Odliczanie literek, skończonych w ulu po powrocie ze szpitala, trzy. Z kronikarskiego wewnętrznego musu i rehabilitacyjnej potrzeby.
Nijak nie mogę sobie przypomnieć, jak ja trafiłam na tę książkę. Szkoda. Pamiętam tylko, że podeszłam do niej metodycznie, bo w pierwszej chwili byłam nastawiona bardzo sceptycznie. Obwąchałam podczytnik, zajrzałam do darmowego fragmentu, zachwyciłam się przedmową Tomasza Raczka i… zniknęły wszystkie wątpliwości. Było już tylko klik, klik, klik i miałam pierwszą część cyklu na czytniku.
Dawno, jeśli nie nigdy, żadna powieść nie testowała tak bardzo moich przekonań, nie oprowadzała mnie po moich mentalnych granicach. Świetnie się bawiłam, łapiąc oddech od mojego nienajłatwiejszego tu i teraz. Zwroty akcji, na które w pewnym momencie nauczyłam się czekać, bohaterzy, sytuacje, gesty; to, co między wierszami i myślami oraz puenta — to wszystko było tym, czego wyjątkowo potrzebowałam. Gdy tylko skończyłam tę część, natychmiast zrobiłam klik, klik i druga zaczynała się czytać.
Utrwalił się więc schemat: geje są inni, czyli obcy, niezrozumiali, nieprzewidywalni, mogą zagrozić poukładanemu w głowach światu. Przez nich podział na dobro i zło traci biblijny kontrast, a politycy mają nieustanny kłopot. Jedni najchętniej pozbyliby się tego bólu głowy i zesłali wszystkich gejów gdzieś daleko – najlepiej na Madagaskar, byleby tylko nie musieć ich oglądać i nie mieć z nimi do czynienia. Inni na odwrót – oferują gejom wyciągniętą rękę i swoją tolerancję. Owszem jesteście inni – mówią – ale my jesteśmy tolerancyjni i pozwalamy wam być takimi, jakimi jesteście, mimo że odbiegacie od normy.
Zapamiętajcie te dwa groźne dla polskiego geja słowa: Madagaskar i tolerancja. Odrzucenie i fałszywa życzliwość. Z jednej strony przekonanie, że tylko jeden model życia jest prawidłowy, prowadzące do stawiania się w pozycji sędziego, z drugiej – protekcjonalne poklepywanie sprowadzające gejów do roli antropologicznej ciekawostki. W obu wypadkach traktuje się ich jako dziwaczną grupę odmieńców naruszających ogólnie przyjęte standardy, tyle że pierwsi na to się nie zgadzają, a ci drudzy dają przyzwolenie.
Ale jest jeszcze trzeci, znacznie uczciwszy sposób odnoszenia się do gejów: traktowanie ich jako oczywistości – biologicznej, społecznej i kulturowej, mającej naturalne prawo do istnienia.
*
Zygmunt Kałużyński powiedział kiedyś: Uważam, że przyznanie się do faktu bycia homoseksualistą, nie tylko wobec samego siebie, ale także wobec otoczenia, daje wolność. Wtedy nie trzeba udawać, blagować, wykręcać się i kłamać.
Wolność to pojęcie dla geja najważniejsze, będące kwintesencją istoty jego losu. Wolność bywa jednak i piękna, i niebezpieczna; niesie ze sobą wiele zagrożeń, które – bywa – doprowadzają do jej utraty. Niestety, rozumieją to tylko nieliczni.
*
Żeby zrozumieć gejów – i tych zwyczajnych, codziennych, i tych, którzy stają się wielkimi pisarzami, reżyserami, aktorami, poetami – trzeba przyjąć, że mają oni swój własny świat: ani gorszy, ani lepszy od świata większości, ale – rzekłbym – równoległy. Jego potoczność różni się od doświadczenia tych, którzy go nie znają, ale przecież jest tak samo ważna jak świat każdego innego człowieka. Niewymagająca niczyjej zgody ani przyzwolenia na swoje istnienie.
*
Powieść Marcina Szczygielskiego [powiedziałabym: cały cykl] […] [p]isana jest z pozycji człowieka pewnego swojej tożsamości i umiejącego walczyć o siebie. Ton łagodnej obietnicy szczęścia, jaki się w niej pojawia, jest dla mnie powodem do osobistej radości. Wszak od piętnastu prawie lat jestem życiowym partnerem Autora.
Tomasz Raczek
* * *
Najbardziej lubię takie, od których nie można się oderwać. Kiedy je czytam, zapominam, gdzie jestem, nie widzę liter i wydrukowanych słów – znajduję się w książce. Nie mogę się doczekać, co będzie dalej, a zarazem szkoda mi, że książka się skończy.
*
Ważne, żeby właściwie wybierać własne drogi i wiedzieć, dokąd prowadzą. Nie możesz iść ścieżką należącą do kogoś innego. Zgubisz się. A raczej – zgubisz siebie.
*
Arek rozpaczliwie stara się kontrolować każdy aspekt swojego życia, wmawia sobie i wszystkim dookoła, że jest niezależny, samowystarczalny, doskonale zorganizowany. Ale nie pamiętam, żebym widział go kiedyś naprawdę szczęśliwego.
*
Małe pokurcze, łby i dupy wielkie, szyje krótkie. Nie ma ani jednego przystojnego prawicowca.
– No, bo jak facet jest przystojny, to nie ma kompleksów. Wśród fanatyków raczej nie było nigdy przystojnych facetów. A tacy różni wybrakowani muszą nadrabiać. Najłatwiej potępieniem innych. W imię religii.
*
– Na tych, którzy w niwecz obracają Dzieło Boże, przyjdzie kara. Ci, którzy za srebrniki sprzedają wiarę i nauki Chrystusowe; ci, którzy tarzają się w rozpuście, a cielesne uciechy przedkładają nad życie w zgodzie z boskimi przykazaniami, spadnie miecz. Ci, którzy odwracają się od rodziny, Kościoła i Chrystusa, na wieki potępieni będą. Lecz nie myślcie, że kara ta nadejdzie po kresie żywota. Że dopiero po ich śmierci w piekielnym ogniu smażyć się będą! Nie jest tak, bo Pan Bóg zadbał o to, by grzesznicy pokarani już dziś zostali. Dla tych, którzy się go wyrzekli – nędza i samotność. Dla tych, którzy folgują swym nienaturalnym popędom – choroba i śmierć bolesna. Czyż nie widzimy tych znaków już dziś? Czyż ci, którzy jeszcze niedawno Kościół za nic mieli i stołki wysokie zajmowali, nie są dziś nędzarzami i nic nie znaczą? – pyta ksiądz Marek z ambony.
Amen! – wykrzykuję w duchu […].
– A czyż nie jest tak, że ci, którzy prawa boskie w pogardzie mają, ci, którzy naigrawają się ze świętej instytucji małżeństwa, folgują dewiacjom i zboczeniom, a za podszeptem szatana mężczyzna z mężczyzną spółkuje, a kobieta z kobietą – czyż i na nich kara nie spadła? Bo to sam Pan Bóg sprawił, że choroba śmiertelna do ich zepsutych ciał weszła i niszczy ich od środka i śmierć na nich sprowadza.
Amen! – powtarzam po cichu i myślę o tym pedale z naprzeciwka.
– Módlmy się! – intonuje ksiądz Marek.
*
– […] Czy pani nigdy się nie uśmiecha? Nigdy pani nie jest w dobrym humorze?
– Zaraz mnie chyba szlag trafi! – wykrzykuje kobieta, potrząsając talerzem. – Ja mam bardzo dobry humor, do kurwy nędzy! Mam świetny humor!!!
*
– Co?
– Właśnie to. Co ja mam ci powiedzieć? Dopadła cię rzeczywistość, i tyle. Takie życie.
*
Ale – myślę – kochać kogoś to nie to samo, co go znać.
*
– Przecież wiadomo, że z tym się człowiek po prostu rodzi. Mój ojciec na pewno to wie, nie jest idiotą. On.
– To nie ma znaczenia, ile on wie. Znaczenie ma to, co czuje. A czuje się winny.
*
Móc to możemy. Tylko
możemy nie chcieć,
a to zupełnie co innego.
*
– Kiedy umrzesz, będzie tak, jakby nigdy cię nie było – mówię spokojnie. – Jakbyś nigdy nie istniał. Nic po tobie nie zostanie. Nic. Nie szkoda ci?
Patrzy na mnie z szeroko otwartymi ustami, jak cielę na malowane wrota.
– Pani… – wyjąkuje po długiej chwili – pani to jest… no, po prostu niewiarygodna! Brak mi słów!
– Ciekawi mnie to po prostu.
– A co niby zostanie po pani?
– Moje dziecko. I wnuki. I ich wnuki.
– Myśli pani, że będą o pani pamiętały?
– Oczywiście!
– Jest pani tego pewna? […]
Nawet nie jest pani na tyle głupia, aby się tym swoim debilizmem wyróżnić. Jest pani tak samo głupia jak miliony. Ani głupsza, ani mądrzejsza od innych. Jest pani tłumem, liczy się pani tylko w statystyce. Idealny środek. Puste, okrągłe zero.
– Sam jesteś zero! – wywrzaskuję. Dłonie zwijają mi się w pięści. – To ty jesteś zero. Nic. Śmieć. Nie wierzysz w nic, nie wierzysz w Boga! Czeka cię potępienie. Jesteś kpiną z boskiego planu! Pomyłką! Nie pasujesz do normalnego życia, rozumiesz to?
* *
Pełno ich wszędzie, wszędzie się wcisną. Szerzą zło i zepsucie. Zwracają się przeciw Chrystusowi, przeciw Bogu Ojcu, za nic mają ich nauki. Przez takich jak on ginie wiara, rozpadają się rodziny; dobre, kochające dzieci schodzą na złą drogę.
*
Boże, jak ja nienawidzę takich jak ona. Takich zakutych, tępych, zapchanych kościelnymi dogmatami łbów. Takich zer, tej tłuszczy, która wstrzymuje bieg świata. Tych wszystkich kościelnych kurew, żyjących swoim nic nieznaczącym życiem, wtykających bez przerwy nochale do nie swoich spraw. […] Tych, którym wydaje się, że mają prawo mówić ci, co masz robić, jak żyć.
* *
– Jak możesz…
– Mogę. Weź się w garść, przestań skwierczeć i narzekać.
*
– Jesteś okrutna – mówię z goryczą po długiej chwili.
– Tak, to prawda. Przepraszam. Ale powiedz mi właściwie, co jest takim wielkim dramatem dla ciebie – teraz, konkretnie.
– Jak to co?! No, to! To, że wiem, że umrę!
– Jak my wszyscy. Nawet ja to wiem.
– Ale ja wiem kiedy!
– Kiedy?
– No, kiedyś!
– Aha.
*
– Czyli co powinienem zrobić twoim zdaniem?
– Spróbować dostrzec w sobie to, czego szukasz dookoła.
Marcin Szczygielski, Berek,
Instytut Wydawniczy Latarnik
im. Zygmunta Kałużyńskiego,
Warszawa 2011.
(wyróżnienie własne)
– Nareszcie! – wykrzykuję.
– Spóźniłem się? – pyta w progu. – Wydawało mi się, że miałem być na siódmą?
– Tak. No, ale nie widziałem cię od niedzieli!
*
– Kto to?
– Kto kto?
– Nie gadaj ze mną… – przełykam kęs i ciągnę dalej: – jak z głupią. Dobrą jajecznicę robisz, zawsze lubiłam taką nieściętą. No więc?
– Facet.
– Przecież widziałam, że nie żyrafa. Przyjdzie jeszcze czy znowu taki na raz?
– Przyjdzie. Mam nadzieję.
– No i dobrze. Dobrze mu z oczu patrzy.
*
– Za dużo myślisz – przerywa mi. – Zadzwoń do mnie.
– Kiedy? Teraz?
– Teraz.
(tamże)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz