontana di Trevi, ricordi?
      [— Wiem, ale to niczego nie zmienia. A poza tym, pieniążek wrzucony do Fontanny di Trevi, pamiętasz?]

(tamże)