niedziela, sierpnia 27, 2023

5172. Z oazy (CLXXVIII)

Nie­dzielne odliczanie literek, dwa. Nie czekałam na tę książkę, bo o niej nie wie­dzia­łam. Nie szukałam jej, więc sama mnie znalazła. Przykuło moją uwagę imię Autorki, a do­kład­niej litery s i z powtórzone dwa razy w niespotykanej przeze mnie do tej po­ry kolejności.

[B]oję się, że zamienią miejscami s i z, albo je opuszczą, źle postawią akcenty. Nie­za­mienione, nie na szarfie wieńca, lecz na okładce książki, zaprowadziły mnie do podczytnika. Gdyby chodziło o matkę, odpuściłabym, ale chodziło o ojca, więc nie było dyskusji.

Najpierw zieleń wczesnowiosenna łamała mi serce każdym źdźbłem i listkiem. Nie­pierwsza już tego nie robi. Pierwszy, drugi, trzeci… szesnasty dzień miesiąca to dni, które wolałam ominąć lub przespać. Łapałam oddech dopiero przy kawie siedem­na­ste­go każdego miesiąca.

Sierpień. Pierwszy bez Białego Kruka. Pierwszy bez Niego, mnie, Hawwy, Sadow­ni­ka w Małej Danii, bez nas tam razem. Pierwszy bez: wspólnego czasu, ranków, ka­wy, słod­ko­ści, śmiechu, rozmów, planów, rozłożonych na tarasie psich ciał, de­gu­sta­cji na­le­wek, szakszuki na śniadanie i dań świętująch życie. Ten sierpień miał być in­ny — wiedzieliśmy o tym — ale nie aż tak odległy od Małej Danii, nie z titanium na pokładzie.

Sięgnęłam po tę książkę biegusiem, by na kolejnych jej stronach, wśród kolejnych akapitów współdzielić z narratorką doświadczenie pierwszych niechcianych razów. Niektóre rzeczy, które już za Autorką, są jeszcze wciąż przede mną.

Każdy ma własną opowieść o chorobie i śmierci, swoje straty, nieblaknące obrazy zarosłe czarnymi gałęziami. Umarli nie są martwi, pojawiają się w pierwszych zdaniach rozmowy, siadają w ogrodach, przy stołach […]. Rana się zagoiła, ale blizna rwie, tu, pod wiśnią, pod akacją, gdy tylko najdzie ją ochota, gdy uzna, że to ta chwila, że znów nadszedł czas.

*

Czy to zabrzmi arogancko, zarozumiale, bezczelnie, czy po prostu tylko nieprawdziwie, gdy powiem, że w naszej relacji ojciec–córka niczego mi nie brakowało?

*

Wiele się nauczyliśmy od naszego ojca. Swobody myślenia, odwagi, by się określić i sprzeciwić. Tego, że system zawsze opiera się na ludziach. A oni mają wolność podejmowania decyzji. Czasem ta wolność jest maleńka jak mrówka, czasem zaś wielka, tak wielka, że może decydować o ludzkim życiu.

*

Śmierć zasiała we mnie wątpliwości co do czasu i możliwości zmierzenia go.

*

To głupie i obraźliwe, niezrozumiałe, że nasi rodzice muszą odchodzić. A fakt, że pewnego dnia naprawdę to się dzieje, jest niedopuszczalny. Choć dorastamy z tą wiedzą, żyjemy z nią, nie jesteśmy przygotowani, nie jesteś­my uzbrojeni, kiedy to się dzieje.

*

Chciałabym umieć lepiej radzić sobie z umieraniem, z przerwaniem życia. Inni to przecież potrafią, czyż nie? Przecież to się ciągle dzieje, na całym świecie. W każdym zakątku każdego miasta, każdej wsi, ulicy, za każdym płotem, oknem, za każdymi drzwiami. Każdemu to się przydarza, każdy umrze, każdy pewnego dnia straci rodziców. Nie ma w tym nic szcze­gól­ne­go, wszystkich nas to spotka. Rodzimy się i umieramy, tracimy kogoś przez umieranie i pewnego dnia ktoś straci nas. Czemu robię z tego wielkie halo? Jakby to spotkało tylko mnie. […]  A jednak jeśli ta historia wybierze nas, jeśli nas uczyni protagonistami, jesteśmy nieprzygotowani, nic nie wiemy i do niczego nie możemy się odnieść. Nie ma znaczenia, że inni przeżyli to przed nami, a my braliśmy w tym udział. Liczy się, że my to przeżywamy. Tylko my tak to przeżywamy, tylko my przeżywamy to we własny sposób.

*

Nie mogę uwierzyć, że to zdanie przechodzi mi przez gardło, że naprawdę potrafię je wypowiedzieć i napisać, że mam odwagę, że śmiem powiedzieć: Mój ojciec umarł. Widzę to zdanie i odczytuję, jakbym to nie ja je napisała, jakby nie cho­dzi­ło o mnie, o nas, jakby ktoś mi je podyktował, ale nie cho­dzi­ło o mnie, bo po prostu nie może cho­dzić o mnie. Dopóki go nie wy­po­wie­dzia­łam, nie napisałam, mo­że nie było prawdziwe, być może tak długo praw­do­po­dob­na była inna interpretacja, inny punkt widzenia, mo­że mo­głam była jeszcze cofnąć jego znaczenie, treść. Ale teraz je wypowiadam, zapisuję i uznaję za prawdziwe. Ja sama czynię je prawdziwym, ja sama ustanawiam, mianuję je prawdziwym. Niepojęte, że potrafię wypowiedzieć to zdanie, ujawnić je. Że nie stawiam oporu, lecz łączę w sobie słowa i two­rzę zdania: Mój ojciec umarł. Nie żyje.

*

Przyjaciele obejmują mnie teraz inaczej. A może to ja inaczej ich obejmuję? Mocniej, dłużej? Jakbym tonęła i musiała się przytrzymać, podciągnąć.

*

Przyjaciel zastanawia się, czy to nie smutny los wszystkich dzieci, że pe­wne­go dnia tracą rodziców. Nasz mur ochronny się zawala, bezpieczne miej­sce, które należało nam się bez zapłaty, znika. Znikają drobiazgi co­dzienności […].

*

Muszę się jeszcze nauczyć, jak sobie wytłumaczyć, że ta rze­czy­wi­stość istnieje. […]  małe prawdy i świadectwa, których nie chcę przy­jąć, ale przyjąć muszę, które dowodzą tego, w co tak głęboko nie chcę wie­rzyć: Mój ojciec nie żyje.

*

A co znika? Tylko nadzieja, że ojciec wcale nie umarł, ta resztka samo­oszu­ki­wa­nia się, kłamstwa i ułudy, szansy, że mogłoby być inaczej, że mo­gła­bym obudzić się rano i byłoby inaczej. Ta nadzieja znika. Żałoba przychodzi dopiero teraz, po pogrzebie.

*

[…]  stoję przy oknie, obejmując szklankę z kawą, przeczesuję wzrokiem nie­bo i zastanawiam się, jak i gdzie mój ojciec trwa w wyobrażalnej nie­wy­o­bra­żal­nej wieczności.

*

Próbuję wyobrazić sobie jego niebo, gdzie się zaczyna i co ojciec tam wy­pra­wia, jak spędza czas, jak odczuwa wieczność, czy w ogóle pojmuje ją jako wieczność, a może wyobrażenie czasu to dla niego przeszłość, stało się zbędne. Czy udaje mu się myśleć o nas bez bólu, bez ucisku w piersi, bez idio­tycz­ne­go skurczu w gardle. Czy w ogóle o nas myśli. Czy w ogóle ist­nie­je dla niego taka kategoria: my.

*

Kto przeżył stratę, wie, jak wygląda, kto jeszcze jej nie prze­cier­piał, boi się, że wkrótce stanie się jego udziałem. Jedni wiedzą, jak jest, inni prze­czu­wa­ją, jak może być, i boją się.

*

Rok temu byliśmy jeszcze razem […].

*

Mogłabym prawie powiedzieć, że podjęłam moje życie, w każdym razie pra­cu­ję uparcie nad tym, żeby je podjąć. Płacz jeszcze mnie dopada, jeszcze nie minął, nie przechodzi, tak jak nigdy nie przejdzie tęsknota, przetacza się przez moje dni, wraca kapryśnie, gdy coś przypomni mi ojca – czapka, broda, kolor płaszcza, sposób poruszania się, śmiania, odwracania, spra­wdza­nia kurtki i spodni w poszukiwaniu kluczy, otwierania i za­trza­ski­wa­nia drzwi do samochodu. Parkingi przed supermarketami są podstępne, stały się torami przeszkód, pełne są takich szczegółów, niemal są z nich zbudowane.

*

[…]  mam przedmioty, które łączą mnie z ojcem, maleńkie mosty do naszych wspólnych czasów, które pokazują, że to prawda, tak, istnieliśmy, byliśmy prawdziwi, byliśmy tu.

*

[…]  pyta, czy wszystko w porządku. Tak, oczywiście, wszystko jest w po­rząd­ku, dziękuję. Gównianie, myślę, ale tak, w porządku. Gównianie, ale OK – tak teraz po prostu jest.[…]  Wiem, że tak teraz jest, gównianie, ale OK, gównianie, ale tak, w porządku, tylko jeszcze się do tego nie przy­zwy­cza­i­łam. Ani do tego, że to może mnie dopaść wszędzie i w każ­dej chwili, bez ostrzeżenia i jak grom z jasnego nieba, złapać, gdy życie da maleńką wska­zów­kę, ułamek wspomnienia.

*

[…]  nie musisz niczego kończyć i zamykać,
nic cię nie stawia pod ścianą.

*

Późniejsze odwiedziny na cmentarzu to spo­tka­nia, ciche, skromne spo­tka­nia, wciąż pożegnania, nowe pożegnania, odcinki wielkiego pożegnania, dzię­ki nim zbliżamy się do ostateczności, do naszego nigdy-więcej, naszego już-nigdy. Powoli rozumiemy, tak jest. Powoli pojmujemy, ogarniamy umy­słem, to obowiązująca prawda. Od dziś, od teraz to jest nasza prawda, pra­wda, która nie zmieni się na naszą korzyść, z którą od teraz jesteśmy zwią­za­ni, podporządkowani jej.

*

Gdy w zakładzie pogrzebowym zapytano o muzykę, natychmiast to z siebie wyrzuciła. […]  w tej kwestii zareagowała błyskawicznie i bez wahania, dro­gę do tych czterech słów znalazła bez problemu: Kalmár Pál, Szomorú vasárnap. Tekst jest nie­znośny, bez zmarłego i bez pogrzebu także byłby nie­znośny, nawet w domu, na kanapie w dużym pokoju, w beztroski dzień wy­peł­nio­ny życiem byłby absolutnie nieznośny.

Leander, Szomorú Vasárnap.

Wszyscy zjawili się tu, żeby coś zostawić, […], między tymi kwiatami, oddać mu, dać. Żeby pokazać: znaliśmy cię, lubiliśmy, kochali[śmy], byliśmy czę­ścią twojego życia, ty byłeś częścią naszego, nasze drogi były powiązane, splecione luźno albo nierozerwalnie.

*

Są takie tonacje, umiem je już usłyszeć, wyfiltrować i przyporządkować. Na tej wielowarstwowej klawiaturze wyrazów współczucia, pośród nie­zli­czo­nych odcieni między intensywnością a obojętnością umiem od­róż­nić prawdziwe kondolencje od wypowiedzianych automatycznie, oce­nić współ­brzmie­nie spojrzenia, głosu i dotyku. Istnieją fał­szy­we to­na­cje w fałszywych twarzach, fałszywe tonacje w prawdziwych twarzach i na odwrót, i są praw­dzi­we twarze z prawdziwą tonacją.

*

Zaczęłam ćwiczyć się w akceptacji. Mówiłam sobie, że jestem dzielna, i za­czę­łam w to wierzyć. Włożyłam w to wiele pracy i oddania. Zaczęłam to przyjmować. Przyjmować takim, jakim było.

*

Jesteśmy tylko gośćmi na ziemi,
śpiewamy, wędrujemy bez wytchnienia.

*

Rozmawiamy o umarłych, wplątują się w zdania, siedzą z nami w ogrodzie, na tarasie, przy stole, nad miskami z zupą, nad koszykiem z pokrojonym bia­łym chlebem, zachęcają, no, porozmawiajcie o nas, nie odpuszczajcie, nie prze­sta­waj­cie. Umarli nie są martwi. […]  Płaczemy nad […]  tym, że ci, któ­rych kochamy, odchodzą. Nasz czas z nimi jest ograniczony. Że zni­ka­ją. Znikają i nie da się ich odnaleźć.

*

[…]  wystarczy jedno zdanie, jedno pytanie i rozpala się tęsknota za nimi.

*

„Mamy nadzieję” – reméljük kończy większość rozmów, „mamy nadzieję, że”, „miejmy nadzieję, że”, „tak, miejmy nadzieję” – reméljük kończy roz­mo­wy, pojawia się za każdym razem na końcu pętli zdań jak kropka, jak wy­krzyk­nik na końcu myśli, reméljük nie muszę nigdy sprawdzać słowniku, nie muszę szukać, powtarza się, przerzucamy się nim, jest naszym co­dzien­nym zaklęciem – mamy nadzieję, miejmy nadzieję.

*

Jesteśmy następni w kolejce, mówi on, będziemy następni, i nie brzmi to ani źle, ani pocieszająco, brzmi po prostu jak zdanie, które ujmuje bieg rzeczy, naturalny, oczywisty, samoistny i odbywający się bez naszego udziału szem­rzą­cy upływ czasu, życia i wszystkich w nim rzeczy.

*

[…]  mamy jeszcze ten dzień, te godziny, że możemy wsypać je do klepsydry czasu i zachować na zawsze, podyktować je umysłowi i kazać mu je zapamiętać.

*

Nawet ja wstaję i ruszam przez miasto i moje życie, patrzę w niebo i za każdym razem, gdy wygląda wystarczająco wspaniale, mówię: cześć tato, cześć, tam w górze.

*

Znów zaczynam złorzeczyć, robię się zła. Ale zła na kogo, na co? Przeciw komu mam skierować tę wściekłość? Przeciw losowi, niebu, Bogu? Jakiemuś centrum alokacji przebiegu chorób i długości życia? Kto usłyszy moją skargę, kto ją przyjmie?

*

Szegény  to po węgiersku biedny. Nie w sensie bez środków do życia, lecz w znaczeniu: ukarany przez życie, źle przez nie traktowany, zaniedbywany i oszukiwany, w każdym razie godny pożałowania. Biedna Judit, biedny Lajos. Każde życie przebiega w ten sposób, że pewnego dnia to określenie się w nim pojawia, do każdego w pewnym momencie pasuje, każdemu kiedyś zostaje przyczepione, postawione przed imieniem, niekoniecznie słusznie, a czasem nadmiarowo. Szegény  Attila, szegény  Ági. Używa się go wobec znajomych i obcych, w odniesieniu do tego wielkiego zbioru puzzli złożonego z bliskich, rodziny, przyjaciół, sąsiadów, w pewien sposób każdy kiedyś bywa biedny.

*

[…]  dzień, który zaczyna się ciszą. Czego chcę? Jeszcze raz móc po­roz­ma­wiać z umarłym? Tak, być może. Tak, dlaczego nie. Tak, z pe­wno­ścią. Przez coś w rodzaju FaceTime? I jak wykorzystałabym ten czas? Może mogłabym tylko płakać, skarżyć się? A potem jak się rozłączyć? Jak zakończyć roz­mo­wę? Brakuje mi rozmowy. Ciągle ta rozmowa. To wła­śnie rozmowy mi bra­ku­je. Właśnie rozmowy. Rozmowy. Rozmowy!

*

Nie skarżę się. Przestałam dwie, trzy sekundy temu. W tej chwili nie żywię urazy, teraz, gdy spadają na nas liście i nie ma wiatru. Pierwszy raz w tym roku się nie skarżę, nie czuję sprzeciwu.

Zsuzsa Bánk, Śmierć przychodzi nawet latem,
przeł. Elżbieta Kalinowska,
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2023.
(wyróżnienie własne)

Ostatecznie urządzamy się w świecie z wysiłkiem, wy­peł­nia­my nasze życie, zastawiamy je i wypakowujemy po brzegi, budujemy z rozmaitych warstw, obkładając imponującym wyposażeniem – a potem, pewnego dnia ma­my z niego zrezygnować, ma się skończyć, a my ma­my to tak po prostu przyjąć? Jeśli popatrzeć na to w ten sposób, nie ma nic głupszego, nic bardziej bez­sen­so­wne­go niż śmierć, raczej chciałoby się zapytać Boga, dla­cze­go w ogóle ją nam wyrządził.

*

Wszystko dzieje się pierwszy raz. Jeszcze nigdy tak nie było.

*

Ojciec […]. Trzymał nas przy ziemi, ale też pozwalał od­fru­nąć. […]  Życie bez niego musimy dopiero wy­my­ślić. Dopiero zaczęliśmy rozumieć, że go nie ma.

*

To, co nie do pojęcia, staje się prawdziwe, z każdym dniem, z każdym miesiącem zmie­nia się w prawdę.

*

Przyjaciółka pastorka uspokaja mnie: w dzień po śmier­ci jest się innym człowiekiem niż miesiąc później, po roku znów się to zmienia. Powinnam nie tracić na­dziei. A więc jej nie tracę. A więc ćwiczę się w nadziei, której sama już nie rozumiem zbyt dobrze. A więc pró­bu­ję mieć nadzieję. Nie mam w tym wprawy, ale chcę dołożyć starań w kwestii nadziei.

*

Odczytuje imię ojca, więc musi tak być. Więc tak jest. Tak, należy do zmarłych.

*

Mamy w ręku tylko czas przed. Wypełnić ostatnie dni życiem, ile się da, wziąć z niego, ile się da, ile jeszcze jest – tylko to jest możliwe.

*

Trudno znaleźć drogę powrotną do prawdziwego życia, od nowa brać je na poważnie, szanować, wydaje się nie­możliwe cofnąć się myślą i przypomnieć sobie, że jest bo­ga­te i pełne obietnic, ponownie przekonać się o tym. Czło­wiek nie wie już, po co właściwie, po co było życie, do czego się nadawało?, pyta.

*

Nie mam siły na kolejne zdania zaczynające się od „nie”, za dużo zdań „nie-da-się” usłyszałam w tym roku, jestem wypełniona zdaniami „nie-da-się” i nie mam już miejsca na kolejne.

*  *  *

Wdowy najpierw płaczą, lamentują, później ich ton się zmienia, zmienia się nastrój, wraca życie, a nawet ra­dość życia, chociaż wszyscy myśleli, że to niemożliwe, podejmują zapomniane plany, wymyślają nowe.

*

Demencja, rak, uzależnienie, każdy nosi własną historię, każdy nuci własną melodię bólu. Dzielą płacz i mówią: nie płacz tak dużo, nie płaczmy tak dużo. […]  cmentarna ławka pod platanem. Można na niej siedzieć we trójkę, jak się ścieśni, to nawet we czwórkę. Nowe przyjaciółki mówią matce: przez pierwsze miesiące możesz być w ża­ło­bie, potem musisz zacząć żyć. Mamy dopiero po osiem­dzie­siąt lat, musimy dożyć setki!

(tamże)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz