czwartek, stycznia 26, 2012

(411+4). Wow! O rany! Boskie! Om!

 wpis przeniesiony 2.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Every cloud has a silver lining mawiają Brytole.
My mówimy, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło lub
utrzymując styl meteorologiczny: po każdej burzy wychodzi słońce.

Nie mogło być inaczej z chorowaniem.

Dziś.
Wieczór.
Na podwórku –5°C.
Henrietta szczęśliwa po spacerze.
Jabłoń przymarźnięta z lekka.
Sadownik spionizowany.
I... napój...
...Bogów!

Podarowany przez Ommeczkę.

***

No, nie może utknąć w komentarzach. Trafia do działu S.O.S. ten cudowny przepis:

Napój Bogów Zdrowiejących

Korzeń imbiru na długość kciuka
wrzucić do garnka z dwoma litrami wody,
zagotować,
pobulgotać 20 minut,
dorzucić cytrynę całą, wyszorowaną i pokawałkowaną,
wyłączyć ogień,
niech się parzy.
Psa wyprowadzić lub lekturze miłej się oddać.
Pić z wielką łyżką miodu, na ciepło
i błogosławić ten cudny Świat psów lub książek,
i westchnąć Ommmmm śānti śānti śānti
na część Ommeczki, która przepis nam podarowała.

414. Instrukcja obsługi Istota

 wpis przeniesiony 2.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Męski Istot zwany Sadownikiem wziął pierwsze w swym życiu L4. Ja, przeciwnie, drugi dzień w epizodzie ozdrowieńczej manii --- latam, biegam, załatwiam, ogarniam nieogarnione, niemożliwe odhaczam jako wykonane.

Dziś, mini-stop z Hannah na kawce zrobiłam. Zatrzymałam się i to nie z powodu temperatury. Wyjęłam przygotowane dla Hannah książki. Jedną z nich otworzyłam na chybił-trafił, by wrócić do niej na chwilę, odnaleźć jej klimat zanim na jakiś czas zamieszka w Hannahowym domu.

I, proszę, zaznaczony dawno ołóweczkiem fragment czytam. Zjawisko synchroniczności podziwiam. Uświadomiłam sobie bowiem, że w tym tygodniu chorego, męskiego Istota uczyłam się kochać.

Intuicyjnym brajlem instrukcja nakreślona w powietrzu wisiała. Uczyłam się trochę na ślepo, trochę bez wyczucia, w przyspieszonym trybie. Sadownik świeżą miłością kochany, żywszy już ciut, więc chyba nie idzie mi tak źle, nawet jeśli dukam i wolno literki z instrukcji składam w pełne zrozumienia zdania. Jak to mówią, człowiek uczy się całe życie...

Wspólne życie wymaga nieustannego słuchania komunikatów o pogodzie pochodzących z serca drugiej osoby. Często jestem głuchy i niezręczny. Ranię niechcący bliźnich. Jak tego uniknąć? Pewnego dnia montuję szafkę według instrukcji technicznych producenta, Patrzę na złożony mebel i nagle uświadamiam sobie: „Jaki ja jestem głupi!”. Człowiek jest przecież jak mebel: ma swój sposób użycia, różniący się w zależności od modelu. Żeby żyć z kimś w harmonii, trzeba mieć odwagę poprosić o jego sposób użycia i mieć odwagę dać mu swój własny.
Bardzo zadowolony ze swego odkrycia, poddaję je dwutygodniowej próbie. Spotykam się ze wszystkimi znajomymi i mówię im: „Jeżeli nieumiejętnie cię kocham, powiedz mi o tym, abym mógł to zmienić. A jeżeli kocham cię tak jak trzeba, też mi to powiedz, żebym mógł tak trzymać. Nie za sześć miesięcy, ale powiedz mi od razu, żebym nie tracił czasu!”.
Miłość jest jak katalog wysyłkowy.

Tim Guénard, Silniejszy od nienawiści,
Wydawnictwo Znak, Kraków 2009.

wtorek, stycznia 24, 2012

413. Wyłaniając się zza trójwymiarowej mgły ___w_kolorze_kaszlu

 wpis przeniesiony 2.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Statystyki różnej maści głoszą, że kobiety mają problemy z 3D.

Unoszę się wręcz teatralnie za każdym razem, gdy jakiś mężczyzna przy mnie zaczyna śpiewkę tego typu o różnicach międzygatunkowych. Nie cierpię na braki w tej kategorii, wypraszam sobie!

Mszczę się, kiedy tylko mogę, przypominając, że natura (rodzaju żeńskiego) odegrała się na mężczyznach za to ich swoiste, wielowiekowe zadufanie w sobie i obwieszczam, że mężczyźni w przeciwieństwie do kobiet --- które odróżniają cienie, półcienie różnych kolorów --- operują maksymalnie szesnastoma kolorami (więcej przecież nie da się zakodować na czterech bitach). Zwykle w tym miejscu kończymy dyskusję o wyższości świąt Bożego Narodzenia i właściwej pozycji społecznej kobiet.

Poszłam dalej i... z pewnością encyklopedii stwierdziłam, że mężczyźni rozpoznają co najwyżej cztery kolory, z czego dwa to ładny i brzydki.

Statystyki nie kłamią. Wyjątek od kolorowej reguły trafił mi się tylko raz w życiu. Zmaterializował się w postaci studenta, który jak sam powiedział, użył pięknego, mleczno-brzoskwiniowego koloru. Zatkało mnie wtedy na długo, bo zawsze wydawało mi się, że dla mężczyzn śliwka to owoc a nie kolor, nie wspominając o brzoskwiniach.

niedziela, stycznia 22, 2012

(411+1). O kobietach z sierścią i bez

 wpis przeniesiony 2.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Sadownik:
(ugotowany do temperatury 39,2˚C
podniósł się w łóżku i głaszcze Henię
)
Jakaś ty dzisiaj, Heniu, zimna!
Zawsze jesteś taka cieplutka.

Jabłoń:
(parafrazuje słynną wypowiedź
z jeszcze bardziej słynnego polskiego filmu
)
Bo to zimna suka!

(mija kilka minut)

Sadownik:
(nie może się nadziwić, że Jabłoń ma tak zimne ręce)

Jabłoń:
(jest pewna, że w tej właśnie chwili ręce ma ciepłe)
Świat dla Ciebie jest teraz chłodny, zimny wręcz...

Sadownik:
(może bez zdrowia, ale z poczuciem humoru na pokładzie)
Ty to jesteś... oziębła!

_____________________
‡ Zależnie od rasy temperatura ciała psa wynosi od 37,5°C do 38,5°C.

piątek, stycznia 20, 2012

411. Subiektywna odmiana czasownika „chychrać”

 wpis przeniesiony 2.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Chychr, chychr... Chychram ja. Chychrasz Ty. Inaczej...
Chychr, chychr... chychra on --- Sadownik, chychra ona --- Jabłoń.

Chychr, chychr... chychrania chronologia. Drzewne migdałki, potem Sadownicza, bezimienna choroba z rosyjskim akcentem zdiagnozowana, co chychranie zapoczątkowała, Heniowe zapalone ucho, co chychrania musi słuchać. I teraz drugie koło zataczamy.
Chychr, chychr... chychramy my sobie od trzech dni na potęgę, chychrania Wam nie życząc ani trochę.

Chychr, chychr... kto ma mniejszą gorączkę, idzie z psem.

Chychr, chychr... nie ma mowy o L4. Bojowe zadanie to wykończyć studencki semestr zanim on wykończy Jabłoń. Zakończyć pracujący, Sadowniczy tydzień, bo spóźnił się Sadownik ciut i jako ostatni żywy z Działu na posterunku trwa utrzymując przy życiu sens.

Chychr, chychr... ale za to wieczory mamy magiczne. Smaczne kanapeczki razem w łóżku jemy, budyń w środku nocy gotujemy. Filozofia, ekonomia, polityka, wszystkie za i przeciw, intelektualne dysputy... wszystko to na bok odstawione. Oddajemy się prostej chęci przeżycia.
Chychr, chychr... cieszymy się jak dzieci, że choć smak z nami pozostał niepochorowany. Żyjemy pomiędzy jednym a drugim chychr... chychr.

wtorek, stycznia 17, 2012

(205+205). Oczy pełne nieszczęścia, ale i bezkresnej nadziei

 wpis przeniesiony 2.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Jak co dzień kliknęłam w Pustą Miskę. Znalazłam trzy minuty czasu i zastygłam wśród łez na kwadrans nie mogąc się poruszyć i nie wiedząc jak mam własnemu psu spojrzeć w oczy.

Wiem, że są kraje, w których konsumuje się bociany. Wiem, że są kraje, gdzie jada się psy i koty. Co zrobić, gdy żyje się w kraju, w którym ludzka głupota materializuje się w postaci psiego nieszczęścia i wielkiej, nieodwzajemnionej miłości? Z przykrością stwierdzam, że wciąż żyję w dzikim kraju...

Podobno człowiek to brzmi dumnie. Dziś nie jestem tego pewna.

A Henia na to: czy myślałaś już o 1%? Już nie muszę myśleć. W zeszłym roku Henia wybrała ludzi, w tym postanowiła podzielić się swoim rajem z krakowskimi zwierzętami...

409. Słowa śniegiem przykryte... odkopano

 wpis przeniesiony 2.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Mówił, że przyjdzie. Obiecał, że się pojawi. Jak tylko… gdy tylko… przecież ona zrozumie, że… no, właściwy moment… odpowiednia chwila potrzebna… komplikacje się zdarzyły…
Pan Niewłaściwy. Gdy zjawił się, nikt już na niego nie czekał.
Wróć!
Mówił, że przyjdzie. Obiecał, że się pojawi. Jak tylko… gdy tylko… przecież ona zrozumie, że… no, właściwy moment… odpowiednia chwila potrzebna… komplikacje się zdarzyły…
Pan Śnieg. Gdy zjawił się, radości nie było końca.

piątek, stycznia 13, 2012

408. Wielkie, zaskakująco małe miasto

 wpis przeniesiony 2.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Największe miasto w Polsce. Kocham je, ot tak, po prostu. Mylę się. Wcale nie po prostu. Ono podarowało mi życie --- takie bardzo moje. Mieścina ta jest dla mnie również wzorem niebywałej zdolności godzenia przeciwności. Dwa miliony ludzi? Cztery miliony poglądów? Pewne jest być może tylko to, że jest to miasto niebywale szybko chodzących ludzi.

Wielkie miasto. Gwarantuje specyficzny rodzaj anonimowości. Gdy się zamyślę, zwolnię kroku, dociera do mnie, że współdzielę je z ludźmi, których kiedyś znałam lub kochałam --- przywiało nas tu całkiem asynchronicznie. Tak się jednak składa, że stolica wygładzając nasze blizny prowadzi nas po swoich ścieżkach w taki sposób, że nie ma szans, byśmy się przez przypadek spotkali, prozaicznie wpadli na siebie na skrzyżowaniu ulic. Jeśli zaświta nam w głowach pomysł, by wspólnie usiąść i napić się kawy, wymaga to decyzji, skomunikowania się, regulacji zegarków, synchronizacji luk w kalendarzach i przy dobrych wiatrach, udaje nam się znaleźć w tym samym miejscu czasoprzestrzeni, w tym samym celu. Wielkie miasto takie już jest, można by powiedzieć.

Malutkie miasto. Ja w nim zaledwie dodatkiem do Osoby Publicznej. Dowiedziałam się o tym wczoraj. Otóż, jest pierogarnia, którą z Hannah jakieś dwa lata temu odkryłyśmy. Niedaleko palmy, co wciąż niepokryta śniegiem. Owa pierogarnia, odkurzona przeze mnie w grudniu, jest aktualnie moim nałogiem. Zimno, głodno, do domu daleko... pierogarnia. Głodno, godzinka wolnego... pierogarnia. Smaka na coś mam i dziurę czasową... pierogarnia. Przytrafiło się i wczoraj, po zajęciach a przed Akuszerką. Choć było mało czasu, wpadłam na małe co-nieco. Jak zwykle pycha. Dopiwszy herbatę sprawnie biorę się do uregulowania rachunku, bo zegarek zaczyna mnie poganiać. Płacę a kelnerka, która rozpoznaje mnie już dość dobrze jako ruchomy element wystroju wnętrza mówi:
--- Słyszałam, że ma pani pięknego psa.
Przeleciałam w myślach wszystkie fiszki miejsc, w które chodzę z Henią. Kawiarnia, kawiarnia, apteka, kawiarnia, wet, kawiarnia... Pierogarni nie ma na liście.
--- Tak mam pięknego psa, a właściwie sunię --- uśmiecham się z nieskrywaną dumą bycia Heniutkową Mamą, ale też z mej twarzy nie znika zdziwienie. Kelnerka dokarmia mą ciekawość:
--- Koleżanka mieszka niedaleko pani i powiedziała mi, że pani pies jest naprawdę wyjątkowy.
Złapała mnie za serce. Dostała napiwek ode mnie i od Heni. Malutkie miasto, należałoby powiedzieć.

Wielkie, malutkie miasto. Z nieopisaną przyjemnością pozostaję osobą anonimową, ale zachowam w tyle głowy myśl, że prowadzam się cztery razy dziennie w towarzystwie kudłatej Osoby Publicznej, o której niedaleko palmy czasem się mówi.

Wyglądajcie czarnej Labradorzycy! Jeśli cudna, to my! ;)

wtorek, stycznia 10, 2012

(406+1). Dziki lokator B.

 wpis przeniesiony 2.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Każde szkolenie psów to, jak już kiedyś pisałam, w rzeczywistości szkolenie ludzi. Szlifowanie ludzkiej cierpliwości w brylant. Polerowanie wiary, że damy radę zbudować właściwą relację z psem. Nie miałam pojęcia, że to konkretne szkolenie zamieni się również w tak drastyczną tresurę Dwunożnych, z której owoców nasze Matki byłyby dumne, bo zakres nauki z dzieciństwa głębokiego zaczerpnięty.

Zaczęło się niewinnie. Gdy ledwo żywe wróciłyśmy z Henią ze szkolenia w niedzielę, obie z trudem poznałyśmy dom. Błysk. Żadnych pomieszkujących wszędzie książek. Żadnych ubrań, które nie mogą się zdecydować, czy idą do szafy, na dwór a może nadal będą wypoczywać na krześle, fotelu, kanapie. Nawet zabawki Kudłatej miały nagłe zebranie w jednym miejscu. Błysk, jakby groziło nam, że za pięć minut wpadnie sanepid i ochoczo zlikwiduje ten szalony kram. Widząc niebywały porządek, upewniłam się, że nie kroi się żadna nagła wizyta naszych rodzicieli. Zbyt idealny ten Błysk jak na nas. Przez całe dzieciństwo naszym Matkom nie udał się choćby tydzień, gdy dziś już dorosłe Dwunożne, miały cały czas porządek w swoich pokojach i sprzątały zaraz po zakończeniu każdej większej czynności. Dziecko, które miało taką własność wydawało mi się zawsze bohaterem ze zbyt przyzwoitej, nudnej, upierdliwie moralizatorskiej bajki.

Potem było już mniej niewinnie. Żal mi się zrobiło tego Błysku, co być może, jak doświadczenie podpowiadało, wpadł do nas tylko na chwilę, bo źle mu się z nami mieszka. Może da się go oswoić? --- Pomyślałam. Wydana została dyrektywa, że każde z Dwunożnych sprząta po skończonej aktywności, nie rzuca rzeczy jak leci, tylko odkłada na miejsce. Już nie ma to tu, to tam i Sadowniku, czy nie widziałeś tego, czy owego? Jest Błysk.

Przyszłam dziś do domu. Intelektualnie pomęczyłam dziecięcy mózg. Czapka, szalik, szal, rękawiczki na półkę. Kurtka, polar na haczyk. Plecak tu, buciki równiutko tam. Dumna byłam z siebie niczym matka dobrze wytresowanej siedmiolatki.

Niewinna. Mniej niewinna. Całkiem winna, donoszę, że Błysk wciąż u nas mieszka --- choć nie wiem, czy da radę jeszcze długo, w końcu niedopasowanie charakterów nie jest li tylko prawniczym sloganem rozwodowym.

Szkolimy się permanentnie całym Stadem ze współistnienia z ludźmi, psami i rzeczami. To już nie jest tylko psia sprawa. Prawda, że nudny ten wpis? Bo taki jest Błysk --- nudny, ale pożądany.

poniedziałek, stycznia 09, 2012

(328+78). Ucz się, ucz! (stopień II)

 wpis przeniesiony 2.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Bo Nauka to potęgi klucz. Mawiano, gdy byłam mała.

Od czwartku nerwowo oglądałam termometr. W piątek patrzyłam już optymistycznie w niedaleką przyszłość. W sobotę, opatulona, poszłam na zajęcia teoretyczne. W niedzielę już razem z Kudłatą ruszyłyśmy na zajęcia praktyczne. Tak rozpoczęłyśmy z Heniutką psie, dogoterapetyczne szkolenie. Teraz przez miesiąc mamy co ćwiczyć, zanim dostaniemy następną pracę domową.

Noszenie klucza potęgi ma poważne skutki uboczne w postaci zmęczonego psa, co Dwunożnych wprawia w zachwyt, bo przecież nie ma nic piękniejszego jak zmęczony, pracujący pies:

Czy słowa są jeszcze potrzebne, by opisać psa studiującego w trybie zaocznym? No może, mały zuuumik na piękny, odwrócony psi pysk:

piątek, stycznia 06, 2012

(403+2). Wielowymiarowość lekarskiego strajku

 wpis przeniesiony 2.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Jeden strajk a jak ożywia dyskusję przy śniadaniu Tego, co wszystkie obowiązki psio-domowe przejął, i Tej, co chciałaby już móc wydostać się pod gołe niebo wprost. Całe Państwo rozbieraliśmy na kawałki między jednym talerzem a drugim. Machaliśmy rękoma. Dzieliliśmy się spostrzeżeniami. Jak zwykle sprawa okazała się nie być jednowymiarową.

***

Wymiar ról. Lekarz i Pacjent. Nie ma wątpliwości kto jest kim. Nigdy nie byłam lekarzem więc w kategorii odczłowieczonych ról jako Pacjent, który spełnił wszystkie wymogi, uważam, że mi się należy. Rumun jest. Jest. A jak się Lekarzowi nie podoba pracowanie w przychodni, która podpisała kontrakt z NFZ, niech się tam nie zatrudnia. Na tej płaszczyźnie możemy się tylko pozabijać.

Wymiar Ofiar Państwowego Systemu. Ofiarą bez dyskusji jest Pacjent, który w najlepszym razie latał od apteki do apteki. Ciekawiło mnie jednak, czy może jednak nie ma czegoś w tym lekarskim uporze, co czyni również Ofiarę z Lekarza. Wczoraj, wysłuchując kolejnej radiowej dyskusji --- chory w łóżku ma czas --- dotarł do mnie argument, który bardzo rzadko podnoszony jest w mediach. Sprawę wyjaśnił spokojnie pewien mądry lekarz z doświadczeniem, również życiowym. No więc, w skrócie wygląda to tak. W tych całych rozpiskach, co refundowane i w jakim stopniu, jest sprytna tabelka, w której może się zdarzyć coś takiego. Mamy lek A, który refundowany jest w ramach leczenia choroby X. Mamy również lek B, który refundowany jest w ramach leczenia choroby Y. Tak mówi dokument o mocy wzniecenia strajku. Tyle, że praktyka lekarska jest taka, że często lek A podaje się w przypadku choroby Y, bo daje lepsze wyniki. I co? No i zaczyna się historia. Lekarz, stosując najlepszą swą wiedzę, przepisuje pacjentowi lek A na chorobę Y. Urzędas (rola, nie człowiek) z NFZ naczytał się o tych ze skarbówki, przychodzi dwa dni przed upływem pięciu lat i mówi Lekarzowi, że według rozpiski powinien zastosować lek B, bo chory przyniósł mu schorzenie Y. Kto jak kto, ale urzędas wie najlepiej. Różnica w refundacji 2 zł... plus odsetki... razem będzie... osiem tysięcy. Nasz hipotetyczny Lekarz nie leczył jednego pacjenta z choroby Y, nie mówiąc o innych chorobach. Czy to mi czegoś nie przypomina? Przypomina!
Ilu po tym kraju chodzi ludzi, co kupili sobie mieszkanie na rynku wtórnym za pieniądze, których nawet na oczy nie widzieli, bo bank je wyłożył. Wszystko formalnie, przez agencję, żadnego układu obywatel-obywatel, który jak wiadomo z założenia jest układem oszukującym. Pięć lat, bez kilku dni, wzywa skarbówka i urzędas (wciąż w roli) stwierdza, że to mieszkanie nie mogło być kupione za tyle. Nikogo nie obchodzi, że było kupione właśnie za taką kwotę. On ma tabelkę, z której wynika, że w tej dzielnicy, taki metraż to kosztował w tamtych czasach tyle. Różnica, odsetki, siedemdziesiąt tysięcy proszę dopłacić. Nie dyskutować.

Wymiar osobisty. Gdy minęła temperatura, gdy X i Y przechodzą powoli do historii, gdy przypominam sobie swój strach, czy skarbówka przyjdzie nas poinformować, że mieszkania w takiej cenie nie mogliśmy żadną miarą kupić, choć jak wół kupiliśmy, to Ja-człowiek dostrzegam w Lekarzu człowieka. Gdyby spojrzał mi w oczy. Gdybym zobaczyła w nim człowieka. Gdyby powiedział, że bój jest o cały alfabet i technikę ratowania ludzkiego zdrowia, to za te leki zapłaciłabym i 200%. Bo to jest już wtedy zupełnie inna historia, w której ja i Lekarz to dwoje ludzi, z których jeden potrzebował pomocy, a drugi jej udzielił.

czwartek, stycznia 05, 2012

(403+1). Uznałam wagę swoich 10 gramów

 wpis przeniesiony 2.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Dwa dni plackiem w łóżku. Niebieskie ściany sypialni i, gdy brak Sadownika w domu, Henia wisząca nade mną od czasu do czasu z pytaniem wypisanym na pysku: już? czy już się wyspałaś. Heniu ja nie śpię, ja ledwo żyję. Nowe doświadczenie mnie przez to chorowanie dopadło, bo gdy Sadownik jest w domu, to staję się niczym w europejskim społeczeństwie kobieta w okolicach sześćdziesiątki --- całkiem przezroczysta. Sierściuch nawet okiem na mnie nie rzuci, bo nie pełnię żadnej użytecznej roli, nie wyprowadzam, nie karmię, nie bawię się. Sadownik staje się Kimś i Kudłata chodzi za nim krok w krok. A ja? Ja nie żyję.

Dwa dni plackiem w łóżku. Deprywacja sensoryczna jak nic --- pomyślałam dzisiaj z rana. Ale nie! Komentarze pod ostatnim wpisem dostarczyły mi surowca do przemyśleń. I doszłam do wniosku, że to było też tak:

Obrażony siedmiolatek w skórze trzydziestolatka nie może zrozumieć, że za piątkę, którą dostał w szkolę nie będę się nim zachwycać i nie kupię mu hulajnogi na benzynę. Dwunastoletnia dziewczynka w ciele prawie czterdziestoletniej kobiety wytresowana i wyrównana już wielokrotnie przez świat reguł, zasad i obowiązków nie może zrozumieć dlaczego ten w białym fartuchu ma w dupie prawo, które go obowiązuje, a jej przecież należy się jak psu micha.

Gdy jestem przy zdrowych zmysłach balansujących w temperaturze 36,6, wiem, że najważniejsze rzeczy związane z moim zdrowiem --- oliwienie aparatu ruchu i ginekologiczny przegląd techniczny --- to moja prywatna sprawa. Chucham, dmucham, wszystkiego pilnuję i... płacę. Nawet nie myślę, że mogłoby być inaczej. Więc skąd w mej głowie powstała myśl, że mi się coś należy? Przecież doskonale wiem, że państwo, w którym żyje to wciąż wielka prowizorka.

Wywód logiczny szedł tak. Skoro płacę tysiące całe i wielokrotne w ciągu roku, to wymyśliłam sobie, że raz na trzy lata mogłabym skorzystać z „darmowego wizyta”. Logiczne, ale i pozwalające na wyciągnięcie jeszcze jednego, ciut zaskakującego, wniosku, że traktuję swoje migdałki jako coś mniej istotnego niż przyrząd do przemieszczania się lub do kochania.

Przeprosiłam migdałki. Nawet jeśli ważą tylko 10 gramów, to ważne są bardzo, bo przez ich niemoc, o zgrozo, nie całowałam się z Sadownikiem od 72 godzin. Przez to wszystko zapomniałam jak cudownie jest być Boginią...

środa, stycznia 04, 2012

403. 10 gramów z wizytą u półboga

 wpis przeniesiony 2.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Migdał. Ile waży ludzki migdał? I czy jeśli ktoś w pracy notorycznie używa lewej półkuli, to jego lewy migdał jest większy od prawego? Nie wiem. Ludzki, lewy migdał, powiedzmy, że 10 g.

46 godzin temu 10 gramów mojego ciała za nic miało sobie demokratyczne określanie planu dnia i nocy. Pełna dyktatura, w której pozostałe, prawie 68 kg ciała nie miało nic do gadania. Gardło. Stwierdziłam dwa dni temu wieczorem. Na myśl o lekarzu gotowa byłam na wszystkie domowe sposoby --- woda z solą w dużym kubku w towarzystwie teatralnych jęków nieszczęśliwości całkowitej pod czujnym okiem Sadownika, który pilnował by łyk za łykiem, woda trafiała do jamy ustnej.

Wczoraj rano Sadownik wychodząc do pracy pogroził, że nie mam co wracać do domu bez rumuna (druk RMUA). Przed wyjściem do pracy zanotowałam już tylko fakt, że mam gorączkę. Moi studenci mają chyba o mnie bardzo ciekawe zdanie, którego może nawet bym się nie powstydziła, bo na widok mych zwłok, gdy już na „dzień dobry” odpowiedziałam wszystkim, że „wcale niedobry”, ktoś odważył się by empatycznie stwierdzić, że musiałam nieźle zaszaleć w Sylwestra. Nie uwierzyli, że nie zaszalałam.

Tymczasem po wigilijnych doświadczeniach nie mogę patrzeć na nic co ma choćby 3% alkoholu. Nie szalałam i tym bardziej czułam się oszukana przez choróbsko co za nic sobie miało mnie, moją pracę, moje obowiązki, moje przyjemności, moje życie!

Wróciłam do domu. Wrócił Sadownik. Rozejrzał się w gąszczu grafików przychodni, co przyjąć mnie musi nie za dwa tygodnie lub za miesiąc, ale już. Rumuna do kieszeni kazał schować. Wywlókł do samochodu i powiózł na spotkanie z półbogiem.

Moment. Zanim półbóg w całej okazałości został mi podarowany na chwilę, była pani w rejestracji co nijak nie mogła się zdecydować, czy bawić się w strasznego potwora, który ubliża pacjentom (np. od kłamców), czy może bawić się w dobrego potwora, który dobrze radzi, by na następny raz wziąć i to, i tamto, by z darmowej wizyty skorzystać. Może i byłam trup, ale szlag mnie trafiał co chwilę na ten „darmowy wizyt”. Jaki darmowy, do cholery, pełne tysiące rocznie płacę na tę „darmochę”, czy chcę czy nie chcę. Im więcej pracuję, tym więcej płacę, choć logika podpowiada, że im więcej pracuję, tym mniej choruję. Trup, ale skoro się pieni to jeszcze całkiem zdrowy, może nawet zbyt zdrowy, by ten „darmowy wizyt” otrzymać. Tak minęła mi szczęśliwa godzinka na korytarzu. Lepsza godzinka niż dwa tygodnie, pocieszałam się co chwilę, gdy ból zaczynał wędrować do lewego ucha.

W końcu jest. Półbóg w okolicach trzydziestki. Z komunikacji z pacjentem dwója. Może i uczył się anatomii, i wiedział, że to migdał daje mi popalić, wielkie dzięki dla półboga, ale nie był w stanie zlokalizować moich oczu. Gdy mówił do mnie, szukał ich na suficie, gdzieś poza mną, z lewej, z prawej. Nasze oczy nie spotkały się ani razu. Pal sześć, nieważne, choć lekko wkurzające. Tu! Tu jestem! Chciało mi się krzyknąć, gdy zaczynała mi się włączać prawa półkula.

Recepta. I co? Zdziwiona? Ano, zdziwiona. Recepta z pieczątką „refundacja do decyzji NFZ”. Z diagnozą byłam już ciut bardziej sobą, więc zapytałam dlaczego wypisuje mi taką receptę? On, zdziwiony, że śmiem pytać. Półbóg nieprzyzwyczajony, by pacjent czegoś chciał i wątpił. W końcu ja mam go nosić na rękach, że taki ciężki zawód wybrał i takie beznadziejne życie wieść musi. Bo co ja, może podstawówkę mam, a może nie, gdy on taki wyuczony. Półbóg rzekł: strajk i popłynęła z jego ust pieśń o poświęceniu. Poinformowałam go, że łamie prawo, bo świeżutką RMUA-łkę mogę mu pokazać, że w nosie mam jego poświęcenie, jeśli może skończyć się tym, że z temperaturą 38,5 stopnia będę latać od apteki do apteki. Wie pan, powiedziałam, lepiej byłoby, gdyby pan został grabarzem.

Znam kilku cudownych lekarzy, ale gdy myślę o lekarzach jako o grupie społecznej, która nie chce uświadomić sobie jak wielką władzę ma, jak bezbronnym jest każdy pacjent, który z założenia ma tylko jedno życie, to nóż mi się w kieszeni otwiera a prawa półkula zaczyna szaleć i kląć mi się zaczyna chcieć. Z powodu 10 gramów moje 68 kg nieprzerwanej wiary w ludzi też się pochorowało. Cóż, potrzebuję poczekać, wyzdrowieć... trzymać się z daleka od półbogów...

poniedziałek, stycznia 02, 2012

(399+3). Bądźcie wolni!

 wpis przeniesiony 2.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Dawno, dawno temu słuchaliśmy Trójki. Potem, na szczęście dziś już można powiedzieć, że też dawno, powiał polityczny wiatr i nie dało się tego programu słuchać. Znaleźliśmy nowe radio. Niestety bez zasięgu ogólnopolskiego, więc podróżowanie do dnia dzisiejszego oznacza gościnne próbowanie innych radiostacji. Bardzo mile zaskoczyła nas Trójka w naszej ostatniej podróży. Jacek Hugo-Bader cudownie czytał swoje Dzienniki kołymskie. Początkiem i końcem podróżowania były dwie audycje z tego samego cyklu, pt. Godzina prawdy. Fragmenty wciąż chodzą mi po głowie. A ponieważ moda i niemoda w tym roku szczególna na składanie noworocznych obietnic, przyrzeczeń i życzeń. Czas i na mnie.

***

Po rosyjsku się mówi: здравствуйте,
u was się mówi: witam serdecznie, dzień dobry,
u nas się mówi _______ (tłum.) przyjdź wolny.

U Was się mówi: do widzenia,
po rosyjsku: до свидания,
u nas się mówi: ________ idź wolny.

U Was składają życzenia: najlepsze życzenia, wszystkiego dobrego, powodzenia,
u Rosjan tak samo: _________, cчастья,
a u nas się mówi: ________ bądź wolny.

Godzina prawdy, III Program PR, (od 32min:05sek)
Rozmowa z Maliką Abdoulvakhabovą

***

Przyjdź wolny. Idź wolny. Bądź wolny. Siadaj, gdy chcesz usiąść. Wychodź, gdy chcesz wyjść. Uśmiechaj się, ale tylko wtedy, gdy naprawdę tego chcesz. Zadzwoń, gdy chcesz porozmawiać. Spotkaj się. I pomyśl, jak będzie pięknie, jeśli On, Ona, Oni przysiądą się, bo chcą. Wyjdą razem z Tobą. Uśmiechną się. Zadzwonią. Wypiją kawę. I pomyślą, jak to pięknie, że jesteś Ty, właśnie Ty. Cudownie bezbłędnie domknięte, idealne koło.

No więc, w ramach rosnących możliwości i jednocześnie kurczących się lat, postanawiam kroczyć po kwadraturze szczęśliwego koła z mantrą na ustach: przyjdź wolny, idź wolny, bądź wolny! Nie chcę Was innych.

niedziela, stycznia 01, 2012

(399+2). O nierówności płci... subiektywnie, po męsku, zbyt...

 wpis przeniesiony 2.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Sadownik:
(skończył robić herbatę
i z dumą poinformował o tym fakcie
)
Prącie!

Jabłoń:
(szczęśliwa, że sypia już we własnej sypialni
symuluje przygłuchą, ale niepozbawioną temperamentu
)
Prącie?

Sadownik:
(udaje oburzonego)
Bo dla Ciebie to ja jestem tylko 3×P.

Jabłoń:
Protokół PPP?

Sadownik:
PPP, czyli Prącie, Portfel, Pomóż!

Jabłoń:
To ja już nie chcę, byś pomógł mi otworzyć ten słoik.
(nie było bigosu, co ze świąt od Mamusi przywieziony, była jajecznica)

_________________
Proszę == Prosię == Prącie; fonetyczna zabawa Dwunożnych.