wtorek, października 05, 2010

89. Praca vs. Zajęcie

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Przeszło miesiąc temu sączyliśmy z Braciakiem herbatę. Opowiadał mi o swojej nowej pracy. Pewnie bym o tym zupełnie zapomniała, gdyby wtedy nie przeskoczyło mi coś w głowie w kwestii pojęcia PRACA, o czym dowiedziałam się wczoraj, gdy jechałam pierwszy raz w nowym roku na uczelnię.

Do czasu wspomnianej herbaty miewałam napady bezsensu, że to co robię jest kompletnie pozbawione wartości, że normalni ludzie pracują i to ciężko, że wartością jest praca na rzeczywistym rynku pracy, 40h etatu, beznadziejny kierownik, prezes idiota itd. Wówczas człowiek może powiedzieć, że chodzi do PRACY.

Wobec powyższego ja nie chodzę do PRACY, nie mam 40h wpisanych w etat, mam sensownego kierownika, którego sensowność potęguje fakt, że mogę w ramach swoich obowiązków robić co chcę i co najgorsze, naprawdę lubię pracę ze studentami. Nie mam więc PRACY, mam tylko zajęcie. Gdy bezsens łapał mnie swym mocnym uściskiem, wydawałam się sobie ciężkim darmozjadem, który żyje w nierealnym świecie, nie stawia przed sobą wystarczająco dużych wyzwań, głupio wymaga od studentów uczciwości, robi co chce i nie wie co to są trudności. Bezsens nie pozostawał bezczynny. Gdy już mnie oszołomił podduszaniem, wpadałam na genialny pomysł: idę do pracy, prawdziwej PRACY, sensownej, potrzebnej, mającej znaczący udział w tworzeniu PKB… I tak, bliskie spotkania z bezsensem miały miejsce kilka razy w roku.

Siedzieliśmy z Braciakiem, on opowiadał a ja w środku dochodziłam do wniosku, że nic sensownego w życiu nie zrobiłam, bo po roku prawdziwej PRACY, zaraz po studiach, powiedziałam DOŚĆ. Braciak, ten to idzie do przodu, a ja stoję w miejscu z tym moim zajęciem zamiast PRACY.

Przeskoczyło w tej dziwnej głowie. Hola, hola! Czy nie jest tak, że większość ludzi chodzi do PRACY by zarobić? Czy ja nie zarabiam na swoje życie? Zarabiam. Czy nie znam przynajmniej kilku studentów, którzy są zadowoleni ze sposobu w jaki prowadziłam z nimi zajęcia? Znam nawet kilkunastu (eufemizm?), którzy po latach gdzieś powiedzą, że były to świetne zajęcia. To, że nie idę każdego dnia do pracy w godzinach od-do, że w każdy czwartek bieżącego semestru o dziesiątej będę siedzieć z psem w parku, nie dyskwalifikuje sensu mojego zajęcia. Tym bardziej, że najlepsze pomysły i tak spotykam w drodze pod prysznic albo na chodniku. Dotarło do mnie, że jakaś część mnie uważa, że PRACA to coś więcej niż moje ZAJĘCIE. Ciekawe przekonanie, jednak odkryte już nie działa. Nie mam zamiaru iść do PRACY, do końca życia chcę mieć ZAJĘCIE, które mnie uszczęśliwia i służy innym.

Panie z Fundacji MaMa, które nalegają by zajęcia domowe nazywać PRACĄ mają chyba podobny problem z wartościowaniem ludzkiej działalności. Oburzam się na ideę by pranie, sprzątanie i gotowanie nazywać PRACĄ tylko dlatego, że matki wychowujące dzieci nie idą do PRACY, ale chcą mieć status chodzących do PRACY. Oburzam się, bo w przypadku ludzi bezdzietnych lub tych, którzy już swoje pociechy wypuścili z gniazda, owo pranie, prasowanie i gotowanie już PRACĄ nie jest.

Skąd w mojej głowie, w innych głowach, że PRACA to jest jedyna i słuszna droga? Po herbacie z Braciakiem, po wczorajszej podróży tramwajem, poprzestawiałam priorytety: życie tknięte poczuciem sensu, kierunku TO JEST TO! Jeśli potrzebujesz iść do PRACY, proszę bardzo, ale pamiętaj, że ZAJĘCIE ma identyczną wartość. Postawię przewrotną tezę: może być nawet tak, że nie potrzebujesz do szczęścia ani PRACY, ani ZAJĘCIA...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz