niedziela, sierpnia 13, 2023

5145. Z oazy (CLXX)

Odliczanie literek, skończonych w ulu po powrocie ze szpitala, trzy. Z kro­ni­kar­skie­go we­wnętrz­ne­go musu i re­habilitacyjnej potrzeby.

Nijak nie mogę sobie przypomnieć, jak ja trafiłam na tę książkę. Szkoda. Pamiętam tylko, że podeszłam do niej metodycznie, bo w pierwszej chwili byłam nastawiona bardzo sceptycznie. Obwąchałam podczytnik, zajrzałam do darmowego fragmentu, za­chwy­ci­łam się przedmową Tomasza Raczka i… zniknęły wszystkie wątpliwości. Było już tylko klik, klik, klik i miałam pierwszą część cyklu na czytniku.

Dawno, jeśli nie nigdy, żadna powieść nie testowała tak bardzo moich przekonań, nie oprowadzała mnie po moich mentalnych granicach. Świetnie się bawiłam, łapiąc oddech od mojego nienajłatwiejszego tu i teraz. Zwroty akcji, na które w pewnym momencie nauczyłam się czekać, bohaterzy, sytuacje, gesty; to, co między wier­sza­mi i myślami oraz puenta — to wszystko było tym, czego wyjątkowo potrzebowałam. Gdy tylko skończyłam tę część, na­tych­miast zrobiłam klik, klik i druga zaczynała się czytać.

Utrwa­lił się więc sche­mat: geje są inni, czy­li obcy, nie­zro­zu­mia­li, nie­prze­wi­dy­wal­ni, mogą za­gro­zić po­ukła­da­ne­mu w gło­wach świa­tu. Przez nich po­dział na do­bro i zło tra­ci bi­blij­ny kon­trast, a po­li­ty­cy mają nie­ustan­ny kło­pot. Jed­ni naj­chęt­niej po­zby­li­by się tego bólu gło­wy i ze­sła­li wszyst­kich ge­jów gdzieś da­le­ko – naj­le­piej na Ma­da­ga­skar, by­le­by tyl­ko nie mu­sieć ich oglą­dać i nie mieć z nimi do czy­nie­nia. Inni na od­wrót – ofe­ru­ją ge­jom wy­cią­gnię­tą rękę i swo­ją to­le­ran­cję. Owszem je­ste­ście inni – mó­wią – ale my je­ste­śmy to­le­ran­cyj­ni i po­zwa­la­my wam być ta­ki­mi, ja­ki­mi je­ste­ście, mimo że od­bie­ga­cie od nor­my.
     Za­pa­mię­taj­cie te dwa groź­ne dla pol­skie­go geja sło­wa: Ma­da­ga­skar i to­le­ran­cja. Od­rzu­ce­nie i fał­szy­wa życz­li­wość. Z jed­nej stro­ny prze­ko­na­nie, że tyl­ko je­den mo­del ży­cia jest pra­wi­dło­wy, pro­wa­dzą­ce do sta­wia­nia się w po­zy­cji sę­dzie­go, z dru­giej – pro­tek­cjo­nal­ne po­kle­py­wa­nie spro­wa­dza­ją­ce ge­jów do roli an­tro­po­lo­gicz­nej cie­ka­wost­ki. W obu wy­pad­kach trak­tu­je się ich jako dzi­wacz­ną gru­pę od­mień­ców na­ru­sza­ją­cych ogól­nie przy­ję­te stan­dar­dy, tyle że pierw­si na to się nie zga­dza­ją, a ci dru­dzy dają przy­zwo­le­nie.
     Ale jest jesz­cze trze­ci, znacz­nie uczciw­szy spo­sób od­no­sze­nia się do ge­jów: trak­to­wa­nie ich jako oczy­wi­sto­ści – bio­lo­gicz­nej, spo­łecz­nej i kul­tu­ro­wej, ma­ją­cej na­tu­ral­ne pra­wo do ist­nie­nia.

*

Zyg­munt Ka­łu­żyń­ski po­wie­dział kie­dyś: Uwa­żam, że przy­zna­nie się do fak­tu by­cia ho­mo­sek­su­ali­stą, nie tyl­ko wo­bec sa­me­go sie­bie, ale tak­że wo­bec oto­cze­nia, daje wol­ność. Wte­dy nie trze­ba uda­wać, bla­go­wać, wy­krę­cać się i kła­mać.
     Wol­ność to po­ję­cie dla geja naj­waż­niej­sze, bę­dą­ce kwin­te­sen­cją isto­ty jego losu. Wol­ność bywa jed­nak i pięk­na, i nie­bez­piecz­na; nie­sie ze sobą wie­le za­gro­żeń, któ­re – bywa – do­pro­wa­dza­ją do jej utra­ty. Nie­ste­ty, ro­zu­mie­ją to tyl­ko nie­licz­ni.

*

Żeby zro­zu­mieć ge­jów – i tych zwy­czaj­nych, co­dzien­nych, i tych, któ­rzy sta­ją się wiel­ki­mi pi­sa­rza­mi, re­ży­se­ra­mi, ak­to­ra­mi, po­eta­mi – trze­ba przy­jąć, że mają oni swój wła­sny świat: ani gor­szy, ani lep­szy od świa­ta więk­szo­ści, ale – rzekł­bym – rów­no­le­gły. Jego po­tocz­ność róż­ni się od do­świad­cze­nia tych, któ­rzy go nie zna­ją, ale prze­cież jest tak samo waż­na jak świat każ­de­go in­ne­go czło­wie­ka. Nie­wy­ma­ga­ją­ca ni­czy­jej zgo­dy ani przy­zwo­le­nia na swo­je ist­nie­nie.

*

Po­wieść Mar­ci­na Szczy­giel­skie­go [powiedziałabym: cały cykl]  […]  [p]i­sa­na jest z po­zy­cji czło­wie­ka pew­ne­go swo­jej toż­sa­mo­ści i umie­ją­ce­go wal­czyć o sie­bie. Ton ła­god­nej obiet­ni­cy szczę­ścia, jaki się w niej po­ja­wia, jest dla mnie po­wo­dem do oso­bi­stej ra­do­ści. Wszak od pięt­na­stu pra­wie lat je­stem ży­cio­wym part­ne­rem Au­to­ra.

To­masz Ra­czek

*  *  *

Naj­bar­dziej lu­bię ta­kie, od któ­rych nie moż­na się ode­rwać. Kie­dy je czy­tam, za­po­mi­nam, gdzie je­stem, nie wi­dzę li­ter i wy­dru­ko­wa­nych słów – znaj­du­ję się w książ­ce. Nie mogę się do­cze­kać, co bę­dzie da­lej, a za­ra­zem szko­da mi, że książ­ka się skoń­czy.

*

Waż­ne, żeby wła­ści­wie wy­bie­rać wła­sne dro­gi i wie­dzieć, do­kąd pro­wa­dzą. Nie mo­żesz iść ścież­ką na­le­żą­cą do ko­goś in­ne­go. Zgu­bisz się. A raczej – zgu­bisz sie­bie.

*

Arek roz­pacz­li­wie sta­ra się kon­tro­lo­wać każ­dy aspekt swo­je­go ży­cia, wma­wia so­bie i wszyst­kim do­oko­ła, że jest nie­za­leż­ny, sa­mo­wy­star­czal­ny, do­sko­na­le zor­ga­ni­zo­wa­ny. Ale nie pa­mię­tam, że­bym wi­dział go kie­dyś na­praw­dę szczę­śli­we­go.

*

Małe po­kur­cze, łby i dupy wiel­kie, szy­je krót­kie. Nie ma ani jed­ne­go przy­stoj­ne­go pra­wi­cow­ca.
     – No, bo jak fa­cet jest przy­stoj­ny, to nie ma kom­plek­sów. Wśród fa­na­ty­ków ra­czej nie było nig­dy przy­stoj­nych fa­ce­tów. A tacy róż­ni wy­bra­ko­wa­ni mu­szą nad­ra­biać. Naj­ła­twiej po­tę­pie­niem in­nych. W imię re­li­gii.

*

     – Na tych, któ­rzy w ni­wecz ob­ra­ca­ją Dzie­ło Boże, przyj­dzie kara. Ci, któ­rzy za srebr­ni­ki sprze­da­ją wia­rę i na­uki Chry­stu­so­we; ci, któ­rzy ta­rza­ją się w roz­pu­ście, a cie­le­sne ucie­chy przed­kła­da­ją nad ży­cie w zgo­dzie z bo­ski­mi przy­ka­za­nia­mi, spad­nie miecz. Ci, któ­rzy od­wra­ca­ją się od ro­dzi­ny, Ko­ścio­ła i Chry­stu­sa, na wie­ki po­tę­pie­ni będą. Lecz nie my­śl­cie, że kara ta na­dej­dzie po kre­sie ży­wo­ta. Że do­pie­ro po ich śmier­ci w pie­kiel­nym ogniu sma­żyć się będą! Nie jest tak, bo Pan Bóg za­dbał o to, by grzesz­ni­cy po­ka­ra­ni już dziś zo­sta­li. Dla tych, któ­rzy się go wy­rze­kli – nę­dza i sa­mot­ność. Dla tych, któ­rzy fol­gu­ją swym nie­na­tu­ral­nym po­pę­dom – cho­ro­ba i śmierć bo­le­sna. Czyż nie wi­dzi­my tych zna­ków już dziś? Czyż ci, któ­rzy jesz­cze nie­daw­no Ko­ściół za nic mie­li i stoł­ki wy­so­kie zaj­mo­wa­li, nie są dziś nę­dza­rza­mi i nic nie zna­czą? – pyta ksiądz Ma­rek z am­bo­ny.
     Amen! – wy­krzy­ku­ję w du­chu […].
     – A czyż nie jest tak, że ci, któ­rzy pra­wa bo­skie w po­gar­dzie mają, ci, któ­rzy na­igra­wa­ją się ze świę­tej in­sty­tu­cji mał­żeń­stwa, fol­gu­ją de­wia­cjom i zbo­cze­niom, a za pod­szep­tem sza­ta­na męż­czy­zna z męż­czy­zną spół­ku­je, a ko­bie­ta z ko­bie­tą – czyż i na nich kara nie spa­dła? Bo to sam Pan Bóg spra­wił, że cho­ro­ba śmier­tel­na do ich ze­psu­tych ciał we­szła i nisz­czy ich od środ­ka i śmierć na nich spro­wa­dza.
     Amen! – po­wta­rzam po ci­chu i my­ślę o tym pe­da­le z na­prze­ciw­ka.
     – Mó­dl­my się! – in­to­nu­je ksiądz Ma­rek.

*

     – […]  Czy pani nig­dy się nie uśmie­cha? Nig­dy pani nie jest w do­brym hu­mo­rze?
     – Za­raz mnie chy­ba szlag tra­fi! – wy­krzy­ku­je ko­bie­ta, po­trzą­sa­jąc ta­le­rzem. – Ja mam bar­dzo do­bry hu­mor, do kur­wy nę­dzy! Mam świet­ny hu­mor!!!

*

     – Co?
     – Wła­śnie to. Co ja mam ci po­wie­dzieć? Do­pa­dła cię rze­czy­wi­stość, i tyle. Ta­kie ży­cie.

*

Ale – my­ślę – ko­chać ko­goś to nie to samo, co go znać.

*

     – Prze­cież wia­do­mo, że z tym się czło­wiek po pro­stu ro­dzi. Mój oj­ciec na pew­no to wie, nie jest idio­tą. On.
     – To nie ma zna­cze­nia, ile on wie. Zna­cze­nie ma to, co czu­je. A czu­je się win­ny.

*

Móc to mo­że­my. Tyl­ko
mo­że­my nie chcieć,
a to zu­peł­nie co in­ne­go.

*

     – Kie­dy umrzesz, bę­dzie tak, jak­by nig­dy cię nie było – mó­wię spo­koj­nie. – Jak­byś nig­dy nie ist­niał. Nic po to­bie nie zo­sta­nie. Nic. Nie szko­da ci?
     Pa­trzy na mnie z sze­ro­ko otwar­ty­mi usta­mi, jak cie­lę na ma­lo­wa­ne wro­ta.
     – Pani… – wy­ją­ku­je po dłu­giej chwi­li – pani to jest… no, po pro­stu nie­wia­ry­god­na! Brak mi słów!
     – Cie­ka­wi mnie to po pro­stu.
     – A co niby zo­sta­nie po pani?
     – Moje dziec­ko. I wnu­ki. I ich wnu­ki.
     – My­śli pani, że będą o pani pa­mię­ta­ły?
     – Oczy­wi­ście!
     – Jest pani tego pew­na? […]  Na­wet nie jest pani na tyle głu­pia, aby się tym swo­im de­bi­li­zmem wy­róż­nić. Jest pani tak samo głu­pia jak mi­lio­ny. Ani głup­sza, ani mą­drzej­sza od in­nych. Jest pani tłu­mem, li­czy się pani tyl­ko w sta­ty­sty­ce. Ide­al­ny śro­dek. Pu­ste, okrą­głe zero.
     – Sam je­steś zero! – wy­wrza­sku­ję. Dło­nie zwi­ja­ją mi się w pię­ści. – To ty je­steś zero. Nic. Śmieć. Nie wie­rzysz w nic, nie wie­rzysz w Boga! Cze­ka cię po­tę­pie­nie. Je­steś kpi­ną z bo­skie­go pla­nu! Po­mył­ką! Nie pa­su­jesz do nor­mal­ne­go ży­cia, ro­zu­miesz to?

*  *

Peł­no ich wszę­dzie, wszę­dzie się wci­sną. Sze­rzą zło i ze­psu­cie. Zwra­ca­ją się prze­ciw Chry­stu­so­wi, prze­ciw Bogu Ojcu, za nic mają ich na­uki. Przez ta­kich jak on gi­nie wia­ra, roz­pa­da­ją się ro­dzi­ny; do­bre, ko­cha­ją­ce dzie­ci scho­dzą na złą dro­gę.

*

Boże, jak ja nie­na­wi­dzę ta­kich jak ona. Ta­kich za­ku­tych, tę­pych, za­pcha­nych ko­ściel­ny­mi do­gma­ta­mi łbów. Ta­kich zer, tej tłusz­czy, któ­ra wstrzy­mu­je bieg świa­ta. Tych wszyst­kich ko­ściel­nych ku­rew, ży­ją­cych swo­im nic nie­zna­czą­cym ży­ciem, wty­ka­ją­cych bez prze­rwy no­cha­le do nie swo­ich spraw. […]  Tych, któ­rym wy­da­je się, że mają pra­wo mó­wić ci, co masz ro­bić, jak żyć.

*  *

     – Jak mo­żesz…
     – Mogę. Weź się w garść, prze­stań skwier­czeć i narzekać.

*

     – Je­steś okrut­na – mó­wię z go­ry­czą po dłu­giej chwi­li.
     – Tak, to praw­da. Prze­pra­szam. Ale po­wiedz mi wła­ści­wie, co jest ta­kim wiel­kim dra­ma­tem dla cie­bie – te­raz, kon­kret­nie.
     – Jak to co?! No, to! To, że wiem, że umrę!
     – Jak my wszy­scy. Na­wet ja to wiem.
     – Ale ja wiem kie­dy!
     – Kie­dy?
     – No, kie­dyś!
     – Aha.

*

     – Czy­li co po­wi­nie­nem zro­bić two­im zda­niem?
     – Spró­bo­wać do­strzec w so­bie to, cze­go szukasz dookoła.

Marcin Szczygielski, Berek,
Instytut Wydawniczy Latarnik
im. Zygmunta Kałużyńskiego,
Warszawa 2011.
(wyróżnienie własne)

     – Na­resz­cie! – wy­krzy­ku­ję.
     – Spóź­ni­łem się? – pyta w pro­gu. – Wy­da­wa­ło mi się, że mia­łem być na siód­mą?
     – Tak. No, ale nie wi­dzia­łem cię od nie­dzie­li!

*

– Kto to?
     – Kto kto?
     – Nie ga­daj ze mną… – prze­ły­kam kęs i cią­gnę da­lej: – jak z głu­pią. Do­brą ja­jecz­ni­cę ro­bisz, za­wsze lu­bi­łam taką nie­ścię­tą. No więc?
     – Fa­cet.
     – Prze­cież wi­dzia­łam, że nie ży­ra­fa. Przyj­dzie jesz­cze czy zno­wu taki na raz?
     – Przyj­dzie. Mam na­dzie­ję.
     – No i do­brze. Do­brze mu z oczu pa­trzy.

*

     – Za dużo my­ślisz – prze­ry­wa mi. – Za­dzwoń do mnie.
     – Kie­dy? Te­raz?
     – Te­raz.

(tamże)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz