niedziela, sierpnia 13, 2023

5148. Z oazy (CLXXIII)

Od­liczanie literek, najzwyklejsze, nieprzeterminowane, dwa. Tomik wierszy całkiem stary, ale dla mnie pachnący nowością.

Najpiękniej i najstaranniej wydana książka, jaką kiedykolwiek miałam w rękach. Gramatura papieru, że aż dotykać każdą stronę się chce nie raz, mało! Nie­spo­ty­ka­nie gruba okładka. Liściaste nadruki, do których muskania garną się natychmiast opuszki palców. Nigdy czegoś tak przemyślanego nie miałam w dłoniach. I czarna nić szytych kartek w komitywie z czarną wyklejką. Muszę je tu mieć.

aż wreszcie zamieszkałam pod skórą,
w kłykciach przyśrodkowych, w wiązadłach,
wzdłuż rzeki nerwów żeber,
w wydmuchach płuc, pod lewym piszczelem, ściskając się
w splotach słonecznych, promienieję,
(mimo że jasno, to wciąż tylko na zewnątrz),
latami rozkrzewiam się w żyłach,
chrząstkami kolan ugniatając ziemię,
[…]
tak więc od jakiegoś czasu gdzieś tam mieszkam,
muszę tam być.

*

Mówią, że tworzą kwiaty, w gronach, baldachach (wszędzie te kwiaty),
i zielone liście albo nawet złote, mówią,
że karmią pszczoły i kolorowe motyle,
i rodzą słodkie owoce tylko ze słońca, wody i powietrza.
Stwarzać się wciąż będą,
rozrastać się, zawsze pięknie, rozprzestrzeniać,
całkiem bez krwi i dziurawienia innym brzuchów,
bez rozszczepiania atomów,
bez wypalania, rozstrzeliwania,
i więzienia.
A tylko naprawdę niektóre z nich,
naprawdę, do diabła! Zmieniają ten plan na całą tę łagodność przesadną
i nikt ich nie rysuje,
nikt wierszy nie pisze,
pa-ra-zy-to-fi-ty
wpijają się w nieswoje korzenie,
wyrastają z martwych liści,
ich ciała nie znają zieleni ani czerwieni, bo niepotrzebne jest im słońce.
Wszystkie mają kolor
ludzkiej skóry.

pani bożo,
włókno,
żółta smugo pyłku, świetlikami rojąca w galaktykach,
tłusty buddo, kocie mój, święta suko,
nóżko pająka, bez imienia,
niewidzialna, depczesz ziemię jak ja,
podmuchu na wyżynie rozpalonego słońca,
ty ziarno,
spromykowane,
skondensowane w oleju słoneczników,
gęstwino cieczy —

za dużo was.

więc chociaż
bądźcie pozdrowione, molekuły,
namnażające się
w zbite rozmaite cielska,
w krowy, Zeusy,
cudne Minerwy,
dzikie łodyżki,
i w tornada,
totalne,
uwolnione,
jebiące to wszystko
na amen.

Wachlarzyki much na rozdygotanych osikach,
ślina Bukowskiego, szczypawki
pod ciemnią kamienia,
komórki płatków wiśni z japońskich akwareli,
milczenie pni sosen słoną zimą.

Nie widzę różnicy.

*

Strzałka czasu zaciąga galaktyki w supły
i wwierca je w mrok, w pomniejszenie
do samego środka.
Hekatomby ciał niebieskich pętlą się gdzieś odlegle.
Grawitacyjny pył zasysa rdzeń. Bez końca.

*

każdy bieg
to zawsze
momentami
rzeczywisty lot.
[…]
i wszystko się tu dzieje
naprawdę,
wszystko tylko
kwestią czasu.

w chmury parują
moje oddechy, senne i wynudzone,
patrzę,
właśnie nade mną płyną te obłoki po błękicie,
[…]
supły wspomnień, jarzą się,
suną z wolna nade mną,
a ja nie wiem,
czy dalej stać, czy iść tam,
dokąd na początku tego wszystkiego chciałam.

*

Idę teraz w przyszłej swojej przeszłości,
[…]
Idę w tej przeszłości i rozglądam się,
zamknięta i zabytkowa już idę i z każdym oddechem
jeszcze bardziej kończę się i zaczynam wspomnieniem.

całość mnie
była zawsze, nigdy, nigdzie, wszędzie,
miliardy czasu — brak mnie

*

starte kolano,
zszyty paluszek,
borowanie zęba,
noga w gipsie na wakacje,
zapalenie oskrzeli i bańki,
wymioty z przejedzenia czekoladą,
potem też zaraz
i kac, i bóle serca,
to wszystko tylko wersje testowe,
w pakiecie od samego początku,
upgrade’owane do wersji full
w odpowiednim czasie,
z rozszerzoną opcją na
gnicie odleżyn,
dializy,
udar mózgu i paraliż,
rozkład pamięci,
niepasującą szczękę w zaschniętych dziąsłach,
zaciemniony obraz
i zaszumiony słuch.

Najpierw stały żurawie
niewzruszone,
siwe w siwym błocie rozlewiska. Nawet nie spojrzały.
Pomyślałam od razu, okropnie daleko, o konstrukcji świata,
że nikt w nim może nie musiał się nas bać,
więc szczerze dziękowałam żurawiom za tę obojętność.

*

Zobaczyłam dziś potężne orki,
uderzające płetwą w taflę błękitu.
Na filmie.
W czyimś tablecie.
W czyimś samochodzie
przede mną.
Staliśmy szaro. Tylko one skakały.
Zapatrzyłam się. Powinnam płakać.

*

napisałam kilka maili,
[…]
poleciały wszystkie na zachód kuli, co znaczy tylko,
że do przeszłości napisałam,
tej, która właściwie już mi się całkiem wydarzyła,
oddechami w tętnie i szuraniem stóp

*

wszystko tego kota
przylega
do mojego człowieka,
kark do biodra, głowa do uda, łopatka w miednicy, żebra do nerki,
łapy do żeber, ogon do łopatki

*

pamiętam, jak siostra na religii mówiła,
że czerwona lampka przy ołtarzu wskazuje,
że Bóg tam jest,
ale przecież ona też oznacza światło stop
na przejściu albo alarm,
włączony rentgen,
bliską straż pożarną
i hamowanie samochodu przede mną.
i właśnie w tym jest problem,
że trzeba to umieć rozróżnić.

*

w jednym ziarnku piasku
jest więcej atomów
niż gwiazd na niebie.

kosmos w piachu?
właśnie z siebie strącam.

[…]
nie zamierzam gonić liczb po przecinku, tych dążących do
nieskończoności albo do nicości.

Urszula Zajączkowska, Piach,
Wrocławskie Wydawnictwo Warstwy, Wrocław 2021.

park maszyn zwiedzamy
słuchamy i notujemy
że
tym się ścina
tym koruje
tym karczuje
tym orze wierci roztrzęsuje
rozrywa szarpie strzępi
wybebesza i ćwiartuje.

to wszystko, możecie już iść,
poszliśmy, chyba pozwiedzać,
ale był tylko kościół
potwornie z drewna.

Nie ma różnicy,
czy dopala się tysiącletnia sosna,
czy katedra,
piórko,
mięso.
Zawsze jest ten czas,
punkt,
kiedy gaśnie
ostatni ze wszystkich już atom.
Jest,
nie ma.

(tamże)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz