Pokazywanie postów oznaczonych etykietą cykl: Kroniki Nierówności. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą cykl: Kroniki Nierówności. Pokaż wszystkie posty

niedziela, sierpnia 13, 2023

5147. Z oazy (CLXXII)

Od­liczanie literek, najzwyklejsze, nieprzeterminowane, raz. Trzecia część, ale pierwsza, która nie chciała wciągnąć prawie do połowy historii. Na nic się zdała pierwsza scena z przytupem, badająca moje granice i zmuszająca do znalezienia znaczenia słowa, którego nie znałam, a fakt, że był to rzeczownik, niespecjalnie pomagał.

Łyknęłam haczyk dopiero, gdy swój na swego trafił, gdy po raz pierwszy w całym cyklu wiedziałam, na czym będzie polegał ostry zakręt. Tak, druga połowa to maj­ster­sztyk. Równie pyszny jak całe dwie pierwsze części-nieczęści.

W tej powieści nie ma przedmowy, jest zacna dedykacja, którą koniecznie muszę tu mieć.

Dedykuję tę książkę okłamywanym żonom polskich kryptogejów
– w szczególności tych oglądanych codziennie na ekranach
naszych telewizorów, na deskach scen naszych teatrów,
na murawach boisk, w fotelach naszego Sejmu
oraz w internetowych portalach i w celebryckich
rankingach.

Dedykuję ją także zakłamanym pedziom,
którzy umierają ze strachu przed ujawnieniem,
którzy oszukują swoje żony i dzieci, udając
macho i gorliwych konserwatystów.

*  *  *

Czy teraz ktokolwiek czyta cokolwiek? Może jakieś nawiedzone blogerki, nikt poza nimi.

*

Nazwanie problemu po imieniu będzie definitywnym spa­le­niem za sobą mostu. Nawet nie za sobą, przecież ja na tym moście wciąż stoję, nie dotarłem na drugi brzeg.

*

Przewracam się na plecy i patrzę w sufit. Do czego mnie to doprowadzi… Sta­ran­nie omijam tę myśl, spycham na dno, odwracam się od niej. Brak mi sił, żeby się z nią teraz zmierzyć.

*

Nad czym tu się zastanawiać? To się nie bierze z głowy! Tak się dzieje albo nie.

*

Bo ewolucja wyposażyła nas w wolną wolę i inteligencję. Ale nawet one w pew­nych sytuacjach okazują się słabsze od popędu seksualnego. I oczy­wi­ście, że dużo o tym myślałem! Jestem taki, jaki jestem. Nigdy nie po­tra­fi­łem uwierzyć, że jestem tylko genetycznym błędem. Szukam więc naukowego uzasadnienia swojego istnienia.

*

     – Twoim zdaniem homoseksualizm jest normalny?
     – Jest wariantem normalności.

*

     – Anka, co ja ci mam wytłumaczyć?!
     – Dlaczego?
     – Nie wiem!!! Kurwa, czy do ciebie to nie dociera?! Nie mam pojęcia! A dlaczego ty oddychasz?
     – Bo żyję.
     – I ja też chcę! Chcę żyć!

*

[…]  przyglądanie się owłosieniu, kształtom, mięśniom – sprawia mi to po prostu przyjemność. Działa na mnie erotycznie. Cholernie.

*

Ale nie protestuję. W ogóle nic nie mówię, bo słowa usankcjonowałyby jakoś tę sytuację, urzeczywistniły, nadałyby jej znaczenie.

*

Czasem prawdziwy kształt rzeczy możemy ujrzeć, obserwując je kątem oka.

*

     – […]  A teraz właśnie Polak został papieżem. To dla nas bardzo ważne. Dla Polski.
     – Czyli wcześniej nie było papieża? – upewniam się.
     – Był. Ale umarł. Wybrano nowego i jest nim właśnie Polak. To funkcja, jeśli tak można powiedzieć.
     – Zawód?
     Ciotka Iga rzuca rozpaczliwe spojrzenie mamie.
     – Tak – odzywa się wreszcie mama. – To taki zawód. Papież jest dy­rek­to­rem wszystkich kościołów na świecie.
     – Tata też jest dyrektorem – mówię po krótkiej chwili. – Te­le­wi­zji, a te­le­wi­zja jest ważniejsza od kościoła, bo jest wszędzie w powietrzu. Czyli tata jest ważniejszy od papieża?
     […] 
     Następnego dnia w przedszkolu mówię do pani przedszkolanki:
     – Mój tata jest ważniejszy od papieża.
     Za karę muszę siedzieć przez piętnaście minut na podłodze przy ka­lo­ry­ferze w kącie sali.

*

     – Ty nie jesteś słoik, tylko przyjezdna – uśmiecham się wyrozumiale. – Przeniosłaś się z Puław do Warszawy jeszcze w zeszłym stuleciu, to się nie liczy.

*

W mgnieniu oka zalewają mnie jednocześnie wściekłość, strach i wstyd. Wściekłość znika pierwsza, wstyd blednie. Zostaje strach.

*

Ale co ja wiem? Tylko tyle, ile zechce mi powiedzieć, czyli w zasadzie nic.

*

     – Kto to? – pytam Małgosię półgłosem.
     – Samiec – wzrusza ramionami. – Kola jest?
     – Tak. Co to za chłopak?
     – Normalny. Chyba. Nie wiem jeszcze na pewno.
     – Czego nie wiesz na pewno? – Paweł wyjmuje z lodówki piwo i siada na krześle.
     – Czy normalny. Dziś się poznaliśmy.

*

W książce jest, co prawda, sporo momentów, ale czy są wystarczająco oryginalne i na tyle pornograficzne, aby były już artystyczne?

*

     – O Jezu! – wykrzykuję. – Co ma piernik do wiatraka?!
     – A kto jest kto? – odpowiada pytaniem Kris, mrużąc oko.
     – Słucham?
     – Kto jest wiatrakiem? Ja czy pan?
     […] 
     – Jedno jest pewne… – mówię, skręcając w Odyńca. – Ja jestem pier­ni­kiem. Przynajmniej z twojej perspektywy.
     – Nie powiedziałbym. Chociaż lubię pierniki. Szczególnie słodkie. I twarde.

*

Lekceważący stosunek do mnie to kompromis z obu stron – on nie atakuje zbyt agresywnie, ona zbyt zażarcie nie broni.

*

[…]  przyciska łokcie do boków, prostuje plecy.
     Wbrew pozorom nie jest to pozycja bojowa, ale obronna. Praw­do­po­dob­nie podświadomość podpowiada mu, że gdy wyda się wyż­szy, uchro­ni go to przed atakiem. Podobno drapieżniki mniej chętnie polują na ofiary prze­wyż­sza­ją­ce je wzrostem – choć to chyba bzdura, bo inaczej dziś w Afryce żyłyby tylko żyrafy.

*

[…]  dziś przecież sami dyslektycy w tym kraju żyją, co drugi to dyslektyk. I jeszcze z dumą to oznajmia, a przecież kiedyś błąd ortograficzny to był wstyd i kompromitacja! Dyslektycy! Matoły, lenie pieprzone, a nie dys­lek­ty­cy, uczyć im się nie chciało! Kiedy ja do szkoły chodziłam, to w ogóle nikt takiego słowa nie znał – dyslektyk. Pisał człowiek dyktanda, tak długo prze­pi­sy­wał, po dwieście razy, aż się nauczył wreszcie, że rzeżucha, że grze­grzół­ka, że skuwka… O, Borze jedyny!

*

     – […]  Nie rozumiem cię!
     – A kiedy ty mnie rozumiałeś?
     – Nigdy!
     – No właśnie.

*

     – Nie mogę tak po prostu… Bo on przecież… On nie może mi tego…
     – Oj, nie! – przerywa mi Kaśka. – Nie dam rady, nigdy się nie na­da­wa­łam do takiego obracania gówna w paluszkach na wszystkie strony, a teraz to już w ogóle. Gówno z każdej strony wygląda tak samo.

*

Chwilami mam wrażenie, jakby grunt usuwał mi się spod stóp, a chwilami – jakbym sam unosił się nad nim lekki niczym strzępek papieru.

*

     – Rzygać mi się chce – oznajmiam. – Gdy sobie pomyślę, że miałeś w ustach męski członek, a ja cię potem całowałam, robi mi się niedobrze.
     – Po pierwsze, nie miałem – wzdycha, a po krótkim namyśle dodaje: – A po drugie, ty miewałaś w ustach kutasa znacznie częściej, a mnie jakoś to nie przeszkadzało, gdy cię całowałem.

*

Nie da się naprawić zła wyrządzonego jednemu człowiekowi, będąc dobrym dla innego. Co najwyżej można uciszyć wyrzuty sumienia.

*

Słowa same układają się w mojej głowie, czekają grzecznie w kolejce do ust. Od lat nie czułem nic podobnego.

*

Nic nie wiem, nie zastanawiałem się, co będzie dalej, czas i przestrzeń skurczyły się dla mnie do tej jednej maleńkiej chwili i do tej kanapy – do tego momentu zamkniętego granicą wytyczoną przez jego ramiona. Bez przedtem i bez potem.

*

Uśmiecham się mimowolnie, odblokowuję zamki.
     – Z próżności do wieczności – rzuca, zapinając pas bezpieczeństwa.
     – To znaczy?
     – To znaczy, że jak ostatni idiota założyłem tylko T-shirt i cienką bluzę, żeby ci się wydać bardziej maczoseksi – śmieje się. – A piździ jak cholera, przewiało mnie na wylot.
     – Zaraz się rozgrzejesz – mówię i podkręcam ogrzewanie.

*

     – […]  nigdy nie…
     […] 
     – Co nigdy? – pyta szeptem.
     – Nic nigdy – odszeptuję.

*

[…]  moje życie już jest inne. Na dobre. Straciłem bardzo dużo, sądziłem jed­nak, że więcej zyskuję. Bilans wychodził na plus. Teraz wynik jest nie­ja­sny. Oczywiście czuję żal. Myślę o tych wszystkich momentach, których nie do­świad­czę. O jego dotyku, o słowach. O spojrzeniach. O seksie także oczy­wi­ście, o pocałunkach. O zapachu, o smaku. O obecności – ta chyba jest naj­wa­żniej­sza. Taki znajomy niedosyt, znajomy brak. […]  Znowu tu je­stem. I znowu czuję to samo – jedyna różnica, że tym razem umiem okre­ślić swoje emocje i wiem już, skąd się biorą. Tyle że to nie upraszcza sytuacji. Wtedy, gdy było mi źle, włączał się instynkt samozachowawczy, który po­ma­gał mi się pozbierać. Teraz sprawa zależy przede wszystkim od mózgu, a ten jest znacznie bardziej ułomny. Lepki. Wiem już, dlaczego czuję to, co czuję. Wiem, że zacząłem się zakochiwać w tym chłopaku, co gorsza, mam absurdalną pewność, że pokochałbym go naprawdę, gdyby mi na to po­zwo­lił. Wtedy nie znałem przyczyny swojego przygnębienia, system ner­wo­wy oczyszczał się więc automatycznie, prędko i definitywnie. Teraz jestem świa­do­my sedna mojego niespełnionego pragnienia. Ta świadomość nie zniknie tak łatwo. Mój mózg nie odpuści, będzie drążył temat, obracał go i analizował na wszystkie strony, potęgował problem.
     […]  fakt, że zdaję sobie sprawę, kim i jaki jestem, powoduje, że – nawet nieszczęśliwy – czuję się bardziej prawdziwy. Nie wszystko ma swój cel, ale wszystko ma powód.

*

Wręcz przeciwnie! Jestem królem chaosu. Wszystko w moim życiu dzieje się przypadkiem. Ale niektóre z tych przy­pad­ków okazują się całkiem trafione. Aż by się chciało za­wo­łać: bingo!

Marcin Szczygielski, Bingo,
Instytut Wydawniczy Latarnik
im. Zygmunta Kałużyńskiego,
Warszawa 2015.
(wyrónienie własne)

     – Chcesz mnie jednak o coś zapytać – mówię.
     – Ja? Nie, dlaczego?
     – Widzę.

*

Nie przepraszaj. Będzie w porzo, zawsze jest.

*

     – Jedz – mówi Wojtek. – Jakoś to będzie.
     – Wolałbym, żebyś powiedział „będzie dobrze”.
     – Tak każdy mówi – stwierdza, odrywając kawałek bułki. Wrzuca go do ust i dodaje:
     – Pewnie będzie dobrze. Na ogół bywa. Prędzej czy później.

*

     – Chyba muszę iść.
     – Musisz? Czy chcesz?

(tamże)

5146. Z oazy (CLXXI)

Od­liczanie literek, zaczętych i skończonych w ulu po powrocie ze szpitala, tylko troszkę czekających na swój czas tu.

Dwa tygodnie temu koleżanka zapytała mnie, dlaczego nie korzystam z abonamentu w serwisach książkowych. Sadownik, przechodzący obok, ryknął śmiechem, bo ma dość radykalne zdanie o tym, jakimi książkami karmię swoje jestestwo, i nim zdą­ży­łam się zająknąć z wyjaśnieniem, udzielił odpowiedzi: lepiej zapytaj ją, kiedy ostat­ni raz czytała powieść? Natychmiast odkrzyknęłam: wczoraj skończyłam! Sadownik uznał to za nieprzyzwoicie sprzyjający mi zbieg okoliczności i zadał kolejne pytanie: a ile prze­czy­ta­łaś powieści w ostatnim miesiącu? Policzyłam, miałam niebywałego farta, bo Barnes, bo Shalev, bo Cormac: cztery! A przecież siedziałam już w środku piątej, drugiej z fantastycznego cyklu.

I znów przedmowa, której fragmenty muszę tu mieć. I znów pierwsze sceny z przy­tu­pem szyją intrygę, sprawdzają nasze granice. I znów, nie mogłam się oderwać. Choć jest to cykl, to każda część jest osobną, niemającą z pozostałymi, poza imio­na­mi, zupełnie nic wspólnego. Nie trzeba czytać wszystkich, nie trzeba czytać po kolei. Trzeba zajrzeć, jeśli ma się ochotę na wiele zwrotów akcji i puentę, która ukoi każde serce.

[…]  w obu moich powieściach bohaterowie noszą maski, które zmieniają się wraz z rozwojem wydarzeń; powtarzają się też w nich pewne typy ludzkie.

*

Są też ich marzenia i emocje — te najprostsze, podstawowe — które dotyczą nas wszystkich, bez względu na pochodzenie, pozycję społeczną, wy­kształ­ce­nie i orientację seksualną.

*

Do Bierek  dołożyłem jeszcze jeden wątek — jasne, szczere i pozbawione hi­po­kryzji mówienie o seksie. Dlaczego? Bo to sfera życia nieustannie obecna w myślach, a rzadko w słowach; główne źródło nierówności i dys­kry­mi­na­cji, choć tak naprawdę jak mało co stawia nas wszystkich na równi.

Marcin Szczygielski

*  *  *

[…]  nie potrafi się obrażać zbyt konsekwentnie i jest to jedna z jej cech, za które tak bardzo ją lubię. Wywala kawę na ławę z miejsca, robi afe­rę, a po­tem jest spokój i można żyć dalej. […]  Łatwiej cierpieć, znając przyczynę — nawet totalnie absurdalną — niż znosić czyjeś fochy i wrogość, nie wiedząc, z czego się wzięły. W pierwszym przypadku jest jakaś nadzieja — odpokutuje się i z głowy. W drugim nie zna się dnia ani godziny, a tor­tu­ry mogą trwać równie dobrze dwie godziny, jak i dwa lata.

*

Co mogę zrobić? Zgrabnie upiłowuję ostatnie włókno gałęzi, na której siedzę:
     – Na pewno nie zaszkodzi spróbować.

*

Ale rady na to nie ma, w końcu nadzieja jest zawsze silniejsza od rozumu, nie?

*

Wszyscy dookoła bez przerwy człowieka pytają, kim chce być, co chce robić w życiu. Starzy i nauczyciele bez przerwy powtarzają: musisz to czy tamto, bo trzeba myśleć o przyszłości. To centralnie męczące, powaga. Przecież wia­do­mo, że przyszłość będzie, myślę o niej, bo jak nie myśleć. Ale ogólnie mnie muli, mam dosyć swoich problemów na bieżąco. Przyjdzie czas, to się oka­że, co będę robił, jak, gdzie, no i KIM BĘDĘ.

*

Już się jej nie boję. Jeszcze się z nią liczę, jeszcze nią nie pogardzam. Ale prze­sta­łam się bać. To wspaniałe uczucie, oszałamia mnie jak haust czy­ste­go tlenu.

*

     – Mój syn — chrypi ojciec — nie będzie pedrylem.
     – To jakby już po ptakach — mówię.

*

     – Dlaczego nam to robisz? — pyta powoli mama.
     No i się zaczyna. Flaki mi się wywracają z miejsca. Co ja im robię? Co niby takiego robię?! Dlaczego ona, kurwa, zawsze wszystko musi tak wy­krę­cić, kota ogonem odwrócić? Dlaczego to ONA mi to robi?!
     – Nic nie robię — mówię.
     – Dbaliśmy o ciebie zawsze, ojciec ze skóry wychodził i ja też, żebyś miał w co się ubrać, co zjeść. Niczego ci nie brakowało. I tak się nam od­wdzię­czasz?
     – Jak wam się odwdzięczam?

*

Ale to nie jest kwestia zgody lub jej braku, przecież to nie jest sprawa uzależniona od decyzji.

*

Nagle dociera do mnie, nagle widzę, jaka jest słaba. Wcale nie głupia, tylko słaba, przerażona i kurewsko zakłamana. Naprawdę myśli, że wystarczy zamieść śmieci pod dywan, przykryć je starannie, przydeptać, postawić na wierzchu wazonik ze sztucznym kwiatkiem i będzie dobrze. […]  Kurwa, aż mi się normalnie mózg lasuje, kiedy to wszystko do mnie dociera w pełni, bo… Sam nie wiem nawet, jak to określić? Jest okrutna? Też, w sumie to okrutne, że mi takie życie próbuje urządzić. […] 
     – No, czy mnie kochasz? Czy chcesz, żebym był szczęśliwy?
     – Co ci znowu… To nie ma nic do rzeczy! W życiu nie chodzi o to, żeby być szczęśliwym! W życiu chodzi o to, żeby… — zająkuje się na moment i ciąg­nie: — W życiu nie wolno myśleć tylko o sobie!
     – Ty myślisz teraz o sobie. A nie o mnie.
     – Nie gadaj bzdur!
     – Mama — odzywam się powoli, bo nagle czuję się strasznie zmęczony tym wszystkim i tą rozmową bez sensu. — Mama, ja chcę być szczęśliwy. Chcę ko­goś ko­chać i być ztym kimś. Tak się wydarzyło, że w mo­im przypadku to może być tylko inny chłopak, a nie dzie­wczy­na. Nie umiem udawać, że jest inaczej. Nie moja wina, że kocham tego, kogo ko­cham. Jeżeli nie po­trafisz tego przy­jąć do wiadomości, to trudno. Poradzę sobie.
     […] 
Odpuszcza mnie sobie. […]  Coś ściska mnie w gardle, z trudem przełykam ślinę. Daje za wygraną. Odsuwa mnie z pola widzenia. Mimo wszystko się tego nie spo­dziewałem.

*

Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że można komuś nasrać w duszę. A tak się teraz czuję.

*

Ludziom okropnie trudno przychodzi niemówienie na jakiś temat, który w da­nej chwili ich interesuje, nawet jeśli ktoś drugi nie chce słuchać. Cza­sa­mi milczeć jest dużo trudniej, niż mówić, powaga.

*

Dopiero teraz dostrzegam, że wszystkie moje koty siedzą u nich na kolanach — Marysieńka u Krzyśka, Balzak u Piołuna, a Paweł miętosi Argona, który mruczy z zachwytu niczym silnik odrzutowca. No właśnie, tak to jest z ko­ta­mi. Powinnam sobie była sprawić jakieś groźne psy, bulteriery na przykład, i karmić je wyłącznie surowym, czerwonym mięsem — na pewno by mnie nie zdradziły, przynajmniej nie w takim błyskawicznym tempie.

*

     – Zawsze byłam sama. Lubię być sama.
     – Skoro zawsze byłaś sama, nie możesz wiedzieć, czy przypadkiem nie lu­bisz też być z kimś. Ja nie zawsze byłem sam. To były bardzo dobre okresy w moim życiu.
     – Ale nie przetrwały — stwierdzam.
     – Wtedy nie.

*

Uczę historii. Wiem lepiej niż ktokolwiek, że przypadki są podstawowym czynnikiem uzupełniającym zdarzenia niezbędne i konieczne.

*

Historia jest bardziej lub mniej umowna, w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach składa się z subiektywnych relacji, a nie z obiektywnie za­re­je­stro­wa­nych faktów, szczególnie starożytna. Jest mniej lub bardziej zma­ni­pu­lo­wa­na i wbrew temu, co sądziła moja matka, ciągle żywa. Zmie­nia się w zależności od koniunktury, a w dodatku różnie jest przedstawiana w róż­nych miejscach na świecie.

*

     – To chociaż mnie pocałuj — prosi.
     Wzdycham głośno i daję mu szybkiego buziaka.
     – Ale nie tak, jakby kura ziarno dziobała. Naprawdę mnie pocałuj.

*

     – Poczekam — przerywa mi.
     – Ale ja naprawdę nie wiem, o której wrócę.
     – Nie szkodzi.
     Czyta dalej. Moją książkę. W moim fotelu. Z moim kotem na kolanach. I to w dodatku jedynym, którego kupiłam, którego sobie upatrzyłam, a nie z tym drugim, podrzutkiem, albo trzecim — przybłędą. Zalągł mi się — myślę. Szczyt wszystkiego, jak boga kocham.

*

     – To jest skrajnie niemoralne — mówię.
     – Ale co? — pyta niewinnym tonem i całuje mnie w szyję tuż nad obojczykiem.

*

     – Dobra, załatwmy to.
     – Ale co? — pytam z lekkim przestrachem.
     – Musimy to przerobić, bo będzie nam się babrało, babrało i babrało, aż zgnije i nas wytruje.
     – Ale co? — powtarzam.
     – Przestań.
     Zamykam usta i milczę. Ani ona głupia nie jest, ani ja, przecież wiadomo, o co chodzi, nie? Skoro ja o tym myślę, to i ona też. Tyle tylko, że nie wiem, jak o tej sprawie rozmawiać, boję się, że rozmowa wszystko pogorszy.

*

     – Chodzi mi o to, że jeżeli ktoś ci się podoba, a ty temu komuś nie, nie określa to ciebie w żaden sposób. Nie oznacza to, że jest zły, gorszy czy beznadziejny. Dlatego się nie przejmuj, bo ja się nie przejmuję.
     – Chcesz powiedzieć, że i tak wiesz, że jesteś w porzo, nawet jeżeli ja… ktoś ciebie nie chce?
     – Coś w tym rodzaju. Skoro ja nie mam ochoty na Chwaścikowskiego, chociaż widzę, że jest niezły, nie mam problemu z tym, że ktoś inny nie chce mnie. Szkoda mi trochę, ale to tak jak z ciuchami. Wchodzę do sklepu i wi­dzę genialne spodnie, po prostu marzenie, posiekać bym się dała, żeby je mieć. Ale okazuje się, że nie ma mojego rozmiaru i nic z tego, nie będę ich miała. Czy to znaczy, że to moja wina? Coś ze mną jest nie tak? Mam zły rozmiar na przykład?
     – No, nie. To znaczy, że sklep jest do dupy.
     – Powiedzmy, ale przede wszystkim znaczy to, że się nie składa i nie ma w tym niczyjej winy. Siła wyższa. Rozumiesz?

*

     – Oczywiście, że nie, ty młotku. Jesteś dla mnie na tyle ważny, żebym się umiała tym cieszyć. Tym, że jesteś szczęśliwy.

Marcin Szczygielski, Bierki, wyd. II poprawione,
Instytut Wydawniczy Latarnik im. Zygmunta Kałużyńskiego,
Warszawa 2011.
(wyróżnienie własne)

[…]  niby jesteśmy z różnych światów, ale oba coś łączy.

*

Stoimy tak przez kilka minut, nie rozmawiamy, bo o czym mamy rozmawiać? Raczej mało wspólnych te­matów czy też raczej wspólnych punktów widzenia tych tematów.

*

     – Ja tak tego nie zostawię! — warczy.
     – Ja też nie — mówię spokojnie. — Miło, że obie się zgadzamy w tej kwestii.

*

     – Nie.
     I co na to mogę odpowiedzieć? „Nie” oczywiście. „Nie” załatwia sprawę, gdybym miał złotówę za każde nie, któ­re od niej w życiu usłyszałem, dawno już kupiłbym so­bie na własność Pałac Kultury i ze cztery Ferrari.

*

Leżę w ciemności i wydaje mi się, że ona nigdy się nie skończy, powaga.

*

Zawsze byłem narwany i niecierpliwy — jak czegoś chcia­łem, od razu musiałem to mieć. Wydawało mi się, że jeśli coś, czego chcę, nie stanie się od razu, to nie stanie się już nigdy. Ale teraz czuję, że będzie jakieś potem i dalej. […] 
     Kołysze mnie leciutko w swoich ramionach, całuje zno­wu. Nie sądziłem, że całowanie jest aż tak przyjemne, wydawało mi się, że jest tylko niezbędnym wstępem do dalszych, konkretnych czynności. […]  Całowanie ma w so­bie więcej kochania niż bzykanie — tak myślę.

*

Uśmiecham się mimo woli pod nosem. Ciekawa jestem trochę, czy już wiedzą, czy zdają sobie sprawę, że się zakochują w sobie. Bo to widać. Jeden na dru­gie­go co chwilę zerka maślanym okiem, założę się, że ich ko­la­na się dotykają pod stołem. Czy im się uda? Może się udać, mają na to taką samą szansę jak wszyscy inni. Pew­nie będzie im trochę trudniej, ale właściwie komu nie jest trudno?

*

Ciała mężczyzn są znacznie bardziej delikatne niż ciała ko­biet, chociaż uważa się inaczej. Oni naj­ważniejsze rze­czy mają na wierzchu, a ich serca biją bliżej skóry, nie­o­sło­nięte wypukłością piersi.

*

     – Nie chcę, żebyś sobie szedł — mówię cicho.
     – Przecież nie idę.
     – Ale pójdziesz.
     – Nie pójdę. Gdzie mam iść?
     – Ode mnie sobie pójdziesz — mamroczę.
     – Ochujałeś?

(tamże)

5145. Z oazy (CLXX)

Odliczanie literek, skończonych w ulu po powrocie ze szpitala, trzy. Z kro­ni­kar­skie­go we­wnętrz­ne­go musu i re­habilitacyjnej potrzeby.

Nijak nie mogę sobie przypomnieć, jak ja trafiłam na tę książkę. Szkoda. Pamiętam tylko, że podeszłam do niej metodycznie, bo w pierwszej chwili byłam nastawiona bardzo sceptycznie. Obwąchałam podczytnik, zajrzałam do darmowego fragmentu, za­chwy­ci­łam się przedmową Tomasza Raczka i… zniknęły wszystkie wątpliwości. Było już tylko klik, klik, klik i miałam pierwszą część cyklu na czytniku.

Dawno, jeśli nie nigdy, żadna powieść nie testowała tak bardzo moich przekonań, nie oprowadzała mnie po moich mentalnych granicach. Świetnie się bawiłam, łapiąc oddech od mojego nienajłatwiejszego tu i teraz. Zwroty akcji, na które w pewnym momencie nauczyłam się czekać, bohaterzy, sytuacje, gesty; to, co między wier­sza­mi i myślami oraz puenta — to wszystko było tym, czego wyjątkowo potrzebowałam. Gdy tylko skończyłam tę część, na­tych­miast zrobiłam klik, klik i druga zaczynała się czytać.

Utrwa­lił się więc sche­mat: geje są inni, czy­li obcy, nie­zro­zu­mia­li, nie­prze­wi­dy­wal­ni, mogą za­gro­zić po­ukła­da­ne­mu w gło­wach świa­tu. Przez nich po­dział na do­bro i zło tra­ci bi­blij­ny kon­trast, a po­li­ty­cy mają nie­ustan­ny kło­pot. Jed­ni naj­chęt­niej po­zby­li­by się tego bólu gło­wy i ze­sła­li wszyst­kich ge­jów gdzieś da­le­ko – naj­le­piej na Ma­da­ga­skar, by­le­by tyl­ko nie mu­sieć ich oglą­dać i nie mieć z nimi do czy­nie­nia. Inni na od­wrót – ofe­ru­ją ge­jom wy­cią­gnię­tą rękę i swo­ją to­le­ran­cję. Owszem je­ste­ście inni – mó­wią – ale my je­ste­śmy to­le­ran­cyj­ni i po­zwa­la­my wam być ta­ki­mi, ja­ki­mi je­ste­ście, mimo że od­bie­ga­cie od nor­my.
     Za­pa­mię­taj­cie te dwa groź­ne dla pol­skie­go geja sło­wa: Ma­da­ga­skar i to­le­ran­cja. Od­rzu­ce­nie i fał­szy­wa życz­li­wość. Z jed­nej stro­ny prze­ko­na­nie, że tyl­ko je­den mo­del ży­cia jest pra­wi­dło­wy, pro­wa­dzą­ce do sta­wia­nia się w po­zy­cji sę­dzie­go, z dru­giej – pro­tek­cjo­nal­ne po­kle­py­wa­nie spro­wa­dza­ją­ce ge­jów do roli an­tro­po­lo­gicz­nej cie­ka­wost­ki. W obu wy­pad­kach trak­tu­je się ich jako dzi­wacz­ną gru­pę od­mień­ców na­ru­sza­ją­cych ogól­nie przy­ję­te stan­dar­dy, tyle że pierw­si na to się nie zga­dza­ją, a ci dru­dzy dają przy­zwo­le­nie.
     Ale jest jesz­cze trze­ci, znacz­nie uczciw­szy spo­sób od­no­sze­nia się do ge­jów: trak­to­wa­nie ich jako oczy­wi­sto­ści – bio­lo­gicz­nej, spo­łecz­nej i kul­tu­ro­wej, ma­ją­cej na­tu­ral­ne pra­wo do ist­nie­nia.

*

Zyg­munt Ka­łu­żyń­ski po­wie­dział kie­dyś: Uwa­żam, że przy­zna­nie się do fak­tu by­cia ho­mo­sek­su­ali­stą, nie tyl­ko wo­bec sa­me­go sie­bie, ale tak­że wo­bec oto­cze­nia, daje wol­ność. Wte­dy nie trze­ba uda­wać, bla­go­wać, wy­krę­cać się i kła­mać.
     Wol­ność to po­ję­cie dla geja naj­waż­niej­sze, bę­dą­ce kwin­te­sen­cją isto­ty jego losu. Wol­ność bywa jed­nak i pięk­na, i nie­bez­piecz­na; nie­sie ze sobą wie­le za­gro­żeń, któ­re – bywa – do­pro­wa­dza­ją do jej utra­ty. Nie­ste­ty, ro­zu­mie­ją to tyl­ko nie­licz­ni.

*

Żeby zro­zu­mieć ge­jów – i tych zwy­czaj­nych, co­dzien­nych, i tych, któ­rzy sta­ją się wiel­ki­mi pi­sa­rza­mi, re­ży­se­ra­mi, ak­to­ra­mi, po­eta­mi – trze­ba przy­jąć, że mają oni swój wła­sny świat: ani gor­szy, ani lep­szy od świa­ta więk­szo­ści, ale – rzekł­bym – rów­no­le­gły. Jego po­tocz­ność róż­ni się od do­świad­cze­nia tych, któ­rzy go nie zna­ją, ale prze­cież jest tak samo waż­na jak świat każ­de­go in­ne­go czło­wie­ka. Nie­wy­ma­ga­ją­ca ni­czy­jej zgo­dy ani przy­zwo­le­nia na swo­je ist­nie­nie.

*

Po­wieść Mar­ci­na Szczy­giel­skie­go [powiedziałabym: cały cykl]  […]  [p]i­sa­na jest z po­zy­cji czło­wie­ka pew­ne­go swo­jej toż­sa­mo­ści i umie­ją­ce­go wal­czyć o sie­bie. Ton ła­god­nej obiet­ni­cy szczę­ścia, jaki się w niej po­ja­wia, jest dla mnie po­wo­dem do oso­bi­stej ra­do­ści. Wszak od pięt­na­stu pra­wie lat je­stem ży­cio­wym part­ne­rem Au­to­ra.

To­masz Ra­czek

*  *  *

Naj­bar­dziej lu­bię ta­kie, od któ­rych nie moż­na się ode­rwać. Kie­dy je czy­tam, za­po­mi­nam, gdzie je­stem, nie wi­dzę li­ter i wy­dru­ko­wa­nych słów – znaj­du­ję się w książ­ce. Nie mogę się do­cze­kać, co bę­dzie da­lej, a za­ra­zem szko­da mi, że książ­ka się skoń­czy.

*

Waż­ne, żeby wła­ści­wie wy­bie­rać wła­sne dro­gi i wie­dzieć, do­kąd pro­wa­dzą. Nie mo­żesz iść ścież­ką na­le­żą­cą do ko­goś in­ne­go. Zgu­bisz się. A raczej – zgu­bisz sie­bie.

*

Arek roz­pacz­li­wie sta­ra się kon­tro­lo­wać każ­dy aspekt swo­je­go ży­cia, wma­wia so­bie i wszyst­kim do­oko­ła, że jest nie­za­leż­ny, sa­mo­wy­star­czal­ny, do­sko­na­le zor­ga­ni­zo­wa­ny. Ale nie pa­mię­tam, że­bym wi­dział go kie­dyś na­praw­dę szczę­śli­we­go.

*

Małe po­kur­cze, łby i dupy wiel­kie, szy­je krót­kie. Nie ma ani jed­ne­go przy­stoj­ne­go pra­wi­cow­ca.
     – No, bo jak fa­cet jest przy­stoj­ny, to nie ma kom­plek­sów. Wśród fa­na­ty­ków ra­czej nie było nig­dy przy­stoj­nych fa­ce­tów. A tacy róż­ni wy­bra­ko­wa­ni mu­szą nad­ra­biać. Naj­ła­twiej po­tę­pie­niem in­nych. W imię re­li­gii.

*

     – Na tych, któ­rzy w ni­wecz ob­ra­ca­ją Dzie­ło Boże, przyj­dzie kara. Ci, któ­rzy za srebr­ni­ki sprze­da­ją wia­rę i na­uki Chry­stu­so­we; ci, któ­rzy ta­rza­ją się w roz­pu­ście, a cie­le­sne ucie­chy przed­kła­da­ją nad ży­cie w zgo­dzie z bo­ski­mi przy­ka­za­nia­mi, spad­nie miecz. Ci, któ­rzy od­wra­ca­ją się od ro­dzi­ny, Ko­ścio­ła i Chry­stu­sa, na wie­ki po­tę­pie­ni będą. Lecz nie my­śl­cie, że kara ta na­dej­dzie po kre­sie ży­wo­ta. Że do­pie­ro po ich śmier­ci w pie­kiel­nym ogniu sma­żyć się będą! Nie jest tak, bo Pan Bóg za­dbał o to, by grzesz­ni­cy po­ka­ra­ni już dziś zo­sta­li. Dla tych, któ­rzy się go wy­rze­kli – nę­dza i sa­mot­ność. Dla tych, któ­rzy fol­gu­ją swym nie­na­tu­ral­nym po­pę­dom – cho­ro­ba i śmierć bo­le­sna. Czyż nie wi­dzi­my tych zna­ków już dziś? Czyż ci, któ­rzy jesz­cze nie­daw­no Ko­ściół za nic mie­li i stoł­ki wy­so­kie zaj­mo­wa­li, nie są dziś nę­dza­rza­mi i nic nie zna­czą? – pyta ksiądz Ma­rek z am­bo­ny.
     Amen! – wy­krzy­ku­ję w du­chu […].
     – A czyż nie jest tak, że ci, któ­rzy pra­wa bo­skie w po­gar­dzie mają, ci, któ­rzy na­igra­wa­ją się ze świę­tej in­sty­tu­cji mał­żeń­stwa, fol­gu­ją de­wia­cjom i zbo­cze­niom, a za pod­szep­tem sza­ta­na męż­czy­zna z męż­czy­zną spół­ku­je, a ko­bie­ta z ko­bie­tą – czyż i na nich kara nie spa­dła? Bo to sam Pan Bóg spra­wił, że cho­ro­ba śmier­tel­na do ich ze­psu­tych ciał we­szła i nisz­czy ich od środ­ka i śmierć na nich spro­wa­dza.
     Amen! – po­wta­rzam po ci­chu i my­ślę o tym pe­da­le z na­prze­ciw­ka.
     – Mó­dl­my się! – in­to­nu­je ksiądz Ma­rek.

*

     – […]  Czy pani nig­dy się nie uśmie­cha? Nig­dy pani nie jest w do­brym hu­mo­rze?
     – Za­raz mnie chy­ba szlag tra­fi! – wy­krzy­ku­je ko­bie­ta, po­trzą­sa­jąc ta­le­rzem. – Ja mam bar­dzo do­bry hu­mor, do kur­wy nę­dzy! Mam świet­ny hu­mor!!!

*

     – Co?
     – Wła­śnie to. Co ja mam ci po­wie­dzieć? Do­pa­dła cię rze­czy­wi­stość, i tyle. Ta­kie ży­cie.

*

Ale – my­ślę – ko­chać ko­goś to nie to samo, co go znać.

*

     – Prze­cież wia­do­mo, że z tym się czło­wiek po pro­stu ro­dzi. Mój oj­ciec na pew­no to wie, nie jest idio­tą. On.
     – To nie ma zna­cze­nia, ile on wie. Zna­cze­nie ma to, co czu­je. A czu­je się win­ny.

*

Móc to mo­że­my. Tyl­ko
mo­że­my nie chcieć,
a to zu­peł­nie co in­ne­go.

*

     – Kie­dy umrzesz, bę­dzie tak, jak­by nig­dy cię nie było – mó­wię spo­koj­nie. – Jak­byś nig­dy nie ist­niał. Nic po to­bie nie zo­sta­nie. Nic. Nie szko­da ci?
     Pa­trzy na mnie z sze­ro­ko otwar­ty­mi usta­mi, jak cie­lę na ma­lo­wa­ne wro­ta.
     – Pani… – wy­ją­ku­je po dłu­giej chwi­li – pani to jest… no, po pro­stu nie­wia­ry­god­na! Brak mi słów!
     – Cie­ka­wi mnie to po pro­stu.
     – A co niby zo­sta­nie po pani?
     – Moje dziec­ko. I wnu­ki. I ich wnu­ki.
     – My­śli pani, że będą o pani pa­mię­ta­ły?
     – Oczy­wi­ście!
     – Jest pani tego pew­na? […]  Na­wet nie jest pani na tyle głu­pia, aby się tym swo­im de­bi­li­zmem wy­róż­nić. Jest pani tak samo głu­pia jak mi­lio­ny. Ani głup­sza, ani mą­drzej­sza od in­nych. Jest pani tłu­mem, li­czy się pani tyl­ko w sta­ty­sty­ce. Ide­al­ny śro­dek. Pu­ste, okrą­głe zero.
     – Sam je­steś zero! – wy­wrza­sku­ję. Dło­nie zwi­ja­ją mi się w pię­ści. – To ty je­steś zero. Nic. Śmieć. Nie wie­rzysz w nic, nie wie­rzysz w Boga! Cze­ka cię po­tę­pie­nie. Je­steś kpi­ną z bo­skie­go pla­nu! Po­mył­ką! Nie pa­su­jesz do nor­mal­ne­go ży­cia, ro­zu­miesz to?

*  *

Peł­no ich wszę­dzie, wszę­dzie się wci­sną. Sze­rzą zło i ze­psu­cie. Zwra­ca­ją się prze­ciw Chry­stu­so­wi, prze­ciw Bogu Ojcu, za nic mają ich na­uki. Przez ta­kich jak on gi­nie wia­ra, roz­pa­da­ją się ro­dzi­ny; do­bre, ko­cha­ją­ce dzie­ci scho­dzą na złą dro­gę.

*

Boże, jak ja nie­na­wi­dzę ta­kich jak ona. Ta­kich za­ku­tych, tę­pych, za­pcha­nych ko­ściel­ny­mi do­gma­ta­mi łbów. Ta­kich zer, tej tłusz­czy, któ­ra wstrzy­mu­je bieg świa­ta. Tych wszyst­kich ko­ściel­nych ku­rew, ży­ją­cych swo­im nic nie­zna­czą­cym ży­ciem, wty­ka­ją­cych bez prze­rwy no­cha­le do nie swo­ich spraw. […]  Tych, któ­rym wy­da­je się, że mają pra­wo mó­wić ci, co masz ro­bić, jak żyć.

*  *

     – Jak mo­żesz…
     – Mogę. Weź się w garść, prze­stań skwier­czeć i narzekać.

*

     – Je­steś okrut­na – mó­wię z go­ry­czą po dłu­giej chwi­li.
     – Tak, to praw­da. Prze­pra­szam. Ale po­wiedz mi wła­ści­wie, co jest ta­kim wiel­kim dra­ma­tem dla cie­bie – te­raz, kon­kret­nie.
     – Jak to co?! No, to! To, że wiem, że umrę!
     – Jak my wszy­scy. Na­wet ja to wiem.
     – Ale ja wiem kie­dy!
     – Kie­dy?
     – No, kie­dyś!
     – Aha.

*

     – Czy­li co po­wi­nie­nem zro­bić two­im zda­niem?
     – Spró­bo­wać do­strzec w so­bie to, cze­go szukasz dookoła.

Marcin Szczygielski, Berek,
Instytut Wydawniczy Latarnik
im. Zygmunta Kałużyńskiego,
Warszawa 2011.
(wyróżnienie własne)

     – Na­resz­cie! – wy­krzy­ku­ję.
     – Spóź­ni­łem się? – pyta w pro­gu. – Wy­da­wa­ło mi się, że mia­łem być na siód­mą?
     – Tak. No, ale nie wi­dzia­łem cię od nie­dzie­li!

*

– Kto to?
     – Kto kto?
     – Nie ga­daj ze mną… – prze­ły­kam kęs i cią­gnę da­lej: – jak z głu­pią. Do­brą ja­jecz­ni­cę ro­bisz, za­wsze lu­bi­łam taką nie­ścię­tą. No więc?
     – Fa­cet.
     – Prze­cież wi­dzia­łam, że nie ży­ra­fa. Przyj­dzie jesz­cze czy zno­wu taki na raz?
     – Przyj­dzie. Mam na­dzie­ję.
     – No i do­brze. Do­brze mu z oczu pa­trzy.

*

     – Za dużo my­ślisz – prze­ry­wa mi. – Za­dzwoń do mnie.
     – Kie­dy? Te­raz?
     – Te­raz.

(tamże)

sobota, sierpnia 12, 2023

5144. Dwa dobre pomysły

Na ten pomysł nie wpadłam! — pomyślałam po przeczytaniu przytoczonego poniżej fragmentu z trylogii, która już za mną, o której jutro z kronikarskiej potrzeby.

Miałam zupełnie inny pomysł, w moim przypadku na liceum. Wprawił on Białego Kruka w osłu­pienie wyłącznie na jeden wieczór. Jaka ja byłam dumna, że Go za­gię­łam! Byłam? Wciąż jestem! Do dzisiaj umiem sobie przypomnieć smak tego rzad­kie­go uczu­cia. Skosz­to­wałam je drugi i ostatni raz w życiu dopiero na obronie dok­to­ra­tu (tu już tylko w śla­do­wej ilości, ale kolor miało ten sam!). Wracając do edukacyj­nej pre­hi­sto­rii, nie­zbyt długo cieszyłam się zwycięstwem. Następnego ranka otrzy­ma­łam pro­po­zy­cję nie do odrzucenia. Ale od początku…

Druga córka Orzeszka i Białego Kruka rok w rok w czerwcu przynosiła świadectwo z czerwonym paskiem. Rok w rok we wrześniu postanawiałam, że i ja na za­koń­cze­nie rozpoczynającego się roku szkolnego położę na stole czerwony pasek. Rok w rok starczało mi silnej woli do końca września lub w najlepszym razie do połowy paź­dzier­ni­ka. Nie byłam w stanie ani jednego dnia dłużej być uczennicą rokującą na czerwony pasek.

Na początku drugiej klasy liceum, godząc się ze swoją antysystemową naturą, uzna­łam, i nie musiałam wcale siebie specjalnie przekonywać, że optymalizacja jest mą­drzej­szym sposobem radzenia sobie z opresyjnym systemem przymusowej edukacji niż nieudane próby opaskowania na czerwono swoich na tej drodze postępów. Miałam plan!

Pod koniec października, a może w połowie listopada, Biały Kruk — byłam po­wo­dem Jego zobowiązań wobec systemu edukacji — poszedł na wywiadówkę i przy­niósł karteczkę z treścią, jakiej się nie spo­dzie­wał, która nijak nie mieściła mu się w głowie. Od góry do dołu same dwó­je, wy­łą­czając matematykę, z której same piątki, co świadczyło w tamtych czasach o tym, że adept, tu adeptka, sztuk mało magicznych potencjał do przyzwoitych ocen — z wszystkich przedmiotów! — posiada.

Biały Kruk dał radę i utrzymał się w naj­lep­szej wersji rodzica nastolatka i zapytał u źródła, co się dzieje, że karteczka z ocenami daje bardzo skromne powody do ro­dzi­cielskiej dumy.

Pierworodne dziecię w swej nastoletniej powłoce, czyli ówczesne moje ja, pękało z do­ro­słej dumy, że znalazło sposób na system, i ochoczo wytłumaczyło, co, z czym i dla­czego, bo do zastosowanej konstrukcji nie dało się mieć zastrzeżeń.

Po co uczyć się dwa razy? — zapytałam Białego Kruka, a ten zbaraniał. Gdy goniłam za czerwonopaskowym marzeniem, ze zbyt wielu przedmiotów uczyłam się dwa ra­zy: we wrześniu na fali nadziei i w styczniu, by wyciągnąć się na tróję. No i po co? Subiektywnie, na wyczucie, biorąc pod uwagę skłonności i ciągoty do nie­kon­sek­wen­cji, oceniłam dobroć serca każdego z uczących mnie nauczycieli, pomijając matematyka, bo ten zdążył rok wcześniej znaleźć na mnie sposób. I to jest bardzo proste, Tato — oświadczyłam — nie uczę się w ogóle, dopóki nie dostanę… z biologii pięciu pałek, z geografii sześciu, z fizyki trzech, itd. Tą metodą uczę się tylko raz, by wyciągnąć się na semestralną tróję. Zapadła cisza, bo logikę trudno zastraszyć czy spacyfikować rodzicielską tyradą. Byłam w swej genialności całkowicie nie­po­ko­nana! Ale! Tylko do rana…

Następnego dnia przy śniadaniu to Biały Kruk miał minę zwycięzcy! Oświadczył, że jeśli przez miesiąc nie dostanę żadnej pały, otrzymam domowe stypendium nau­ko­we w wy­so­kości mojego comiesięcznego kieszonkowego. Nie dało się nie przyjąć tej propozycji. Jak sobie radziłam z tym ograniczeniem? Świetnie! Czasem z niektórych lekcji zni­ka­łam. Nieobecni nie dostawali ocen.

Biały Kruku, pomyślałam dziś, jak Ty przetrwałeś wszystkie moje pomysły? Mendelssohn, Biały Kruku? Mendelssohn!

Felix Mendelssohn-Bartholdy, Capriccio brillant op. 22, Andante,
Matthias Kirschnereit (fortepian),
White Raven’s Favorites Playlist 2022, #48.

*

[…]  czasami ma też całkiem dobre pomysły. W gimnazjum na przykład po­wiedziała:
     – Będziemy się dobrze uczyć.
     Najpierw myślałem, że zwariowała, bo my nigdy nie uczyliśmy się zbyt dobrze. Właściwie to wcale się nie uczyliśmy, a większość czasu w szkole spę­dzaliśmy na kombinowaniu, jak się wykręcić od lekcji i jak wymyślić do­bry system podpowiadania i ściągania.
     – Oszalałaś? — zapytałem wtedy.
     Wytłumaczyła mi, że nie i że wcale nie chce, żebyśmy byli kujonami. Wy­my­śli­ła system. Na początku każdego semestru rzeczywiście musieliśmy tro­chę pozasuwać — Aśka rozpracowywała program zajęć i uczyliśmy się do przodu. Trwało to tak z miesiąc, czasem dwa, w zależności od nau­czy­cie­la. Zgłaszaliśmy się do odpowiedzi jak wściekli i wyprzedzaliśmy resztę kla­sy przynajmniej o jedne zajęcia. Po kilku tygodniach Aśka uznawała, że już wystarczy. I mieliśmy spokój. W naszej klasie jest ponad dwadzieścia osób. Wiadomo było, że jeśli mamy już po kilka dobrych ocen, nauczyciele prze­sta­ną się nami zajmować i skupią na innych. To naprawdę dobrze działało.

*

[…]  nie ma sytuacji bez wyjścia, trzeba tylko umieć je znaleźć, a potem zaplanować możliwy rozwój wydarzeń.

Marcin Szczygielski, Bierki,
Instytut Wydawniczy Latarnik
im. Zygmunta Kałużyńskiego,
Warszawa 2011.

środa, sierpnia 09, 2023

5140. Czekariat (L)


Kaan.

[…]  jeszcze mamy trochę czasu dla siebie. Czas jest prze­cież wartością względną. Ten nasz, ten przed nami, to cała wieczność.

Marcin Szczygielski, Bierki,
Instytut Wydawniczy Latarnik
im. Zygmunta Kałużyńskiego,
Warszawa 2011.
(wyróżnienie własne)

5139. Czekariat (XLIX)


Kaan.

Biały księżyc na błękitnym niebie przesuwa się bardzo wolno. Za dnia wygląda inaczej, mało znacząco. Jest inny. Ale jednak jest.

Marcin Szczygielski, Bierki,
Instytut Wydawniczy Latarnik
im. Zygmunta Kałużyńskiego,
Warszawa 2011.
(wyróżnienie własne)

czwartek, lutego 05, 2015

(1240+2=1030+51+161). Idzie nowe

 wpis przeniesiony 13.03.2019. 
 (oryginał z zawieszkami) 

Ostatnia moja książka w papierze to męskie pisanie. Za mną pierwsza w mym życiu elektroniczna książka. Też męskie pisanie, męska perspektywa. Ludzka potrzeba miłości, zrozumienia i sensu. Wiedziałam, że lekko nie będzie. Nie było.

To nie jest książka (trzy części) dla osób homoseksualnych, pomyślałam. To książka dla heteryków. Dla większości seksualnej, której dobrze by zrobiło zastanowienie się nad sobą, dobrze by zrobiło poddanie w wątpliwość choć na chwilę oczywistych oczywistości, które zwyczajnie krzywdzą ludzi w sposób niewyobrażalny. Nie ma boga, który mógłby to usprawiedliwić. Jeśli jest, to nie jest bogiem prawdziwym. Kropka.

To czas na tęsknotę i na smutek, ale także na wdzięczność i spokój. Wszystko może się zmieścić w tej chwili.

*

     — Po śmierci robią z nas znów hetero.
     — Może tylko w ten sposób mogą po nas płakać! — wyrzucił nagle z siebie Rasmus, który wcześniej długo leżał w milczeniu, słuchając pozostałych.

*

To nie tak, że skończyła się miłość. Kochają go nad życie. Zawsze go kochali. Są też pewni jego miłości do nich.
     Tylko że zrobił coś, czego on nigdy by nie zrobili. Postawił im warunek dla swojej miłości.
     Powiedział: jeśli nie akceptujecie mnie takiego, jaki jestem, to nie ma dla was miejsca w moim życiu.
     Wtedy naprawdę się przerazili.
     Mimo to próbowali argumentować. Powiedzieć to, co uważali za oczywiste.
     Mówili: Ale nasz najukochańszy syneczku, ty taki nie jesteś! Znamy cię! Wiemy. Kto może to wiedzieć lepiej od nas? Twoich rodziców. Może wydaje ci się, że taki jesteś. Twierdzisz, że tak jest. Ale tak naprawdę i w rzeczywistości wewnątrz siebie nie jesteś taki!

*

     — Dlaczego miałbym pokazać ci mój smutek? Wcale byś go nie zaakceptował.

*

Definicja tego, czym jest godne życie, ulega poszerzeniu. Kurczą się oczekiwania, człowiek czepia się życia, nadspodziewanie wielu się go trzyma, mimo niewyobrażalnego cierpienia, fizycznych męczarni, licznych upokorzeń i poniżenia. To jednak przedziwne, jak niewiele trzeba, żeby życie wciąż było warte życia.

*

Nie będzie dobrze, ale może być lepiej.

*

Można rozpaczać i tęsknić, ale można też cieszyć się wspomnieniami. Momentami przestajesz o tym myśleć, a potem znów to na ciebie spada. Lata płyną i przechodzą w dekady, Benjamin starzeje się i w końcu jest już w stanie myśleć, że może trzeba się pogodzić i być wdzięcznym za tę łaskę, iż kiedyś mogło się dzielić swoją mała chwilę z kimś innym, tę chwilę, którą mieli na ziemi. Że w swoim życiu mógł kochać kogoś, kto jego kochał.

*

Nigdy nie jest się tym, kim było się wcześniej.

*

Brakuje mu tchu, podpiera się laską.
Pożyczony czas. Zużyty.
Tak naprawdę już się skończył.
To już nadgodziny.

*

Kiedy dorastali, homoseksualizm ciągle jeszcze uznawano za chorobę i w szkole mogli się dowiedzieć, że cierpią na seksualne zwyrodnienie, są nienormalni.
     Gdy on i Rasmus się zaręczyli, społeczeństwo, w którym żyli, odmawiało homoseksualistom prawa do wspólnego życia.
     Kontaktując się z urzędami, musieli zawsze podawać, że są nieżonaci i samotni, bez względu na to, jak długo już żyli razem jako kochankowie i partnerzy życiowi.
     W końcu, w roku 1987, uchwalono ustawę o związkach partnerskich, a niedawno nareszcie wyrażono zgodę na małżeństwa osób tej samej płci — wspaniale pomyśleć, że gdyby Rasmus żył, mogliby być dziś małżeństwem.

*

Bo wolność nie jest czymś, co dostaje się w prezencie. Wolność trzeba zdobywać.

Jonas Gardell, Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek. [Część] 3. Śmierć,
przeł. Katarzyna Tubylewicz, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2015.
(wyróżnienie własne)

wtorek, lipca 08, 2014

(1030+51). Proludzka książka (tom II)

 wpis przeniesiony 10.03.2019. 
 (oryginał z zawieszkami) 

     — Czy ty czytasz kilka książek naraz?
     — Rzadko. A czemu pytasz?
     — Bo dziś masz przy sobie inną książkę niż w czwartek.
     Nie zna mnie jeszcze — pomyślałam wczoraj, gdy przytrafiła mi się ta wymiana zdań.

*

W sobotę po egzaminach — w majestacie praw przysługujących coachowi realizującemu cele — odebrałam książkę, na którą bardzo czekałam, a która premierę ma jutro. Czytałam okropnie wolno, wiedząc, że na trzeci tom będę musiała poczekać parę miesięcy. Niestety, już skończyłam. Nie pozostało nic innego, jak czekać na ostatnią część.

I zatrzymałam się w zadumie się wieczorem. Dla kogo jest ta trzyczęściowa powieść o gejach w czasach początku AIDS? Zamarzyło mi się, by ze zrozumieniem przeczytał ją choć jeden heteroseksualny homofob. By zobaczył siebie, swoje lęki, swoje pragnienia, swoją niepewność na kartach tej książki. By zobaczył, że niczym się nie różni w swym pragnieniu życia, w którym jest i miłość, i szacunek, i zrozumienie. Ta powieść otwiera oczy na okrucieństwa, jakim oddają się większości wobec mniejszości w majestacie prawa — wtedy i dziś, wszędzie na świecie. Zmieniają się tylko okoliczności, kwestia i rekwizyty. Włączam radio i wiem, że mechanizm „wiedzenia najlepiej” i siłowej próby wdrażania go w życie wszystkich obywateli wciąż ma się dobrze — tu i teraz, wobec mnie, wobec ciebie. Pomóc może tylko świadomość i uważne opuszczanie wszelkich szaf.

Jak ma im pokazać, kim jest naprawdę, skoro oni nie chcą tego wiedzieć?

*

     To nie jest takie proste, ale Reine wcześnie odkrył, że jeśli się odpowiednio skoncentruje, może być niemal zupełnie niewidzialny, jakby go nie było.
     Człowiek staje się wtedy duchem, który może poruszać się w całym wszechświecie. Kiedy już staniesz się niesłyszalny i niewidzialny, robisz się też kompletnie wolny, a chłopiec, który stoi na szkolnym dziedzińcu, jest tylko skorupą, w której nie ma istoty ludzkiej. Mogą się wydzierać, ile wlezie, mogą sobie krzyczeć, jaki jest beznadziejny.

*

     [Reine] Umrze bez kogoś, kto by przy nim czuwał.
     Starannie dopilnował, żeby nikt z zewnątrz nie dowiedział się, gdzie jest.
     Ani rodzina, ani przyjaciele.
     Nikt nie wie.
     W ten sposób już nie żyje.
     Chodzi tylko o to, by wytrzymać końcówkę.
     Ból, którego nie da się wyrazić.
     Potem będzie już duchem podróżującym po wszechświecie.
     Duchem, który nie słyszy ani nie widzi i którego nie słychać i nie widać, może wtedy będzie nareszcie wolny.

*

     Tymczasem Gert jest inny.
     Zawsze było z nim inaczej.
     Wielką tajemnicą Gerta jest jego fascynacja słowami.
     W takiej rodzinie jak ich nie mówi się bez potrzeby. Nadmierna gadatliwość to wywyższanie się i zgrywanie ważniaka. Pewne rzeczy należy zmilczeć. To bardzo skuteczne.
     W północnym Bohuslän używa się tych wyrazów, które są potrzebne, nie mniej, nie więcej. Słów, które mieszczą się na małej wyspie, między pasmem gór a morzem, na płaskiej wstążce ziemi, która jest ich światem i gdzie pędzą swoje życie.
     Zbyt wiele niepasujących tam obcych słów mogłoby obudzić niedobre marzenia, które nie uderzą i nie rozbiją się o skały, ale wzlecą do góry jak balony, wyżej i wyżej, przeczuwając, że daleko za pasmem gór jest jakiś świat.

*

     Mowę Harvela Milka, opublikowano w szwedzkim tłumaczeniu w „Revolt”. Seppo czytał ją im na głos, cały się przy tym trząsł.
     „Nie wywalczymy sobie praw, jeśli będziemy nadal siedzieć cicho w szafie... Musimy się ujawnić, żeby walczyć z kłamstwami, mitami i przeinaczeniami. Ujawniam się, żeby mówić prawdę o gejach, bo jestem już zmęczony zmową milczenia i chcę zacząć mówić. I chcę, żebyście wy o tym mówili. Musicie się ujawnić. Ujawnić się przed rodzicami, przed krewnymi”.
     Musicie się ujawnić.
     Miał rację.
     Jeśli kiedykolwiek ma dojść do jakiejś zmiany, muszą pokazać, że są wszędzie. Że są synami, córkami, lekarzami, policjantami, kierowcami autobusów, śpiewakami operowymi, sąsiadami, babkami, przedszkolankami, że ćwiczą na siłowni, że można ich znaleźć w każdej rodzinie, w każdym klanie, w każdej warstwie społecznej i każdej najmniejszej dziurze, we wszelkich możliwych miejscach pracy.
     — Nie jesteśmy kosmitami! — stwierdził Seppo drżącym głosem.

Jonas Gardell, Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek. [Część] 2. Choroba,
przeł. Katarzyna Tubylewicz, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2014.
(wyróżnienie własne)

wtorek, maja 06, 2014

1030. Proludzka książka

 wpis przeniesiony 10.03.2019. 
 (oryginał z zawieszkami) 

Jest taka księgarnia. Choć jedna z (pewnie) tysiąca tej sieci to jednak jedyna taka, w której niezmiennie doświadczam zaskoczenia. A to stoi bezczelnie książka i myśli, że jest zapomniana i nikomu niepotrzebna, gdy tymczasem w całej Polsce jest poszukiwana na wagę złota. A to stoi inna, o której istnieniu zielonego pojęcia nie miałam.

Bywamy w tej księgarni bardzo rzadko, bo tylko wtedy, gdy jesteśmy u Orzeszka i Seniora. Byliśmy w niej w ostatni piątek. Nie ma już mojego ulubionego działu, więc gdy włóczyłam się bez celu, wpadła mi w ręce książka… heteroseksualna część mnie nie mogła zrozumieć podczytnika… formy czasowników mi się nie zgadzały… kto kogo kocha do cholery… zdecydowałam się na zakup, gdy na pierwszej stronie tekstu me oczy ujrzały frazę złożoną z mięsaka Kaposiego

To nie jest tylko powieść, bo sporo w niej faktów, od których włos na głowie się jeży. To nie jest powieść o kosmicznie odległym świecie, do którego, mający przywilej bycia heterykami, ludzie zaglądać nie muszą. To powieść o świecie, który współtworzą osoby heteroseksualne, choć dotyczy głównie osób o innej orientacji seksualnej. To powieść o świecie, który razem tworzymy. To powieść o świecie, którego ja współtworzyć nie chcę.

To tylko i aż powieść o pragnieniu miłości człowieka do człowieka. O przywileju, jakim jest budzenie się i zasypianie przy osobie, którą kochamy. To powieść napisana w magiczny i delikatny sposób, o niespotykanej konstrukcji, która umożliwia mieszanie chwil, nastrojów, wspomnień i faktów. Warta nieprzegapienia. Warta tego, by po przeczytaniu, zatrzymać się i pomyśleć o swoich przywilejach, którymi możemy podzielić się z innymi.

Teraz przebieram nogami, by móc już kupić część drugą i trzecią.

To opowieść o pewnym czasie i o pewnym miejscu.
     To, o czym mówi ta historia, wydarzyło się naprawdę.

     
[...]
     To, o czym mówi ta historia, działo się jednocześnie w wielu innych miejscach, o tym jednak mogą opowiedzieć inni.
     To, o czym mówi ta historia, rozgrywa się także dziś, dzieje się przez cały czas, ale nie jest częścią tej opowieści, chociaż sięga ona aż do teraźniejszości.
     Opowiedzieć to swego rodzaju obowiązek.
     To sposób na to, by uczcić, opłakać i zapamiętać.

     To walka pamięci z zapomnieniem.

*

Chcę w moim życiu móc kochać kogoś, kto pokocha mnie.

*

I wszędzie są ludzie, ludzie, jakich nigdy wcześniej nie widział, ludzie, przed którymi nie musi udawać, że ich zna — w przeciwieństwie do gównianego Koppom, gdzie wszyscy znali wszystkich, ale nikt nie znał go naprawdę.

*

Skąd mielibyśmy wiedzieć, że dzieje się coś ostatecznego? Coś, czego nie da się zrobić inaczej. Coś, co wyznacza nową ścieżkę, z której nie da się już zawrócić.
     Jak wtedy, gdy pojawia się miłość.
     Lub kiedy dochodzi do zarażenia.
     Najczęściej jest się całkowicie zajętym szukaniem drogi do miejsca, do którego, jak nam się wydaje, zmierzamy.
     
[...]
     Tak to już jest, gdy człowiek próbuje gdzieś trafić. Błądzi.

*

Kluby gejowskie były więc odpowiedzią na pragnienie bycia sobą również wtedy, gdy inni na nas patrzą.
     Poprzez ograniczenie grona do osób o takich samych upodobaniach osiągano poczucie normalności.
     Takie coś może być śmiertelnie groźne, ale może być też niezbędne do życia. Każdy człowiek potrzebuje przynajmniej raz na jakiś czas poczuć się normalny.

*

Nie trzeba rozumieć, by bezgranicznie kochać.

*

[...] Benjamin śmieje się i odpowiada, że nie można tęsknić za czymś, czego się nigdy nie miało — i z jakiegoś powodu wszyscy wokół stołu zgadzają się z tą argumentacją, chociaż jest oczywiste, że to nieprawda.
     Jest oczywiste, że można tęsknić za czymś, czego się nigdy nie miało, za kimś, kogo się nie spotkało, lub za czymś, czego się nigdy nie poznało.
     Możesz tęsknić za własnym życiem, widząc, że przemknęło obok ciebie.

Jonas Gardell, Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek. [Część] 1. Miłość,
przeł. Katarzyna Tubylewicz, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2014.
(wyróżnienie własne)

zdjęcie Jonas Gardell

(fot. źródło)