niedziela, października 31, 2010

117. To nie moja wina! To przypadek i kolor...

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Labrador w wieku młodzieńczym jest natrętem. Nie można spokojnie usiąść i poczytać, bo przychodzi bydlę i ciągnie za rękę, za nogę, przekonując, że czas na zabawę. Siedzenie bez ruchu jest dla Kudłatej czymś tak samo abstrakcyjnym i nie do zniesienia jak przesuwanie czasu. Bawmy się, bawmy! Krzyczy oczami, pyskiem, ogonem i całym ciałem. Jest namolna jak politycy w czasie kampanii wyborczej.

Od Uwielbianych też trzeba odpocząć. Zamknęłam więc Młodą w jej norze dostarczając smakołyki-gryzaki i poleciałam na kawę, pouczyć się odrobinkę, posiedzieć ze sobą, złapać oddech. W trakcie dziobania skończył się zakreślacz.

Nieświadoma pułapki, wracając do domu zaszłam do empiku, by nabyć markery. Nie byłam świadoma, że pętla pułapki zacieśniała się na mojej szyi z każdą sekundą: przy kasie, pani przede mną ociągała się z decyzją kupić/nie kupić; kasę obok, ktoś bardzo potrzebował pomocy „mojego” kasjera --- w majestacie prawa rozglądałam się, by nacieszyć oczy kolorami. Szybko miałam za swoje, wypatrzyłam książkę, w przepięknie pomarańczowej okładce i... jeszcze szybciej wiedziałam, że muszę ją mieć.

Powinnam mieć kaca, ale nie mam. Kac powinien być kacem-gigantem, bo obiecałam sobie, że do stycznia czytam tylko lektury egzaminacyjne. Zrobiłam sobie jednak trzygodzinną amnezję przyrzeczeń danych sobie, w końcu każdy ma prawo rozchorować się na głowę --- zakochać się można nie tylko w człowieku.

Książka ta to bajka, jedna z tych, do których po przeczytaniu lubię wracać, miód na trud związany z teraźniejszością i podejmowanymi decyzjami. Książka ta to baśń, odarta z rekwizytów wieków minionych, wszystko dzieje się współcześnie. Dobro zwycięża i porusza pokłady nadziei i wiary we mnie. W środku mnie, wciąż żyje malutka dziewczynka, którą przy okazji czytania takich lektur spotykam. To ona, szybkim ruchem przewraca kolejne strony. Uwielbiam jej marzenia i zapał...

Upłakałam się jak norka przy poniższym cytacie. Skąd ja to znam? Ile lat uczyłam się, aby nie martwić się pół wieku naprzód? Na te pytania najdokładniej mógłby odpowiedzieć tylko Sadownik, który to wszystko przetrzymał. Chapeau bas, Sadowniku!

Przestań mnożyć możliwości, a skup się na obliczaniu prawdopodobieństwa. (...) --- Czterdzieści procent rzeczy, które napełniają nas niepokojem, w rzeczywistości nigdy się nie wydarzy.
(...)
--- Trzydzieści procent rzeczy --- ciągnął --- o których myślimy z lękiem, już się wydarzyło, są to zmory przeszłości. Możemy się martwić, ile chcemy, ale i tak nie zmienimy tego, co już się stało, prawda?
Walker skinął głową w milczeniu.
Jones napisał następną wartość
: „12%”.
--- Mniej więcej dwanaście procent zmartwień wynika z bezpodstawnych obaw o stan naszego zdrowia. „Boli mnie noga, to może być rak! Boli mnie głowa, to może być guz! Tata zmarł na zawał w wieku sześćdziesięciu lat, a ja w tym roku kończę pięćdziesiąt dziewięć lat!” --- Jones spojrzał na Walkera . --- Nadążasz za mną?
--- Nadążam.
--- Dobrze. W takim razie liczmy dalej. --- Jones zapisał na serwetce kolejną liczbę. --- Dziesięć procent to strach przed tym, co pomyślą o nas inni. --- Podniósł wzrok i zajrzał rozmówcy w twarz. --- A przecież zupełnie bez sensu jest martwić się o to, na co kompletnie nie mamy wpływu.
Walker przekrzywił głowę, by odczytać rząd liczb.
--- Jeśli się nie mylę --- powiedział po chwili --- zostało jedynie osiem procent. Spojrzał na Jonesa pytająco.
--- Osiem procent --- przytaknął Jones. --- Zaledwie osiem procent stanowią uzasadnione obawy --- oznajmił, po czym uniósł palec. --- Jednak trzeba pamiętać, że są to sytuacje, z którymi przy odrobinie wysiłku można sobie poradzić. Niestety większość ludzi traci energię na zamartwianie się rzeczami, które nigdy im się nie przytrafią lub których nie są w stanie kontrolować. W efekcie nie starcza im sił na to, by sprostać realnym wyzwaniom, gdy te się wreszcie pojawią.

Andy Andrews, Mistrz, Najlepsze dopiero przed Tobą
Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2010.

Pal sześć, skąd autor wziął liczby, bajki rządzą się swoimi prawami. Ważna jest moc idei, która za tym się kryje.

Tylko wspomnę, że pomysł z widelcem, którego nie zdradzę, po prostu mnie powalił... do łez wzruszenia.

116. Czas — abstrakcja w praktyce

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Stało się. Żyjąc bez dotyku medialnych szponów, nie miałam pojęcia, że to właśnie dzisiejszej nocy przesuwamy zegarki. Nigdy nie pojmę jaki jest tego cel i żadne ekonomiczne uzasadnienia nie są w stanie mnie przekonać, że ma to sens. Staje się to jeszcze trudniejsze teraz, gdy mam psa.

Mój telefon, jak większość aparatów, jest z serii przemądrzałych --- wie, co dla mnie jest najlepsze. Bez pytania mnie o zdanie, bez żadnego poinformowania o wykonanych czynnościach, skubaniec, w ramach samowoli przestawił w nocy czas. Gdy więc Kudłata próbowała mnie obudzić o swej zwykłej porze, na moim telefonie widniała godzina 3:59. Nieświadoma algebraicznych działań na żywym organizmie jakim jest czas, pogoniłam kundla na miejsce, bo co jak co, ale o czwartej rano, nie będę wychodzić na dwór. Próba stawiania mnie na nogi powtórzyła się jeszcze kilka razy. O 6:05, gdy byłyśmy na spacerku, sąsiadka uświadomiła mnie, że przesunięcie czasu stało się starym faktem. Licząc „wczorajszym miernikiem upływu czasu” była 7:05.

Pies śmiertelnie głodny nic nie rozumiał. Uznał, że pani się popsuła i będzie trzeba Sadownikowi poskarżyć się trochę jak tylko wróci. Pozostałam bezsilna. Niech mi ktoś mądry powie, jak wytłumaczyć psu szaleństwo przesuwania wskazówek zegara?

sobota, października 30, 2010

115. Czytać i kłamca może

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Przeciętny Polak czyta pół książki na rok. Za każdym razem, gdy rokrocznie, ogłaszany jest ten mało chlubny wynik Dwunożne Stada zastanawiają się jak to jest możliwe. Wszyscy wokół Dwunożnych czytają a i znajomi oraz krewni owych Wszystkich też czytają, więc jakim cudem średnia wynosi tylko pół? Jedynym rozsądnym wytłumaczeniem jest hipoteza, że być może istnieją obywatele, którzy czytają –5 książek w roku. Tylko to nadal nie jest odpowiedzią na pytanie: jak to jest możliwe?

Wczoraj przybyła jeszcze jedna Czytelnika. Ma w nosie grube tomiska i nie poratuje nas w podnoszeniu narodowego wskaźnika czytelnictwa. Czyta tylko i wyłącznie wiadomości. Od deski do deski, w ogromnym skupieniu. Tak się temu zajęciu oddaje, że głuchnie na wszelkie słowne próby nawiązania z nią kontaktu. Nie ma wyjścia, przynajmniej dwa razy dziennie chodzimy do osiedlowej czytelni--parku, wcale nie po to, aby pobiegać, ale na długie, prawie naukowe czytanie. Kudłata stała się maniaczką psiej wersji „pudelka”. Musi wiedzieć, kto i kiedy był pod tym drzewkiem, kto wąchał tamten listek, kto szedł tą ścieżką pół godziny temu, czy był to duży czy mały pies, a może suczka, znana czy całkiem obca. Z nosem przy ziemi, zapominając o własnym istnieniu, nie przepuści ani jednemu centymetrowi kwadratowemu ziemi. Powaga na jej psiej buzi i tak nowa dla mnie Heniutowa skrupulatność doprowadzają mnie szybciutko ze śmiechu wprost do łez.

Jest jeszcze drugi dowód na to, że Henia intelektualnie się rozwija. W tym tygodniu kilka razy uraczyła Dwunożne kłamstwem, że niby natychmiast musi na podwórko z powodu potrzeby fizjologicznej a potem okazywało się, że... panienka chciała się po prostu przejść i zobaczyć kto jest na dworze. Jak tu wierzyć kundlowi? Czy to przedsmak psiego dojrzewania?

piątek, października 29, 2010

Info nawigacyjne

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Znów zapytał mnie ktoś, czy numerki przy wpisach mają jakiś sens, poza tym, że są to kolejne liczby całkowite. Śpieszę poinformować, że jeśli numer wpisu przedstawiony jest w postaci sumy, np. (100+2), to zapis ten oznacza, że wpis 102. jest w pewnym sensie kontynuacją poruszanych we wpisie 100. treści.

Analogicznie (57+41) to wpis 98, który dotyczy wpisu 57. --- jest tylko daleką reminiscencją, bo oddaloną aż o 41 wpisów.

(112+2). Sęk w tym, że...

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

--- Pani Jabłonko, dlaczego ma pani tak dużo do powiedzenia w kwestii wskaźnika dzietności? Dlaczego panią to rusza, wścieka, jadowi? Czyżby pod korą krył się sęk tak duży, że nawet początkujący psychoanalityk chętnie by to pani zinterpretował.
--- Noooo, ciekawe...
--- I?
--- ...jednocześnie bardzo zaskakujące.
--- Dlaczego?
--- Odkryłam w sobie jakość „prawdziwego” Polaka, który z uporem maniaka chciałby, aby reszta społeczeństwa podzielała jego wartości.
--- To znaczy?
--- Tak jak „prawdziwy” Polak chciałby ze mnie zrobić przykładną katoliczkę, tak ja chciałabym z każdego zrobić człowieka szukającego, zadającego pytania, nieustającego, wyglądającego nowej drogi...
--- Jak pani z tym jest?
--- Uppsss. Nie widzę już sensu, aby wściekać się na „prawdziwego” Polaka, skoro i ja, zmieniając tylko system wartości, nim jestem.
--- Aaaa, widzi pani.
--- Jak jeszcze trochę w sobie pogrzebię to i jakość obrońcy krzyża w sobie znajdę, bo talibem wolności wyboru już jestem...

czwartek, października 28, 2010

113. Bonusy z blogowania :)

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Ktoś zapytał mnie: po co ci ten blog, po co odsłaniać siebie? Minęło już dostatecznie dużo czasu bym mogła określić wstępny kształt odpowiedzi. Blog pozwala mi napisać to, czego czasem nie mam odwagi powiedzieć oraz to, czego powiedzieć nie chcę, bo okoliczności i czas wydają się niewłaściwe. Dotarłam do przekonania, że nie jestem jedyną osobą na tym świecie, której przytrafiają się takie a nie inne myśli czy zdarzenia. Jedyne co zrobiłam, to „uwolniłam” je, puszczając je w świat. Zapiski blogowe mają również aspekt bardzo praktyczny --- blog to jedyna znana mi „moja szuflada”, w której porządek (chronologiczny) jest perfekcyjny. Czeluście tej szuflady pozwalają mi zachować od zapomnienia chwile, myśli, uczucia, zachwyty i smutki. Blog daje mi możliwość eksperymentowania z opisem zjawisk z moich, absurdalnych punktów widzenia. „Absurdalnych” to ulubione słowo mojego krytyka wewnętrznego, który uznał blog za pomyłkę mego życia i ulatnia się, gdy tylko zaczynam myśleć o nowym wpisie. Dzięki mu za to.

Znów, powyższy akapit pozostałby w głowie jako tymczasowy zestaw myśli, które przemykają mi przez głowę od tygodnia, gdyby nie dwa fakty [drugi — blog znajomego małżeństwa — 28.02.2019 już nie istnieje] --- prawdziwe bonusy mojego blogowania --- dzieje się wokół mnie!

Sadownik przestał myśleć, marzyć, gadać i założył galerię swoich zdjęć. Na razie zabronił zdradzania adresu, bo choć to ja w Stadzie jestem znana z obrzydliwego perfekcjonizmu, to właśnie On twierdzi, że pozwoli poinformować, ale dopiero jak wszystko będzie dopięte na ostatni guzik, czyli za jakieś dwa tygodnie. Czy ktoś mówił, że małżonkowie z długim stażem upodabniają się do siebie? Kto twierdzi, że mamy długi staż?

Przyszedł więc czas, aby wyrazić szacunek, jakim darzę ludzi wokół mnie, którzy mają odwagę wyrażać siebie. Z myślą o nich, utworzyłam dział „Od-do, czyli jeden uścisk dłoni”. Jak wiadomo, od każdego człowieka do każdego innego jest podobno maksymalnie sześć uścisków. Z przyjemnością, w dziale B, będę umieszczać linki do twórczej działalności moich przyjaciół, nawet jeśli jeden z nich został dawno temu moim Mężem. Ruszajcie!

112. Ludzie ludziom gotują ten los

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Jakiś czas temu, gdy blog nawet mi się nie śnił, zauważyłam, że określone utwory muzyczne, ba, całe albumy, mają u mnie wzięcie w określonych porach roku, czasem nawet w określonych miesiącach. Może to kwestia skojarzeń z atmosferą, samopoczuciem, gdy słuchałam ich pierwszy raz. Odkryłam, że podobnie rzecz ma się z sezonowością tematów w polskiej polityce, choć trudno nazwać ją dobrą muzyką --- nie trzymają tempa, nie umieją czytać nut, banda samozwańczych solistów...

Brak telewizora szczęśliwie ogranicza mi możliwość wkurzenia się. Ostatnio z powodu wyczynów pewnego bardzo niskiego pana, przestałam również słuchać radia --- tak, w ramach eksperymentu, uciekłam na gigant od mediów. Jednak od dwóch dni zdarza mi się słuchać mojego ulubionego radia, ostatniego, medialnego bastionu ludzi myślących, i... zgrzytam zębami. Drażni mnie medialna edukacja społeczeństwa, która dotyczy tylko jednej strony medalu.

Jak zwykle jesienną porą, sporo trąbi się o tym, że piesi mają chodzić po właściwej stronie szos, że mają nosić odblaski. Tylko dlaczego nikt nie wspomina, że szosa jest dla samochodów i nawet przepisowo idący, święcący się pieszy nie jest świętą krową i powinien zejść z jezdni, gdy jedzie samochód? Nie, pieszy jest na prawie i idzie. Czy tak trudno wyobrazić sobie sytuację, gdy jadą w przeciwnych kierunkach dwa tiry? Wcale nie muszą jechać szybko, a pieszy z uporem maniaka idzie, bo zapomniał albo nie zna zjawiska jakim jest droga hamowania. No, może owe pojazdy wyhamują, może nawet na pewno, ale z pewnością poleci, znajdujące się najwyżej w rankingu słów brzydkich, przekleństwo... i po co?

Per analogium, wraca jak bumerang, z wielu powodów, kwestia dzietności jako sprawa wagi państwowej. Nie będę powtarzać argumentów tych, którzy biją na alarm, że trzeba, należy, natychmiast, że świat, przynajmniej ten polski, zaraz się skończy. Jakoś nie chciałabym być dzieckiem, które jest na tym świecie, bo czyjaś emerytura, bo strach dorosłego przed starością, bo tak wypadało, bo nie można było inaczej postąpić.

Nieczuła jestem. Istniejący proces demograficzny nie spędza mi snu z powiek. Przewrotnie zapytam, a co by się stało, gdyby Polaków, zwłaszcza tych „prawdziwych” było mniej? Wolałabym, aby społeczeństwo polskie zamiast uprawiać patriotyzm ilościowy przerzuciło się na patriotyzm jakościowy. Dlaczego zamiast krzyczeć „więcej, więcej niech nas będzie”, nie zmienić taktyki na taką, w której ci, którzy już się urodzili są równie ważni jak ci, którzy jeszcze tego nie zrobili? Może, gdyby było nas mniej, byłoby łatwiej o wzajemny szacunek, bo liczba osób na km2 nie stanowiłaby masy krytycznej nienawiści i niechęci?

A emerytury? Zapyta ktoś chorobliwie zapobiegliwy. Może lepiej mentalnym dłutkiem zacząć pracę u podstaw i rzeźbić ludzką świadomość, że ważne jest, aby każdy człowiek lubił a nawet kochał to, co robi zawodowo. Może warto przestać z empatią klepać po ramieniu delikwenta, który chodzi do znienawidzonej pracy wyglądając emerytury w wieku 35 lat i krzyknąć: „obudź się człowieku i poszukaj swoich marzeń do spełnienia!”. Może by tak tym dłutkiem uwolnić potrzebę rozwoju, która przecież tkwi w każdym człowieku, od zarania, od pierwszego jego oddechu. Każdy z nas w wieku dwóch--trzech lat uwielbiał uczyć się nowych rzeczy. Może owym dłutem można to uwielbienie zdobywania nieznanych lądów poznania, zrozumienia i doświadczenia wygrzebać na światło dzienne? Może...

Nie mam nic przeciwko temu, abyśmy lubili stawać się sobą i pomagali w tym innym... To jest moja, wiecznie odtwarzana w głowie, melodia, w której brak demograficznego, zrozpaczonego refrenu. Może jednak być tak, że mam coś ze słuchem...

Mam gdzieś narodowe pędy-zapędy-popędy. Nie przestanę powtarzać: proszę, sprawdź o czym marzysz, nie jesteś na świecie po to, by spełniać oczekiwania innych. Naprawdę, ani ja ani ty nie jesteśmy po to. Proszę, pamiętaj o tym.

środa, października 27, 2010

111. Nowe życie mojego kręgosłupa

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Spotkałam Ją prawie półtora roku temu. Zwróciła moją uwagę sposobem w jaki poruszała się oraz uśmiechem, którego prawdziwość uwiodła mnie natychmiast. Byłyśmy na tym samym warsztacie i przez pięć dni od czasu do czasu zerkałam na Nią by nacieszyć własne oczy --- by upewnić się, że tak cudowne kobiety stąpają po ziemi. BYŁA WCIĄŻ. Bił od niej blask, rodzaj wewnętrznej mocy. Uwielbiam spotykać takie kobiety. Ich istnienie jest dowodem na to, że można pięknie dojrzewać, zmieniać się i być szczęśliwą zamiast starzeć się zaraz po trzydziestce w majestacie społecznego prawa mając wieczne wytłumaczenie, że „w moim wieku, to już nie warto”, „za późno”, „kiedyś tak, ale dziś już nie”. Gdy żegnałyśmy się, wydawało się, że żegnamy się na wieczność, albo co najmniej do następnego dużego POP-owskiego warsztatu, który nie wiadomo kiedy. Od słowa do słowa, okazało się, że nie tylko mieszkamy w tym samym mieście, w tej samej dzielnicy, ale na tej samej ulicy... prawie blok w blok --- świat jest malutki nawet jak mieszka się w ogromnym mieście --- jesteśmy sąsiadkami. Ścieżki naszych dni krzyżują się sporadycznie, ale zawsze w naszych spotkaniach jest serdeczność z innej, cudownej planety. Uwielbiam tę kobietę od zawsze!

Niedawno, nie bez pomocy słownej mądrych osób, dotarło nareszcie do mojej łepetyny, że obok mnie mieszka nie tylko Ona-WspaniałaKobieta, ale że również mieszka Ona-Anioł, czyli mądra doświadczeniem nauczycielka Jogi, która może pomóc mi wrócić do fizycznej sprawności. Oczywiście, pod latarnią jest zawsze najciemniej i oświeciło mnie późno, ale nie za późno :).

Kiedyś chodziłam na jogę, ale przestałam, gdy okazało się, że nauczyciele denerwują się, że czegoś nie mogę zrobić. Większość z nich nigdy nawet nie stała obok cienia świadomości, że można, całkiem z natury, nie móc schylić się do ziemi na prostych nogach, by położyć całe dłonie na podłożu. Przy takich nauczycielskich ograniczeniach joga może stać się formą sportu ekstremalnego --- nie miałam na to ochoty.

Wczoraj, zaraz po zajęciach, po nakarmieniu Kudłatej i wyprowadzeniu jej na spacer, udałam się do Niej-Anioła. Długo by pisać i nic by to nie dało, były to najpiękniejsze dwie godziny, od czasu, gdy mój kręgosłup krzyczy wrzaskiem niezauważanego. No i stało się...

Przypomniało mi się, że joga potrafi być cudem, że można w swoim ciele czuć się tak, jakby właśnie dopiero co wróciło się do siebie. Po raz pierwszy doświadczyłam tego, że podczas wykonywania pozycji (w wersji leczniczej) wylewają się z człowieka emocje, których nie było się świadomym. Po raz pierwszy cieszyłam się swoim ciałem zamiast je musztrować. Mój kręgosłup został wysłany na orbitę szczęścia bezwględnego.

Ona-Anioł stwierdziła, że moje problemy z kręgosłupem biorą się z tego, że podświadomie staram się skulić, ukryć swoje centymetry. Zaskoczyło mnie to, ale też poczułam dziwną ulgę, gdy powiedziała: a Ty masz być wielka! Zrobiła to w sposób, którego nie zapomnę do końca życia --- delikatność utarta na puch razem z pewnością i zachwytem, jakby WIELKOŚĆ w moim życiu stanowiła DUŻY klucz do zrozumienia.

Wracałam do domu na skrzydłach z nowym życiem pod pachą i z zaleceniem położenia się od razu do łóżka, co z przyjemnością zrobiłam. W tym boskim stanie nie było możliwości by zebrać słowa w sensowny ciąg wyrazów stanowiących wpis na blogu.

Dziś, wobec słów, które wypowiedziała Ona-Anioł, przypomniał mi się dzień, gdy byłam już gotowa na prawdę o sobie, wiele lat temu. Pojechałam do pracy do Konstancina, poprosiłam panie pigułki, by mnie dokładnie zmierzyły. Ponieważ byłam wewnętrznie przygotowana na dużo centymetrów, prostowałam się do granic możliwości, jakbym była najmniejszą dziewczynką w grupie przedszkolaków i... o, zgrozo, udało mi się wyciągnąć TYLKO 187,5 cm. Byłam rozżalona, bo przygotowałam się psychicznie na 192 cm --- w końcu większość facetów twierdzi, że ma 185 cm a i tak zawsze są o pół głowy ode mnie niżsi, więc przesłanki do 192 cm istniały. Dziś oni nadal twierdzą, że mają 185 cm. Ja wiem swoje, ale nie odbieram im przyjemności posiadania takiego wzrostu, bo to naprawdę jest przyjemne.

Mam być wielka --- kołacze mi się wciąż po głowie. W sumie, dlaczego nie? Wyciągnąć się jeszcze odrobinkę...

poniedziałek, października 25, 2010

(83+27). Serial i światy równoległe

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Stado nie ma telewizora, ale od czasu do czasu uzależnia się od seriali, które nie są przez nas oglądane po jednym odcinku na tydzień, tylko po kilka odcinków na dzień. W Fali zbrodni fascynują mnie dwie rzeczy (1) dialogi i (2) cudownie beznadziejny PR jaki jest robiony samochodom BMW. Jeżdżą nimi tylko źli ludzie i zawsze pojazdy te są w ciemnych kolorach. :)

Żyję w dwóch światach i jakiekolwiek przerysowania dotyczące opisów tych światów bawią mnie niezmiernie. Kończy się to zwykle śmiechem, ale czasem również wymianą zdań, choćby z przymrużeniem oka. Wczoraj:

Fala zbrodni, odcinek 97, 15:10 [min:sek]:
Renata: Czy każdy informatyk ma coś z psychola?
Mila (informatyk): Nie. Tylko jakieś 95 procent.

Jabłoń:
Czy ja jestem psycholem?

Sadownik:
A nie jesteś?

Fala zbrodni, odcinek 20, 20:05 [min:sek]:
Alex (psycholog): To jest bez sensu, Igor. Nasza relacja jest bez sensu.
Szajba: Relacja? Co to za głupie słowo.

No tak. W świecie mało psychologizującym to słowo nie występuje w pierwszej setce używanych słów. Dla matematyków i informatyków jest słowem znaczącym, choć nigdy nie dotyczy ludzi. Tymczasem, w weekend, który minął relacja była dla mnie nie tylko słowem-wytrychem, ale stała się ciałem i duszą, czymś, co prawie może być dotknięte, a z pewnością poruszone. Pierwszy warsztat z cyklu Polityka Relacji za mną, było fascynująco… za miesiąc ciąg dalszy i już nie mogę się doczekać --- znalazłam się w fantastycznej grupie ludzi. Jak dobrze, że istnieją głupie słowa, różne światy i odrobina szczęścia...

niedziela, października 24, 2010

109. Forma męskiego szowinizmu prezentem dla kobiety

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

W czwartek wieczorem, gdy wracałam do domu, zmarzłam tak potwornie, że zamarzło mi wszystko w środku. Marzyło mi się tylko jedno, odtajać --- rozmrozić serduszko, duszę i umysł a nie, utknąć i nie wiedzieć co dalej. W piątek, gdy tylko nadarzyła się okazja, zakopywałam się głęboko pod kocem marząc o tym, by chociaż we śnie zrobiło mi się ciut cieplej.

W wieczorne, piątkowe popołudnie zawitała do nas koleżanka Jabłoni z czasów liceum. Kudłata była w siódmym niebie, z powodu jeszcze jednej pary rąk do głaskania. Jak zwykle, nie byłoby powodu, aby o tym wszystkim wspominać, gdyby nie „pierwszy raz” Jabłoni i cudowny monolog, który pełen psiego zrozumienia zamienił się w niemy dialog.

(Sobota, 7.30. Sadownik ma już na koncie pierwszy spacer o 5.15
a Kudłata próbuje namówić go na następny obchód pobliskiego parku.
)

Sadownik:
(zwraca się do Kudłatej)
Widzisz, Mama ma cię w nosie, Ciocia ma cię w nosie...
(znacząca przerwa)

Sadownik:
(wciąż do Kudłatej)
...pamiętaj, że tak naprawdę możesz liczyć tylko na mężczyznę w tym domu.

(Kudłata gotowa zgodzić się na każdą teorię, byle tylko już iść na dwór.
Jabłoń udaje, że nie słyszy, bo wciąż zmarznięta.)

Sobota była pierwszym dniem, od czasu, gdy Kudłata wyprowadza Stado na podwórko, gdy Jabłoń nie była na żadnym spacerze. Święty, oj święty, ten Sadownik...

czwartek, października 21, 2010

108. Czym była dziś kawa...

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

...w towarzystwie mężczyzny innej kobiety? Zadziwieniem, że niemożliwe staje się faktem na moich oczach. Podziękowaniem za to, kim się staliśmy w czasie, gdy się nie widzieliśmy. Zadumą nad przewrotnością losu, który nas na tę kawę zaprosił. Pragnieniem, aby każde z nas znalazło w sobie dość odwagi, by zrobić pierwszy, mały krok dając naszym, głęboko ukrytym, wielkim marzeniom możliwość wydostania się ze świata fantazji. Wdzięcznością za to, że on i ja, w jednym miejscu, wbrew nieoznaczoności Heisenberga, możemy napić się kawy i pomyśleć o szczęściu, które nas nie opuszcza od tylu lat, choć przewrotnie lubi pojawiać się w przebraniu zniechęcenia, straty, czy niespełnienia. Ech, Życie! Nigdy nie przestaniesz mnie zadziwiać. Niech tak będzie do końca!

107. Modelka

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Tak wygląda Kudłata, gdy na horyzoncie pojawi się dziecko. Zamiera, nie spuszcza z oka, staje się na chwilę najpiękniejszą modelką na wybiegu Złotej Jesieni. Wczoraj wypatrzyła roczną Marysię, która ku memu absolutnemu zaskoczeniu szła do Heńki, jakby się znały od zawsze. Spotkanie dwóch młodych duszyczek odbyło się pod kontrolą, na smyczy. To prawda, że labradory uwielbiają dzieci, ale trzeba pamiętać, że mają bardzo żywiołowy sposób okazywania radości: skoczyć i wylizać, co przy 25kg wagi może być dla małego człowieka rodzajem sportu ekstremalnego.

Przypomniało mi się, że jakiś miesiąc temu pewna pani próbowała mnie uświadomić, że robię Kudłatej krzywdę nie posiadając potomstwa, bo to są psy stworzone do dzieci. Dała mi dobrą radę, abym się zastanowiła, bo jeszcze nie jest za późno. Nie chciało mi się pani tłumaczyć, że bezdzietność nie jest dla mnie cierpieniem, tylko Darem. Autorytarnie stwierdziłam, że Kudłata ma u nas psi raj na ziemi. Nie mam zamiaru pytać Sierściucha, czy chciałaby mieć ludzkie rodzeństwo --- to byłaby zbyt daleko posunięta antropomorfizacja. Ma raj i kropka.

środa, października 20, 2010

106. Świętuję

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Dzisiaj świętuję normalne życie. W końcu, po dwóch miesiącach Sadowniczego włóczenia się po kraju lub mojego niebytu w Przytulisku, przyszedł ludzki czas. Z przyjemnością ogarnęłam nasze kąty, przygotowałam obiad, wydałam go, zaliczyłam kilka spacerów i padłam... ze szczęścia nie mam siły się ruszać --- Sadownik wojuje w przybytku zakupów wszelakich, by upolować wszystko to, co jest potrzebne Stadu. Siedzę i zachciało mi się usłyszeć piosenkę, która od kilku dni chodzi mi po głowie. Gdy miałam naście lat, szpulowy magnetofon znalazł w moim pokoju schronienie, bo tylko na szpulce była ta piosenka...

Roberta Flack & Peabo Bryson,
Tonight I Celebrate My Love.
[suplement: 16.08.2023]
White Raven’s Liked List

Na szczęście, dziś, na youtube'ie można znaleźć prawie wszystko --- tym samym zachować od zapomnienia. :) Lecę świętować dalej, i życie, i miłość, i życie... tonight I celebrate my love for you, it seems the [most] natural thing to do... Sadowniku...

105. Być piękną i szczęśliwą

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Nie jest łatwo czuć się piękną w świecie, w którym dominujący kanon piękna kobiecego wyklucza pewne cechy, których jest się posiadaczką. Ciut łatwiej czuć się piękną, gdy żyje się z człowiekiem, który kocha „potworę” i dla którego jest się piękną 24 godziny na dobę, nawet pociągając nosem i kaszląc.

Jakieś dwa lata temu znalazłam najprostszą na świecie metodę, aby czuć się piękną zawsze i bez względu na wszystko. W tym celu, należy wyjąć swoje zdjęcie sprzed 10 lat lub sprzed 15 lat i dobrze się przyjrzeć utrwalonej postaci „potwory”. Zwykle kończy się to zadumą i stwierdzeniem: „O co mi wtedy chodziło? Co mi nie pasowało?”. Gdy patrzy się na swoje zdjęcie sprzed dobrych paru lat, zwykle patrzy się troszkę jak na obcego człowieka i widzi się… naprawdę piękną kobietę, którą chciałoby się dzisiaj być. Już się nie rozumie, na czym polegały dylematy, które się miało w czasach, gdy to zdjęcie było robione. Siłę rażenia procedury można wzmocnić poprzez użycie kilku zdjęć, które dzieli różny upływ czasu. Trik polega na tym, aby oglądając je, uzmysłowić sobie, że dziś, właśnie dziś jest się tą kobietą, której zdjęcie zachwyci nas za dziesięć lat. Utyskiwanie na to, co za numer wycięła nam Natura i na to, co robi z naszą fizycznością czas nie ma już wtedy prawa bytu.

Wczoraj, myślami wróciłam do Wayne'sa, bo jednak spędziłam tam sporo cudnego czasu. Pomyślałam, jak kombatantka własnej młodości, że wtedy to był piękny czas, po którym teraz nie zostały nawet uschnięte liście. Natychmiast w mojej głowie pojawił się pomysł, aby przedstawioną powyżej technikę liftingu zawartości głowy zastosować do chwil. No i okazało się, że właśnie dziś jest ten czas, który za dziesięć lat, na samo wspomnienie, będzie wydawał mi się oazą szczęścia.

Dwa w jednym, nie dosyć, że jestem piękna, to jeszcze szczęśliwa! Dzielę się tym w nadziei, że liczba pięknych kobiet, przystojnych mężczyzn i szczęśliwych ludzi, którzy są tych przywilejów świadomi, może tylko wzrosnąć...

wtorek, października 19, 2010

(100+4). Warsztat — moja praca z uzależnieniem

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Było cudowne ćwiczenie na pracę z uzależnieniem lub tendencją do uzależnienia --- każdy człowiek ma. Wybrałam do pracy moje uzależnienie od kawy w Wayne’sie. Chciałam dowiedzieć się czegoś więcej na jego temat. Myślałam, że może uwiązały mnie tam wspomnienia i dobry czas jaki spędziłam w tej sieciowej kawodajni. Okazało się, że sięgając po kawę w Wayne’sie sięgam po stan, w którym ja i mój wewnętrzny krytyk rozpoczynamy podróż. Rozstajemy się, on udaje się na wakacje w ciepłe kraje, ja znikam do świata, gdzie wszystkie istoty, które spotykam nie mają krytyka wewnętrznego. W tym świecie relacje międzyludzkie są bezpośrednie, szczere i pozbawione strachu przed oceną, który targają zwykle przy sobie wspomniani krytycy. Co za świat! Już wiem jak się do niego wśliznąć, bez sięgania po kawę. Ciekawe, czy teraz kawa w Wayne'sie będzie inaczej smakować? Sprawdzę.

(100+3). Warsztat — osobiste odkrycia

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Od przeszło roku pracuję nad siłą. Nad świadomością posiadania siły i mocy, nad umiejętnością jej używania, nad umiejętnością dostrzegania siły w zachowaniu innych. Nie chodzi tutaj o siłę fizyczną, bo tej starcza mi tylko na kilka kilogramów zakupów, w przypadku większych ciężarów mój kręgosłup używa swojej siły by bez pardonu powiedzieć stop. Chodzi o siłę wynikającą z pozycji społecznej i doświadczeń życiowych. Jestem z gatunku silnych, choć świadomość tego faktu mam dopiero od roku.

Dla mnie osobiście, gdybym miała w jednym zdaniu napisać czym ów warsztat był, wyłączając techniczną stroną pracy ze stanami ekstremalnymi, powiedziałabym, że był to warsztat o sile, najczęściej o jej niebraniu, ale również o jej nadużywaniu, w każdym przypadku o nieświadomości jej posiadania.

Największym moim odkryciem było to, że w sile jest słabość a w słabości siła. Brzmi idiotycznie, ale właśnie tak dla mnie jest od kilku dni. Dwa przykłady, które ilustrują każdą z fraz.

Słabość w sile --- gdy jest się zosią-samosią bardzo ciężko jest prosić, bo w świecie zosiek-samosiek proszenie jest niejako przyznaniem się do słabości, a one tego robić nie lubią. Jako 100% przykład zosi-samosi, proszę dopiero wtedy, gdy jestem pod ścianą. Po fakcie, za każdym razem zachodzę w głowę, dlaczego nie zrobiłam tego wcześniej zamiast walić głową w mur. Ta część mnie, która zachowuje się według tego scenariusza jest mi bardzo dobrze znana i dużo pracy wkładam w to, aby prosić ciut wcześniej niż stojąc pod ścianą.

Siła w słabości --- to odkryłam będąc na warsztacie. Spotkałam człowieka, który niby prosił, ale tak naprawdę nie było w tym proszenia, było żądanie. Prosił, a ja dziwnie się z tym czułam. W końcu zobaczyłam co powodowało mój dziwny stan. Od pewnego momentu, za każdym razem, gdy prosił, widziałam siłę, która chciała się skonfrontować z siłą proszonego (niby silniejszego, bo mogącego ową prośbę spełnić). Konfrontacja miała dotyczyć pytania: czy proszony będzie dostatecznie silny by odmówić? Mogłam mu pomóc. Miałam jednak świadomość, że ceną będzie rezygnacja z siebie. Pierwszy raz w życiu świadomie użyłam siły i powiedziałam NIE.

Teraz mam nad czym pracować: jak to jest wiedzieć, że się jest nielubianym? To zupełnie inne odczucie niż podejrzewać, że się jest nielubianym. To też zupełnie coś innego niż nie lubić…

(100+2). Warsztat — impresje

Stany ekstremalne są ekstremalnie trudne do opisania, między innymi, z powodu bogactwa, jakie się w nich kryje. Ćwiczenia, które wykonywaliśmy na sobie po południu pozwalały odkryć odrobinę szaleństwa w sobie — doświadczyć siły, jaką ono ma.

Gdy pierwszy raz zobaczyłam to drzewo, zatkało mnie na widok jego mocy. W kolejnych dniach stało się dla mnie dziełem sztuki, którego Autorka-Natura zapomniała podpisać i nie wiadomo, czy tytuł to: „Schizofrenia” czy „Stan ekstremalny jako forma normy”.

Jedno było pewne, już się nie zastanawiam, czy w telefonie powinien być aparat czy nie. :)

(100+1). Warsztat — rytuał

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Mieszkałam 3,6km łąkami, polami od miejsca, w którym odbywały się zajęcia. Duch Kudłatej, pomimo że Sadownik i Heńka pojechali kolejne setki kilometrów, pozostał ze mną i każdego dnia rano roznosiło mnie od środka, by troszkę się wylatać. Czystą przyjemnością były te spacerki w szybkim tempie. Przestrzeń, odrobina samotności, wiatr i cisza przed dniem pełnym ludzkich istnień, gwarem rozmów… Coś niesamowicie obłędnego i potrzebnego mojemu istnieniu.

środa, października 13, 2010

100. Zamykam kram...

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

...na cztery dni. Jutro Kudłata z Sadownikiem jadą do Jego Rodziców. Po drodze zostawiają mnie na warsztacie, który poprowadzi Kate Jobe i Joe Goodbread --- Stany ekstremalne: Społeczność bez murów. Wiem, że samo patrzenie na to jak oni pracują przemieni coś we mnie.

Gdy myślę o stanach ekstremalnych nie przychodzą mi do głowy żadne słowa, ale natychmiast z wielką siłą wraca wspomnienie o zdjęciu, które zrobiłam na spacerze z Kudłatą, rankiem, na magicznym wyjeździe z wpisu 80.:

99. Czarodziejka w metrze

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Dzisiaj pierwszy raz Kudłata jechała metrem ciurkiem dwanaście przystanków. Jak zwykle zrobiła z procedury przemieszczania się z punktu A do punktu B fantastyczne doświadczenie.

Wagoniki w metrze są dość specyficzne w porównaniu do czeluści autobusów czy tramwajów. Ludzie siedzą naprzeciwko siebie, nie mają możliwości ucieczki przed innymi (realizowanej gapieniem się w okno). Siedzą udając lekko autystycznych, niewidzący innych, znieruchomiali, nastawieni jedynie na cel dotarcia do odpowiedniej stacji. Jak się okazało, było to wyjątkowo ciekawe zjawisko dla Heni. Mnie bardzo mile zaskoczył fakt, że pomimo długiego braku ćwiczeń z zakresu podróżowania komunikacją miejską, okazało się, że każdy miesiąc życia Heńki działa na naszą korzyść, jeśli chodzi o jej zdolność do wysiedzenia w jednym miejscu --- nie poznawałam własnej sunieczki.

Upłakałam się jak norka, gdy odkryłam, że Heniutka metodycznie, pasażer po pasażerze, wykrzywiwszy głowę w jego kierunku, patrzy każdemu człowiekowi w twarz tak długo aż ten PĘKA i... uśmiecha się do Kudłatej, czasem wyciągnie do niej dłoń, czasem zagada. Po kilku przystankach, ludzie z przeciwległych ławeczek, gdzie siedziałyśmy, rozprawiali jak starzy znajomi nad urodą, mądrością i grzecznością Heńki. Czarowała psia dziewczynka pięknie... i ludzkie opowieści o czworonogach zaczęły płynąć i płynęły... od Pól Mokotowskich po sam Imielin.

wtorek, października 12, 2010

(57+41). Kim bywa Kudłata?

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

No i wydało się, że Kudłata vel
Henia, Fidela, Ginesia
i Jasna Cholera, co dwa dni temu pożarła swojemu Panu fakturę
poza całodobowym etatem terapeutki,
etatem wyprowadzacza leniwych ludzi na spacer,
lubi hobbistycznie zagrać siebie w dokumencie…

Heniuta zgodnie z trendami światowymi jako aktorka-naturszczyk wystąpiła w filmiku przez chwilę od 26-stej sekundy. Była taka mała… i jak zwykle było jej wszystko jedno kto głaszcze, byle głaskał...

(filmik z Prady labradorów jest już niedostępny :((((, niestety)

97. Kolekcjonerka

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Są cechy, o które bym siebie nie podejrzewała. Są też takie, o których przestałam już marzyć, bo są dla mnie nieosiągalne. Na przykład, moja Siostra jest skrupulatna, dokładna, poukładana, do bólu konsekwentna. Ja jestem dokładna dopóki mi się chce, poukładaną co najwyżej bywam, konsekwentna tylko w pracy. Wszystkie te cechy są niezbędne, gdy chce się być znaczącym kolekcjonerem, na przykład, znaczków lub monet.

Ponieważ dość szybko zorientowałam się, że mam wiele cech, ale nie te, o których wspomniałam, więc nigdy na serio niczego nie zbierałam. Miałam pewne napady ideologiczne, na przykład, kolekcjonowałam żółwie, aby przypominały mi, że nie ma niczego złego w śpieszeniu się powoli. Była to chyba najdłuższa zbieracka przypadłość, jaką miałam.

Do wczoraj, biorąc pod uwagę swoje skromne zbiory, według mnie przeuroczych i mądrych, kartek ozdobnych, nie wpadłabym na to, że żyłkę kolekcjonera w ogóle posiadam a jednak…

Wczoraj Sadownik dostał nagrodę Nobla za obiad, który przygotował w niedzielę. W skład nagrody wchodził milion całusków i honorowe stanowisko pomocnika wolontariuszki.

Tydzień temu moja pacjentka rozmarzyła się na temat makaronu z warzywami, takimi duszonymi, że chciałaby jeszcze w tym życiu zjeść coś takiego. Chcesz to masz, pomyślałam. Kłopot polegał jednak na tym, że proces powstawania tego dania jest dla mnie tajemnicą. (A) Umiem pokroić warzywa, (B) cieszę się jak głupek, gdy to danie stoi przede mną na stole, ale nie mam pojęcia, co należy zrobić, aby przesunąć się z punktu A do punktu B bez angażowania Sadownika. Tu ujawnia się mój brak konsekwencji --- chwilowe, ale uporczywe nieprzestrzeganie zasady, którą sama sobie wymyśliłam, że nie angażuję członków mojej rodziny w sprawy mojego wolontariatu w hospicjum; zamiast tego cieszę się ich akceptacją faktu, że nie zawsze mają mnie dla siebie.

Sadownik jednak jest… najcudowniejszym Sadownikiem Świata i NieŚwiata --- zrobił makaron z warzywami. Moja Pacjentka weryfikowała swój pogląd dotyczący mężczyzn w kuchni, gdy za każdym z trzech razy upewniała się pytając, czy aby na pewno robił to mój Mąż. Nigdy nie zapomnę Jej uśmiechu… Przez godzinę marzyłyśmy wspólnie co zrobimy i zjemy w następny poniedziałek a co za dwa, trzy tygodnie...

Tak. Jednak jestem kolekcjonerką pełną gębą… ludzkich uśmiechów. Co Ty kolekcjonujesz?

poniedziałek, października 11, 2010

96. Ślad przeszłości w teraźniejszości

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Przy wszystkich blaskach młodości jest to okres życia bardzo trudny (…).
Antoni Kępiński, Schizofrenia, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009

Prolog: Pewnie ten fragment nie znalazłby się tutaj. Nawet nie przykułby mojej uwagi na tak długo, bo można go uznać za banalny. Nie wprawiłby mnie w zadumę swoją prawdziwością. Nic z tych rzeczy nie miałoby miejsca, gdybym wczoraj nie spotkała śladu owego trudnego okresu. W sumie śmieszna historia, pokazująca, że życie w swej dynamice posługuje się dużo większą wyobraźnią niż ludzie. W ramach mojej ulubionej zabawy w słowo nie dałabym rady wymyśleć tego, co wczoraj mi się przytrafiło.

Niezbędna dygresja 1: Ludzie czasem, często lub gdy tylko mają okazję, słownie wyrażają tęsknotę za czasami licealnymi lub za okresem pierwszych studiów. Jestem ślepa na kolor owej tęsknoty. Dla mnie był to czas beznadziejny. Doświadczanie swojej inności, bez możliwości stania się kimś takim jak rówieśnicy, bez cienia nadziei na myśl, że któregoś dnia uznam swoją inność za jedną z najcudowniejszych rzeczy jakie mnie w życiu spotkały. Jak ja to przeżyłam? Nie wiem, ale moja obecność teraz na tym świecie świadczy o tym, że jednak jakoś dałam radę. Ta inność wtedy wydawała się wymagająca i okrutna. Dziś, w wielu sytuacjach wciąż jest wymagająca, ale w większości przypadków staje się Źródłem Odkryć.

No więc, w owych trudnych czasach, w akademiku, był sobie jeden sfrustrowany student z rocznika wyżej, z innego kierunku, który wiódł równie nędzne życie jak moje, choć z zupełnie innych przyczyn. Spędzaliśmy sporo czasu dyskutując o marnościach tego świata, użalając się troszkę nad sobą. Relacja rozwinęła się, nie wiedzieć kiedy, w relację, która miała burzliwy charakter, jeśli chodzi o intensywność i czas trwania. Nie minęły dwa miesiące od maksimum cudowności, gdy już całkiem zwyczajnie siebie unikaliśmy.

Niezbędna dygresja 2: Jakoś tak mam, że czasami spontanicznie pojawiają się w mojej głowie myśli o konkretnych ludziach. Pyk, myśl, pyk, po myśli i żadnego związku z logiką. Jest to szczególnie dziwniaste w odniesieniu do osób, z którymi nie utrzymuję żadnych kontaktów.

Część właściwa: Prowadzę wczoraj pierwsze zajęcia na zaocznych. W czasie, gdy studenci pracują nad zadaniem, ja wklepuję ich imiona i nazwiska w arkusz ocen. Upppsss… Pan o imieniu X i nazwisku Y. Uśmiechnęłam się w duchu, bo kilka dni temu przez myśl przebiegł mi właśnie X.Y. Cóż za zbieg okoliczności, człowiek o tym samym imieniu i nazwisku, co ktoś, z kim byłam przez chwilę --- uśmiechnęłam się do siebie. Żadna czerwona żarówka nie zapaliła się w mojej głowie. Po zajęciach prawie wszyscy studenci opuścili salę i został… On. Tylko życie mogło nam wyciąć taki numer.

Epilog: Pamiętam, że zatkało mnie z wrażenia, gdy dowiedziałam się, że ludzie mają tendencję do przeceniania swoich możliwości, jeśli chodzi o dzień, miesiąc, rok, ale zupełnie nie doceniają tego, co mogą osiągnąć w przeciągu pięciu czy dziesięciu lat. Tak, to święta prawda.

Spotkanie z X.Y. uświadomiło mi jak dużo rzeczy zmieniło się w moim życiu przez ostatnich naście lat. Każdy kolejny rok czynił moje życie lepszym, smaczniejszym, piękniejszym i pełniejszym. Super! Może właśnie po to spotkałam znów X.Y.? Najpiękniejsze jest to, że i ja, i X.Y. jesteśmy szczęśliwymi ludźmi. Naprawdę super wiedzieć, że tak potoczyły się nasze sfrustrowane losy!

Wróciłam do domu. Rozbawiona, opowiedziałam cały ten incydent Sadownikowi a ten udając śmiertelnie poważnego poinformował mnie, że już do końca życia nie będę mogła powiedzieć, że „nigdy nie byłam w związku ze swoim studentem”. Cóż za makabryczna manipulacja osią czasu! Albo inaczej, dowód na zakrzywienie czasoprzestrzeni...

niedziela, października 10, 2010

95. Olśnienia odrobinka dla mnie

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Jest pewien typ ludzkich zachowań przy których odpadam. Tracę tożsamość, nie wiem kim jestem, tracę siebie. Dobrze mi były znane fazy, że im bardziej unikałam ludzi preferujących to zachowanie, tym częściej ich spotykałam. Potem nijak nie mogłam zrozumieć swoich reakcji, nie byłam w stanie znaleźć żadnej logiki w tym, jak w ich obecności zachowywałam się.

Wczoraj na dniu treningowym, dotyczącym Spektrum nastrojów z Kate Jobe i Joe Goodbreadem, robiliśmy z kolegą cudowne ćwiczenie. Byłam podczas wykonywania tego ćwiczenia klientką i udało mi się nazwać to, co już napisałam na początku tego wpisu. Potem już wszystko działo się niewerbalnie i dało mi takiego kopa, że na haju jestem do dziś.

Oczywiście, szybciutko wypróbowałam zdobyte doświadczenie w kontakcie z ludźmi owego „typu” i… nareszcie poczułam się wolna, bo nie zgubiłam siebie.

Piękne było to, że gdy Kate i Joe demonstrowali ćwiczenie zanim my jako grupa wzięliśmy się do jego wykonania, ogarnęła mnie fala zachodzącej zmiany, uczucie, że Kate za mnie wykonuje kawał roboty zmiękczając moje progi. Patrzenie jak Ona idzie do przodu dodało mi odwagi w przesunięciu się z miejsca, w którym byłam jeszcze rano, do miejsca, w którym coś się zmieniło, coś się wyjaśniło --- odkryłam nieznany mi kawałek siebie.

Z pewnością ten wpis może wydać się niezrozumiały, może nawet bełkotliwy, bo wszystko działo się poza słowami, w ruchu, w dźwiękach i nie jest możliwe wyrażenie tego słowami. Mam jednak ogromną potrzebę, by został po tym wydarzeniu ślad, bo to był dla mnie bardzo ważny dzień.

sobota, października 09, 2010

94. Miernik radości

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Wczoraj, dwudziesta trzecia z małym groszkiem. Sadownik w roli Odyseusza wraca z najdłuższej delegacji świata. Przytulisko z tęsknoty aż lśni porządkiem na biurku, kanapą, która nie przytula do siebie zużytych części garderoby, bucikami ustawionymi pod sznurek, zlewem, który ma dość mycia nieparzystej liczby talerzy. Kudłata przechodzi samą siebie w okazywaniu radości, że jej pan wrócił. Jabłoń wstawia wodę na herbatkę z cytrynką i miodem, cieszy się na normalne życie całego Stada.

Sadownik:
(zwraca się do Kudłatej)
Przynajmniej ty się cieszysz, że wróciłem.

Jabłoń:
Że niby ja się nie cieszę?

Sadownik:
Pokaż ogon!

piątek, października 08, 2010

93. Gdy kota nie ma w domu...

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

...myszy harcują.

Jabłoń z Ciocią Kudłatej miały w planie iść na pływalnię, godzina była ustalona, lecz Atena poddała w wątpliwość tezę, że muszą tam iść właśnie dziś.

Wylądowały całkiem niedaleko. Pływalnia magicznie przemieniła się w kawę podawaną do stolika. Jednak zanim to nastąpiło Jabłoń kupiła rękawiczki swojego życia, choć to Atena miała kupić czapkę. Długo by opowiadać jakie kolorowe, jakie wzorzyste, jakie fikuśne (z uciętymi palcami, ale z nakładką, gdyby miało być naprawdę zimno).

Siedziały więc myszki dwie na kawie i zachodziły w głowę, czemu to wcześniej się nie wydarzyło --- znają się przecież tyle lat. Klamka zapadła, pływalnia pływalnią, a kawa i babskie pogaduszki należą się czasem myszkom jak psu micha.

Najukochańszy Kot-Sadownik z każdą minutą bliżej domu a Jabłoń pozostaje w niemym zadziwieniu, że życie może mieć również taki --- pozbawiony mężczyzn --- smak...

czwartek, października 07, 2010

92. Skutek pewnej przyczyny

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 


Wszystko o trójkącie ABC

Gdy mężczyzna z kilkunastoletnim stażem bycia w związku monogamicznym wypowiada publicznie zdanie w stylu: „bardzo kocham swoją żonę” to A, czerpiąc z bogactwa własnego życia, wiedział, że jest to zdanie pełniące rolę maskującą. Był pewien, że usta wypowiadającego te lukrowane słowa należą dużo częściej do kochanki niż do żony delikwenta.

A był ciekawski i lubił swoją ciekawość zaspokajać. Każdy dowód, potwierdzający jego teorię długodystansowych związków damsko-męskich, był mile widziany. Dlatego też, od dłuższego czasu miał na oku B. Zbyt pięknie to wyglądało. B z żoną niczym gruchające gołąbki, gdy ona przynosi mu do pracy kanapki, których zapomniał wziąć z domu. B uciekający szybciej z firmowych, zakrapianych alkoholem imprez, bo mu się niby do żony śpieszyło. Nikt nie nabierze A na takie słodkości, za długo pałęta się po tym świecie, za dużo widział, za dużo wie. Jego zdaniem, panna C zbyt mocno kręciła się wokół B. Obowiązki służbowe obowiązkami, ale już na pierwszy rzut oka było widać, że B i C łączy jakaś dziwna zażyłość.

Przyszedł w końcu dzień na rozwiązanie dręczącej A zagadki. B zaprosił go na piwo, chciał pogadać. Zadymiona knajpa, tłum rozemocjonowanych kibiców oglądających transmitowany mecz. Świetne miejsce na męskie rozmowy o życiu. Ku zaskoczeniu A, B nie owijał w bawełnę, walnął prosto z mostu:

B: W końcu ją dopadłem.
A
: Nie mówiłem, że to się zdarzy?
B
: Jest przepiękna, fantastyczna, jakby stworzona dokładnie dla mnie.
A: Noooo. Widzę, że Cię wzięło na całego.
B
: Tak, zachwyciła mnie, nie wiedziałem, że w ogóle może istnieć. Wiesz, to się stało zupełnie przez przypadek.
A: Zwykle tak właśnie to się zaczyna.
B
: Chwila rozkojarzenia, odwróciłem głowę, zobaczyłem ją i już nie mogłem oderwać od niej oczu. Piękność nad pięknościami!
A (zachwycony maślanymi oczami kolegi): Nooo, gadaj, jaka jest?
B: Mała, ale zgrabna. Czarna. Krągła, ale dokładnie w tych miejscach, gdzie owych krągłości byś się spodziewał. Zachowane proporcje, cudo, po prostu cudo.
A
: Nieźle, i?
B
: I co?
A: Buchnąłeś ją?
B: Buchnąłeś? Za kogo ty mnie masz.
A: No pytam Cię jak facet faceta, w końcu znamy się tyle lat.
B: Zwariowałeś?
A
: Niby co, chcesz mi powiedzieć, że jesteś taki święty. Stary, nie wierzę, że jej nie przeleciałeś.
B: Czy ty mnie słuchasz? Opowiadam Ci o tym, jak kupiłem filiżankę do herbaty. Dziś pokazałem ją C i ona stwierdziła, że Twoja żona byłaby zachwycona, gdyby taką dostała.



W tym semestrze czwartki są moją niedzielą. Pogoda dopisała. Były więc i spacery i gapienie się przez okno kawiarni, gdy Kudłata miała ćwiczenie z siedzenia samotnie w domu. Wieczorem rozmawialiśmy z delegacyjną wersją Sadownika przez telefon. Zapytał mnie: co z dzisiejszym wpisem? Cóż, trudno ubrać w słowa zwykłe, proste, nieśpieszne życie, gdy spędza się dzień na byciu ze sobą.

Kiedyś na własne potrzeby odkryłam zabawę w słowo. Ktoś mówi słowo, a ja próbuję je owinąć tak, aby powstało kilka, trzymających się kupy akapitów. Sadownik złożył dziś zamówienie na tekst ze słowem herbata... Ot i cała przyczyna skutku.

środa, października 06, 2010

91. Nie zawracam już Wisły kijem

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 


Uosobienie piękności stanęło w drzwiach. Na jej twarzy głębokim spokojem odbijała się pewność, że czekała właśnie na niego przez całe swoje życie. Patrzyła w jego twarz z nieskrywaną miłością. Pragnęła spełnienia. On, nieogolony, przybrudzony nocnymi koszmarami ledwo trzymał się na nogach. Skrzywił się na jej widok z dezaprobatą, ale wpuścił do środka, nie miał siły dyskutować z przeznaczeniem. Tymczasem ona, fakt, że mogła wejść, uznała za dobry znak i zlekceważyła grymas na jego twarzy.

--- Cieszę się, że jestem tu z tobą --- powiedziała miękko, uśmiechając się w tak czarujący sposób, że mało kto mógłby się temu oprzeć. On potrafił. Nie mógł ukryć rozdrażnienia:

--- Nie chcę cię! Czy nie rozumiesz? Chcę być teraz wszystko jedno gdzie, ale z Moniką!

Słowa raniły swoim sensem, tłukły piękną kobietę po twarzy swoim brzmieniem.

--- Czy nie wiesz, że jestem tu specjalnie dla ciebie? --- zapytała przez łzy, chcąc się upewnić, że rozumie jego słowa.

--- Jesteś głucha, czy co? Nie chcę cię! Nie chcę! Won!

Zrozumiała i nie chciała już niepotrzebnie tracić czasu. Chwila jego życia wstała i wyszła nie oglądając się ani razu za siebie. Nie pozostawiła po sobie najmniejszego nawet śladu, kochała go bowiem nad życie.



Ilu chwilom zatrzasnęłam przed nosem drzwi tylko dlatego, że upierałam się, że ma być tak i tak? Na ilu ludzi w moim życiu uparłam się jak osioł? Przyznać się byłoby wstyd.

Przyszedł jednak tak cudny dzień jak ten dzisiejszy, pełen wewnętrznego spokoju i zgody by życie płynęło jak rzeka. Kudłata wygląda na taką, jakby to moje małe odkrycie było oczywistą oczywistością --- aż nie chce się z tym kundlem rozmawiać...

wtorek, października 05, 2010

XYZ. Licznik

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Gdybym straciła rachubę czasu jak długo Kudłata zmienia nas, to zawsze będę mogła tu zajrzeć:


(kliknij w powyższy rysunek)

(5*18). Magiczne PIĘĆ

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Wczoraj Kudłata skończyła dokładnie pięć miesięcy.

Wczoraj pierwszy raz została sama w domu na ciut więcej niż pięć godzin i… dała radę.

Ja miałam w przerwach między zajęciami syndrom matki, która oddała dziecko do żłobka. Niby wiedziałam, że Heńka nic nie zmaluje, że jest bezpieczna w swojej norze, że ją doskonale zna i nie będzie się bała, że ma smakołyki do namiętnego gryzienia i… na logikę było OK, ale w środku coś mi dygotało. Przy zdrowych zmysłach trzymało mnie tylko to, że miliony psów zostaje każdego dnia w domu, gdy ich właściciele idą zarabiać na karmę i smakołyki…

89. Praca vs. Zajęcie

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Przeszło miesiąc temu sączyliśmy z Braciakiem herbatę. Opowiadał mi o swojej nowej pracy. Pewnie bym o tym zupełnie zapomniała, gdyby wtedy nie przeskoczyło mi coś w głowie w kwestii pojęcia PRACA, o czym dowiedziałam się wczoraj, gdy jechałam pierwszy raz w nowym roku na uczelnię.

Do czasu wspomnianej herbaty miewałam napady bezsensu, że to co robię jest kompletnie pozbawione wartości, że normalni ludzie pracują i to ciężko, że wartością jest praca na rzeczywistym rynku pracy, 40h etatu, beznadziejny kierownik, prezes idiota itd. Wówczas człowiek może powiedzieć, że chodzi do PRACY.

Wobec powyższego ja nie chodzę do PRACY, nie mam 40h wpisanych w etat, mam sensownego kierownika, którego sensowność potęguje fakt, że mogę w ramach swoich obowiązków robić co chcę i co najgorsze, naprawdę lubię pracę ze studentami. Nie mam więc PRACY, mam tylko zajęcie. Gdy bezsens łapał mnie swym mocnym uściskiem, wydawałam się sobie ciężkim darmozjadem, który żyje w nierealnym świecie, nie stawia przed sobą wystarczająco dużych wyzwań, głupio wymaga od studentów uczciwości, robi co chce i nie wie co to są trudności. Bezsens nie pozostawał bezczynny. Gdy już mnie oszołomił podduszaniem, wpadałam na genialny pomysł: idę do pracy, prawdziwej PRACY, sensownej, potrzebnej, mającej znaczący udział w tworzeniu PKB… I tak, bliskie spotkania z bezsensem miały miejsce kilka razy w roku.

Siedzieliśmy z Braciakiem, on opowiadał a ja w środku dochodziłam do wniosku, że nic sensownego w życiu nie zrobiłam, bo po roku prawdziwej PRACY, zaraz po studiach, powiedziałam DOŚĆ. Braciak, ten to idzie do przodu, a ja stoję w miejscu z tym moim zajęciem zamiast PRACY.

Przeskoczyło w tej dziwnej głowie. Hola, hola! Czy nie jest tak, że większość ludzi chodzi do PRACY by zarobić? Czy ja nie zarabiam na swoje życie? Zarabiam. Czy nie znam przynajmniej kilku studentów, którzy są zadowoleni ze sposobu w jaki prowadziłam z nimi zajęcia? Znam nawet kilkunastu (eufemizm?), którzy po latach gdzieś powiedzą, że były to świetne zajęcia. To, że nie idę każdego dnia do pracy w godzinach od-do, że w każdy czwartek bieżącego semestru o dziesiątej będę siedzieć z psem w parku, nie dyskwalifikuje sensu mojego zajęcia. Tym bardziej, że najlepsze pomysły i tak spotykam w drodze pod prysznic albo na chodniku. Dotarło do mnie, że jakaś część mnie uważa, że PRACA to coś więcej niż moje ZAJĘCIE. Ciekawe przekonanie, jednak odkryte już nie działa. Nie mam zamiaru iść do PRACY, do końca życia chcę mieć ZAJĘCIE, które mnie uszczęśliwia i służy innym.

Panie z Fundacji MaMa, które nalegają by zajęcia domowe nazywać PRACĄ mają chyba podobny problem z wartościowaniem ludzkiej działalności. Oburzam się na ideę by pranie, sprzątanie i gotowanie nazywać PRACĄ tylko dlatego, że matki wychowujące dzieci nie idą do PRACY, ale chcą mieć status chodzących do PRACY. Oburzam się, bo w przypadku ludzi bezdzietnych lub tych, którzy już swoje pociechy wypuścili z gniazda, owo pranie, prasowanie i gotowanie już PRACĄ nie jest.

Skąd w mojej głowie, w innych głowach, że PRACA to jest jedyna i słuszna droga? Po herbacie z Braciakiem, po wczorajszej podróży tramwajem, poprzestawiałam priorytety: życie tknięte poczuciem sensu, kierunku TO JEST TO! Jeśli potrzebujesz iść do PRACY, proszę bardzo, ale pamiętaj, że ZAJĘCIE ma identyczną wartość. Postawię przewrotną tezę: może być nawet tak, że nie potrzebujesz do szczęścia ani PRACY, ani ZAJĘCIA...

poniedziałek, października 04, 2010

88. Szatańska tożsamość: KASK <=> RURA

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

W sobotę z przymusu
K
ręgosłupa, w asyście
+
Ateny i
+
Sadownika, zaopatrzona w odwagę
+
Kudłatej
<=> poszłam na basen i zamiast wyginać intelekt próbą znalezienia odpowiedzi na pytanie jak to jest, doświadczyłam. Zjechałam.
RURA okazała się fantastyczną zabawą. Saneczkarstwo przestało być dla mnie dyscypliną samobójców. W połowie tej obłędnej zabawy Sadownik podpuścił mnie, aby wygiąć ciało tak, by jechać na łopatkach... Och, jedzie się wtedy dużo, dużo szybciej! Już nie mogę doczekać się następnej soboty...

(86+1). S, M, L. Odreagowanie

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Schudnij Mała Literatko,
bo małe jest piękne,
bo jak kolega ze studiów powiedział:
kobieta to problem i dlatego
mężczyzna wybiera jak najmniejszą.
Schudnę... nie, Milordzie, Likierówką
na wysokiej nóżce jestem!

A swoją drogą, po nastu latach doszłam do wniosku, że ciekawe przekonanie miał mój kolega z grupy na temat kobiet :)

Ciekawe, że ludziom różnorodność ludzkich ciał jakby przeszkadzała. Widziałam takich, co śmiali się z grubych, małych, wielkich. Za to nigdy nie widziałam jamnika nabijającego się z wilczura, czy doga niemieckiego rechoczącego na widok buldoga. Nie pozostaje mi nic innego jak z premedytacją twierdzić, że psy duchowo są dużo bardziej rozwinięte niż ludzie...

piątek, października 01, 2010

86. S, M, L. Schudnąć?

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Gdy zaczynaliśmy wychodzić z psem na dwór, skóra Kudłatej na karku została potraktowana przeciwkleszczowym środkiem w rozmiarze S. Następny, za cztery tygodnie był już M. Dzisiaj kupiłam L i z zakresu wagi jaki L-ka obsługuje wygląda na to, że na tym rozmiarze poprzestaniemy. Hura, mamy dużego psa!

Jednak, coś dziwnego chyba wisi w powietrzu. Już trzy osoby, posiadające szczupłe z natury psy, skomentowały na spacerach figurę Heniuty: „będzie trzeba pójść na dietę i schudnąć”. Gdy pierwszy raz to usłyszałam w cytowaniu poczynionym przez Sadownika, obśmiałam się. Upewniłam się, że to dobry żart patrząc na kundla w sposób określony przez ilustrację w książce --- linia jest, choć wyraźna i zdecydowana, to zwęża się w talii tak jak trzeba. Wszystko jest ok, uspokoiłam matczyny strach o zdrowie malucha.

Za drugim razem zwątpiłam i przestudiowałam tabelki masy dla rosnących labradorów --- wszystko wciąż było ok.

Wczoraj, za trzecim razem, zaczęłam szukać w internecie i... mam za swoje, znalazłam tabelkę, według której Kudłata waży o 1,5kg za dużo. Co ja mam teraz zrobić, gruba --- niedobrze dla stawów, za chuda --- niedobrze, może się wdać dysplazja stawów. Z wątpliwościami stwierdzam, że na razie chyba jest ok.

Rozumiem, choć trochę nie, dlaczego modelki to wieszaki, ale zupełnie nie pojmuję dlaczego moda na chudzielce dotarła również do świata sierściuchów. Nie ma szans by zrobić z labradora charta polskiego, ale czy to znaczy, że już zawsze będziemy spotykać kogoś, kto ma potrzebę poczęstowania nas dobrą radą, że czas już na dietę?