poniedziałek, stycznia 31, 2011

173. Silna Delikatność

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Myślę o Niej od środy, gdy po prostu mnie „zastrzeliła”. Spadła jak z nieba, na początku semestru, który w zeszłym tygodniu się zamknął. Nie musiała chodzić na moje zajęcia, ale chodziła. Pilniejsza od niejednego mojego studenta czy studentki.

Przez połowę semestru zastanawiałam się, czy coś zyska na tych zajęciach, czy weźmie dla siebie coś, co mogłoby się Jej przydać w dalszej pracy. A może… wtrącał się dbający o mnie zawsze i wszędzie mój wewnętrzny Krytyk… straci tylko czas?

Na szczęście nie traciła czasu, choć mój wewnętrzny Krytyk pozostawia sobie wciąż kilka procent niepewności w tym względzie.

W zeszły wtorek, w ramach dziękuję, co zabiło mnie ogromnie, bo studenckie „acha” jest już dla mnie wystarczająco wielką nagrodą, otrzymałam od Niej książkę. Właśnie dlatego od zeszłego tygodnia widzę w niej nie tylko delikatność, ale również siłę. Większość ludzi nie znajduje odwagi by kupić mi książkę. To, co ich hamuje to często myśl, że albo książkę-kandydatkę już mam, albo wcale jej nie chcę. I proszę… Silna Delikatność po prostu mnie zastrzeliła pomysłem i wykonaniem.

Patrzyłam na tę książkę przez wiele dni tęsknym okiem. Marzyłam, by już po egzaminach usiąść i poczytać coś innego niż lektury egzaminacyjne, nie na akord, tylko dla czystej przyjemności. Zaczęłam wczoraj i już nie mogę się powstrzymać, by nie umieścić fragmentu, choć najgorsze i najlepsze w tej książce wciąż przede mną:

Znacie to miejsce, gdzie człowiek jest sam… i może jeszcze Bóg, jeśli w niego wierzycie. Oczywiście Bóg może być w nim obecny, nawet jeśli w niego nie wierzycie. To do niego podobne.

Young W. P., Chata, Nowa Proza, Warszawa 2009.

Delektuję się i nie śpieszę. Między rozdziałami myślę o Silnej Delikatności. Mam ogromne szczęście do ludzi wokół mnie.

wtorek, stycznia 25, 2011

172. Wizyta Kłapouchego

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Wczoraj było smutno, nawet bardzo smutno. Nie wiedzieć skąd, pojawił się Kłapouchy. Usiadł w pustej już sali na wolnym miejscu i wlepił we mnie swoje smutne oczy.
     — Porobiło się, co? — Powiedział.
     — Porobiło się.
     — I co?
     — A co ma być Kłapouszku?
     — Myślałem, że wiesz.

Zapadła znacząca cisza. Nie wiedziałam, dlaczego miałabym wiedzieć.

Gdy po chwili podniosłam się, by wyrzucić kubek po kawie z automatu, osiołek krzyknął:
     — Ty nie masz „chwaścika”!
     — Nie mam. Nigdy nie miałam. — Odpowiedziałam zdziwiona.
     — Ale wszyscy mają! — Ożywił się ponad wszelką swoją normę Kłapouchy. — Jak możesz żyć bez chwaścika?! To sens istnienia! Bez tego jesteś nikim! Pamiętam, jak mój chwaścik się zagubił, to była tragedia…

Zatroskany Kłapouchy dreptał za mną prawie cały dzień, dając dobre rady, racząc mnie normami udanego życia społecznego, wtajemniczając w podstawy konstrukcji dobrego istnienia. Skąd on taki mądry nagle się zrobił? Powlókł się paskud jeden za mną nawet do kawiarni, w której w poniedziałki zwykle czytam między jednym zajęciem a drugim. Z jego nieustającym posapywaniem nad marnością „mego żywota bez chwaścika” w tle, nie dało się skupić na czytaniu. Ba, nie dało się żyć! Sens życia powiedział: to ja spadam, maleńka, kiepskie towarzystwo. W samotności sączyłam herbatę i ze łzami w oczach gapiłam się na zdjęcia, które wiszą w kawiarence.

Pewnie całkiem marnie zarysowałby się całokształt dwudziestego czwartego stycznia, gdybym nie przeczytała przewrotnego zdania w zeszycie mojej Pacjentki (z jej notatkami):

Żyj
dla przyjemności,
szczęścia,
radości
i śmiechu
.

Wrócił mój uśmiech. Kłapouchy nie byłby zadowolony z takiego obrotu spraw. Wracałam do domu bez niego...

sobota, stycznia 22, 2011

171. Odkrycie 4 nóg i 4 łap

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Każdy musi czasem odpocząć od ludzi, świata, pracy, książek, planów, marzeń. Fakt. Zwykle każdy doświadcza tego na swój własny sposób. Mają tak nie tylko ludzie.

Na jesieni Pan Park obwieszcza: nie chcę żadnych wózków dziecięcych, ludzi polegujących na ławkach, won! Mam dość! Wtedy pada i pada. Jedyne co wówczas jest jeszcze akceptowane przez owego Dżentelmena to uśmiechające się psy. Przychodzi jednak taki moment, że Pan Park musi odpocząć od wszystkiego, gotów sobie wmówić, że w zasadzie to ma alergię na sierść. Wtedy z pomocą przychodzą roztopy. Przez dwa tygodnie nie dało się wejść do parku, nawet Noe miałby nie lada kłopot.

Chandra Panu JużNiedługoSięZazielenięNadzieją jednak minęła i od dwóch dni mamy znów piękną zimę. Pan Park z otwartymi ramionami znów zaprasza czworonogi. Śnieg pokrywa to wszystko co spod wody zaczynało wyłazić. Do dziś Pan Park był dla nas jedną z granic miejskiego, kudłatego poznania. Zachciało się nowego.

Zarządzono. Śniadanie. Doczytywanie rozpoczętych rozdziałów. Buciki. Kurteczki. Czapeczki. Smakołyki i poszli! Całym Stadem. Wcale nie daleko.

Inny Świat czekał prawie na skraju wspomnianego, już niedepresyjnego, Parku, który przy okazji odwiedziliśmy na dobry początek. Przeszliśmy przez skrzyżowanie sąsiadujące z Panem Parkiem. Kupiliśmy kawę na stacji benzynowej. Wykonaliśmy pięć kroków w stronę działek i otoczył nas nieznany nam dotąd Świat. Bez ludzi, z ciszą, ze śniegiem i szaloną liczbą gałęzi, które sobie Heniutka nosiła, łamała i porzucała. A potem był już tylko Las. Nie miałam pojęcia, że mamy zjawisko zwane lasem na wyciągnięcie ręki. Dwie godziny minęły nie wiedzieć kiedy. Gdy wróciliśmy szczęśliwa Kudłata padła jak kawka, więc poszliśmy na kawkę poczytać, pouczyć się, pożyć trochę bez psa.

czwartek, stycznia 20, 2011

170. Wyczyny kuchenne Jabłoni zaktualizowane

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Stało się. Przez Heńkę, oczywiście.

Tydzień temu Pani Perki podarowała Kudłatej dobry kilogram okrawków cielęcych. Ponieważ panienka mięcho miała, Jabłoń włożyła spore zawiniątko do zamrażalnika. Dziś przyszedł sądny dzień by przy użyciu tego odmrożonego a następnie ugotowanego mięska wydłużyć listę rekordów Jabłoni. Potrzebna była tylko iskierka pomysłu.

Lista wyczynów do dziś rano:
1. Gotowanie mleka w czajniku elektrycznym. Odkryta grzałka pokryła się kożuchem, który wcale nie chciał sobie pójść.
2. „Odmlecznianie” grzałki w czajniku poprzez gotowanie w nim wody z CIFem. Polecane, gdy chce mieć się powód do mycia podłogi --- tworzy się cudna piana, która ucieka z czajnika migiem.
3. Suszenie wełnianych kolanówek w piekarniku, bo dziś mają być te a nie żadne inne. Nie wiedziała Jabłoń, że kolanówki w miejscach szycia są potraktowane nicią, która się rozpuszcza w wysokiej temperaturze.
4. Maszynka do mięsa utknęła, gdy Jabłoń wrzucała do niej cukier (tak było przykazane w przepisie), tyle że dorzucała szybciej, bo taki fajny dźwięk wydawała maszyneczka. Skąd mogła Jabłoneczka wiedzieć, że to był jęk rozpaczy mechanizmu a nie rozkosz działania.
5. Gdy już maszynka do mięsa otrzymała drugie życie, Jabłonka zagadała się i włożyła w bebechy mechanizmu mielącego łyżkę. No cóż, Sadownik był rad, że nie palec. Maszynka już nie zmartwychwstała.

Dziś do tej zaszczytnej listy należy dodać:
6. Jabłoń dostrzegła, że mięsko jest miększe niż warzywa i... wywnioskowała... i... przemieliła gotowanego cielaka w skrawkach używając do tego maszynki z warzywnymi tarkami. Super pomysł. Poznawczo Jabłoń jest do przodu, w końcu rozumie czasownik „zapchać się”. Jest i cena, ręka oplasterkowana --- Sadownika nie było, a trzeba było „odetkać”.

W sumie wina i Kudłatej, i Sadownika! Kudłatej, bo jest. Sadownika, bo go nie ma. W delegacji i nie mógł osobiście wydobyć Drzewka z tarapatów. Trudno jednak nie nadziać się na pytanie: skąd Jabłoń bierze te pomysły? Zupełnie zabrakło słów, by utworzyć osobny tag dla takich wyczynów, bo Jabłoń utrzymuje, że ona, jak zwykle, tylko dobrze chciała i logiki używała. Czy ktoś już powiedział, że logika w kobiecych rękach może być narzędziem niebezpiecznym dla otoczenia?

wtorek, stycznia 18, 2011

169. Spotkanie z czarującymi mężczyznami

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Wczoraj.
Kawiarnia,
(zanim polecę do mojej pacjentki),
dzbanek dobrego Earl Greya
i... książka w łapkach:

Mam pewną skromną receptę, którą podsuwam przyjaciołom pytającym mnie, jak żyć, aby nie obudzić się pod niewłaściwą ścianą. Radzę im, żeby szli za własną błogością, bez względu na to, jak wygląda ich autentyczna błogość wewnętrzna, jak wygląda poczucie harmonii. A jeśli zboczymy z kursu --- co jest nieuchronne --- i stwierdzimy, że jesteśmy na błędnej drodze, cofnijmy się, postarajmy odnaleźć właściwą drogę, odkryć błogość. Nawet ludzie w wieku średnim, którzy znaleźli się u szczytu drabiny i odkryli, że ta stoi oparta o niewłaściwą ścianę, powinni się zastanowić, jak wygląda ich błogość wewnętrzna. Może to wędkowanie? W porządku, w takim razie kup sobie wędkę. Czymkolwiek jest ta błogość, należy do niej dążyć! I wówczas zaczynamy ją odczuwać.

J. Campbell, Kwestia bogów,
Santorski & Co, Warszawa 1994.


i... wspaniała piosenka,
którą dzisiaj po słowach tekstu odnalazłam
(Burt Bacharach, Raindrops Keep Falling On My Head):

Burt Bacharach, Raindrops Keep Falling on My Head.

imoja błogość,
iwdzięczność za życie, które mam z tymi, którzy chcą je ze mną dzielić.

168. Nareszcie zeżarła!

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Od czasu jak choruje, Heńka łaskawie, z dobroci serca, w drodze wyjątku, zjadała co najwyżej ¼ dobowej porcji. Nie pomagało dokładanie dodatkowego mięska. Wzięliśmy się dzisiaj na sposób biorąc pod uwagę fakt, że pewne zachowania Niuty (skrót od Heniuty) pozostały jednak niezmienione chorobowo.

Otóż, nawet jeśli w najbardziej odległym zakątku Przytuliska śpi Kudłata snem sprawiedliwych, to i tak nie ma to żadnego wpływu na jej reakcję na dźwięk rozpoczynającego się rytuału --- „oddech” otwieranego jogurtu. Jeśli bowiem w drugim końcu naszego lokum otwierany jest pojemnik zawierający jogurt czy śmietanę, Kudłata w tempie natychmiastowym wyrywa swą duszę ze snu, zrywa się na równe nogi i melduje swój pysk na posterunku, pół metra od szczęśliwca trzymającego w dłoniach jogurtowy pojemniczek. Siada prezentując najszlachetniejszą formę siadu psiego. Konsument pałaszuje powolutku, łyżeczka za łyżeczką, zostawia jednak trochę na dnie, by na koniec dać Heńce do wylizania. W ten sposób następuje przemiana śliniącego się psa, który o dziwo umie skupić swoją uwagę na jednym punkcie przez dłuższą chwilę, w psa szczęśliwego do granic możliwości.

Dziś rano zmądrzeliśmy. Zamiast łyżki twarogu, do karmy dodaliśmy tylko pół, dokładając za to dwie łyżki jogurtu naturalnego i… łyknął Potwór haczyk. Po raz pierwszy od przeszło tygodnia zobaczyliśmy lśniącą pustkę w misce. Widok wyborny!

poniedziałek, stycznia 17, 2011

(146+21). Odkrycie zdrowiejącego chronika

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Gdy po raz pierwszy pomyślałam o moim kręgosłupowym zdrowieniu jak o wychodzeniu z nałogu pobiegłam do księgarni i kupiłam książkę, która korespondowała z tematem uzależnienia. Im dalej brnęłam w kolejne dziesiątki przeczytanych stron, tym bardziej opadała mi szczęka. Chyba nie przesadzę, gdy napiszę, że większość ludzi jest uzależniona, nawet jeśli nie nadużywają oni żadnej substancji. Wiele fragmentów zaznaczyłam, ale zamieszczony poniżej jest moim ulubionym i powraca do mnie za każdym razem, gdy przed wyjściem na dwór owijam swoje biodra, specjalnie do tego celu zakupionym, szalem. Z jednej strony chronię przed zimnem moją lędźwiowo-krzyżową końcówkę, z drugiej jest to mój rytuał dbania o siebie, dzięki któremu pamiętam:

(…) Dzisiaj nie myślę już o sobie jako ouzależnionym w trakcie rekonwalescencji”, ale raczej jako o człowieku, który pamięta”.

L. Jampolsky, Leczenie uzależnionej osobowości,
Czarna Owca, Warszawa 2009

Moje „zdrowienie” podarowało mi nie tylko rytuał, ale również wielkie odkrycie. Do tej pory, słowo dyscyplina kojarzyło mi się tylko i wyłącznie negatywnie: ze zmuszaniem się, ze sztywnością przyjętych zasad, z niemożnością podołania systematyczności przez dłuższy czas --- krótko: tragedia, przed którą uciekałabym do końca swoich dni.

Przymuszona do dbania o siebie odkryłam, ćwicząc codziennie (to już przeszło miesiąc), że dyscyplina jest uwalniająca. W każdym razie, w moim przypadku tak właśnie jest. Myślałam o tym znów dziś w nocy przekładając się z boku na bok powtarzając jak mantrę słowa: uwalniająca moc dyscypliny --- mogę już spać jak tylko chcę na plecach, na brzuchu, na obu bokach i… nic nie boli. Od piątku uczę się siedzieć na krześle. Ona-Anioł --- akuszerka mojej rodzącej się nowej, nieznanej mi sprawności --- towarzyszy mi w zdrowieniu, ucząc mnie szacunku do własnego ciała, by nigdy już nie było przeze mnie postrzegane jak wróg. Ona-Anioł jest WIELKA. Ciekawe, ile jeszcze odkryć przede mną…

piątek, stycznia 14, 2011

166. Teoria względności

Jabłoń:
Ty to masz ze mną dobrze.

Sadownik:
Niby ty masz ze mną źle?

Jabłoń:
Nie. Ja mam z tobą super!

Sadownik:
Ja mam z tobą dobrze, ty masz ze mną super,
czyli mam do dupy...

czwartek, stycznia 13, 2011

165. Pies nadziewany empirią (przepis)

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Poniżej zamieszczam przepis na psucie psa, wypróbowany w dniu wczorajszym. Bardzo dobry, skuteczny przepis. Palce lizać!

Składniki:
1 pies niezepsuty, ciężko chory, niejedzący
30 dkg empatii w aerozolu
½ kg pasty z suszonego strachu
1 łyżka musu z musienia (ten słoiczek z etykietką musi)
4 żółtka
2 parówki z indyka
½ wędzonej makreli
cztery szczypty desperacji

Niezbędne „sprzęta”:
Partner, który był z psem u weterynarza
2 działające telefony
1 działająca, mądra weterynarka

Sposób przyrządzenia:
Rozpylić w pomieszczeniu zamkniętym empatię. Wdychać głęboko. Natrzeć własne ciało pastą z suszonego strachu. Posadzić owo ciało na krześle na pół godziny by skruszało. Następnie należy wykonać telefon do partnera i poinformować, że pies nic nie je. Partner wykonuje telefon do lecznicy. Oddzwania i informuje, że pies musi coś zjeść i należy stanąć na uszach tj. wykorzystać wszystkie niezbędne smaki i zapachy by uprosić psa do przełknięcia pokarmu.

W akcie desperacji podać psu wędzoną makrelę. Pies powinien się ożywić wskutek podrażnienia jego delikatnego podniebienia nowym smakiem. 2 żółtka wymieszać z pokrojonymi w drobne kawałki parówkami. Podać psu, kulinarnie tzn. nadziewać psa dobrze wymieszanymi żółtkami z kawałkami parówek. Pozostawić psa w błogostanie na trzy godziny. Wyjść z domu. Wrócić po upływie kolejnych czterech godzin i dowiedzieć się, że partner przekupił psa kolejnymi dwoma żółtkami, by pies łaskawie wepchnął w siebie ¼ dziennej porcji karmy. Odłożyć psa na kolejnych kilka godzin, najlepiej na całą noc. Rano, przy misce z psią karmą powinien zameldować się kudłaty osobnik ze zdziwieniem i dezaprobatą w oczach. Bo niby dlaczego ma jeść psie żarcie, skoro jako pies zepsuty smakami ludzkimi jest otwarty na nowe doświadczenia: kurczaka w potrawce, pizzę, zawijane zrazy wołowe itd. --- może być każde danie, podawane nawet w porządku alfabetycznym dowolnej, szanującej się książki kucharskiej, byle gruba była.


Dziś rano rozmawialiśmy z Sadownikiem, że z chorymi dziećmi to doświadczenie musi być milion razy silniejsze. Po prostu człowiek rzuca wszystko, świat się zatrzymuje i przestaje kompletnie się liczyć... czasem pozostaje tylko modlitwa... pełnowymiarowa masakra. Oboje stwierdziliśmy, że chory pies to dla nas wystarczająco duże wyzwanie. Chylę czoła przed Rodzicami chorych dzieci.

środa, stycznia 12, 2011

164. Pies to wyrok, ale dziecko to dożywocie

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Wiele razy, z przymrużeniem oka, żartowaliśmy sobie na temat wyższości posiadania psa nad „posiadaniem” dziecka. Pomińmy dwie kwestie ideologiczne: (1) że według mnie dziecka nie można „posiadać” oraz (2) obrazę majestatu tych, którzy nie wyobrażają sobie, jak w ogóle można porównywać psa z dzieckiem (które najwyższym dobrem wszak jest np. narodowym). Są tacy co porównują i są tacy co „posiadają” dzieci — taki urok tego przebrzydłego Świata. Pomińmy ontologię i… co wychodziło do tej pory?

Posiadanie suńki miało tę wyższość, że:
     — nigdy nie powie, że tej obroży (sukienki) absolutnie nie założy na spacer;
     — nigdy nie będziemy chodzić na wywiadówki;
     — nigdy nie zaćpa, nie zapije (nawet eksperymentalnie);
     — nigdy nie będzie nam opowiadać, jak bardzo zmarnowaliśmy jej życie;
     — nie będzie kląć w naszym towarzystwie na marność życia jako takiego;
     — nigdy nie przyprowadzi faceta, informując nas, że to jej mąż — wiadomym jest, że przynajmniej Sadownikowi mógłby ów pan nie odpowiadać.

Należy uczciwie dodać, że dziecko do dzisiaj rano miało tylko jedną przewagę nad psem:
     — w większości przypadków przeżyje rodziców, co uwalnia ich od przeżywania traumy, żałoby i niepozbieraniaSięNigdyDoKońca po stracie dziecka.

Biorąc psa podpisaliśmy na siebie wyrok, że będziemy mu towarzyszyć, gdy będzie odchodził z tego Świata… a to zmusi nas do pławienia się, czy tego chcemy czy nie, w różnych uczuciach i emocjach.

Dziś nasza Suńka w meczu z dzieckiem strzeliła sobie samobója. Okazało się, że dziecko ma jeszcze jedną przewagę nad psem. Gdy dziecina jest już dostatecznie duża, można jej powiedzieć, że musi połknąć tabletkę. Mówienie do Heńki pełnymi zdaniami nigdy nie przynosiło skutku. Raczej służyło poprawianiu nastroju osobie, która miała potrzebę sobie pogadać. Zamiast perswazji słownej używaliśmy bardzo skutecznej przynęty: serek, parówka, kiełbaska. Dziś Kudłata była rano w tak nędznym stanie, że nawet parówka bez tabletki w środku była jedynie powąchana i to tylko po to, aby nie robić nam przykrości. Opadają nie tylko ręce, ale i łapy…

wtorek, stycznia 11, 2011

163. Subiektywne Święto Świata

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Nie jest prawdą, że wczorajszy dzień był całkiem do bani. Choć choroba Heńki, perspektywa leczenia, strach, że nas też to może dotyczyć kładły się cieniem, to wydarzyło się coś, o czym chciałabym pamiętać --- o drobiazgu, który stał się źródłem uśmiechu i chwil radości…

Byłam wczoraj u mojej najulubieńszej Pacjentki. Jej wilczy apetyt daje pewne podstawy do optymizmu w kwestii, ile mamy jeszcze wspólnego czasu. Zaskoczyła mnie. Zjadła pół pizzy, którą przyniosłam z pobliskiej pizzerni. Zaraz potem zaskoczyła mnie jeszcze bardziej. Przypomniała mi o naszej zeszłotygodniowej rozmowie --- nie wiedzieć czemu, dużo rozmawiamy o jedzeniu --- i zapytała: to co, zrobisz mi kogel-mogel? Ona nigdy w życiu nie jadła rarytasu mego dzieciństwa, tylko o nim słyszała. Zrobiłam wersję dla dorosłych dzieci. Ukręciłam, do białości i pęcherzyków powietrza, zalałam gorącą kawą a potem już tylko świętowałam chwilę urzeczona Jej zachwytem i tempem w jakim pochłaniała ów wyrób. Świat smaków mojej Pacjentki rozrósł się odrobinkę i wygląda na to, że kogel-mogel rozpycha się w nim łokciami, bo gdy już powoli zbierałam się do wyjścia, zanim się pożegnałyśmy, zapytała: jak myślisz, czy możemy następnym razem zrobić kogel-mogel z dwóch jajek? Pewnie, że możemy!

Przez całą drogę powrotną do domu rozmyślałam nad paradoksem ludzkiego życia. Szczęście jest tuż obok, na wyciągnięcie ręki, składa się z malutkich elementów, tak małych, że czasem trudno je dostrzec, ale z pomocą moich Pacjentów jest to dużo, dużo prostsze. Wracałam i uśmiechałam się na samą myśl, że jutro, czyli dziś, będę mogła troszkę pomieszkać u siebie, odkurzyć, pouczyć się, pobyć… może nawet kogel-mogel, by przypomnieć sobie wspaniały uśmiech mojej Pacjentki...

162. Nowa sztuczka Heńki

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Od wczoraj wiemy, że Kudłata jest chora. Przyszły wyniki badań materiału oddanego w piątek. Heńka ma lambliozę. Dlaczego muszę uczyć się znaczenia słowa określającego tę chorobę? Mogłabym przecież przeżyć całe życie nie umiejąc wymówić nazwy z dwoma „l”, z których drugie jest w dziwnym miejscu. Naprawdę mogłabym. Słowo honoru. Internetowy „dokształt” już zrobiony. Przeczytałam właśnie w sieci, że jest to choroba brudnych rąk… chyba prawdopodobieństwo zachorowania rośnie, gdy zamiast dwóch rąk ma się cztery łapy i pysk szukający śmierdzących, zepsutych rzeczy. Marudziłam wczoraj w kwestii sierści? Głupia byłam.

Tak czy inaczej to paskudna sprawa. Teraz siedzimy troszkę jak na minie, bo może i my to mamy. Sadownik potwierdza swój optymizm uwagą, że nie mamy żadnych objawów. Ja ciut pesymistycznie myślę, że może wcale nie trzeba ich mieć. Może mamy przewody pokarmowe z nierdzewnej blachy --- w końcu to ja najczęściej gotuję a oboje wciąż żyjemy. Ogłupiona jestem strachem.

Z chorowaniem Heńki wiąże się dzisiejsze, poranne odkrycie, świadczące o tym, że Kudłata rozwija się prawidłowo. Jeszcze wczoraj bez problemu jadła tabletki. Dziś wepchnęłam no-spę w kawałek parówki i podałam Sierściuchowi. Mocno się zdziwiłam. Zamiast szybkiego połknięcia zakończonego mlasknięciem i rozsiadającym się na pysku szczęściem, zobaczyłam jak Heńka ułożyła się w zacisznym miejscu pokoju, żuła, żuła i żuła… aż się zainteresowałam. Patrzę na potwora a Ona w pewnym momencie skończyła przeżuwanie, oblizała się i popatrzyła na mnie ze znakami zapytania w oczach: czy ja przypadkiem głupia nie jestem. Między łapami, na podłodze, leżała… wypluta tabletka. Głupia będę wierząc, że jeszcze kiedyś ją oszukam.

poniedziałek, stycznia 10, 2011

161. Mała różnica uczyniła wielką różnicę

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Rozumieć to jedno, doświadczyć to zupełnie coś innego. Różnicę pięknie i z uporem maniaka ilustruje Heńka, która za wartość uznaje tylko doświadczanie. Kudłata nie chce rozmawiać o jedzeniu, ona chce jeść. Nie chce rozumieć, czym są uroki wieczornego spaceru, ona od 19.50 próbuje co wieczór wytłumaczyć nam, że w zasadzie to już jest prawie 20.30 i może byśmy już poszli pod górkę do Harry-ego, Jogi, Szabiego, Perki, Kory w porywach Szili, Ewaro --- pobiegać, pożyć, pobawić się odrobinkę.

Od tygodnia jesteśmy świadkami, wielkiej różnicy między „rozumieniem” a „doświadczaniem”. Chronologicznie…

Rok temu zapadła decyzja o psie. Zapadła tez decyzja o rasie. W Wikipedii, jak już się nie chce przerzucać papierowych kartek, można znaleźć, że: podszerstek to krótka, gęsta, miękka warstwa futra części ssaków pod okrywą włosową. Warstwa podszerstka i warstwa włosa okrywowego tworzą sierść. Nooooo tak, rozumiałam. Nie było w tym nic odkrywczego, każdy pies ma przecież sierść a dom, w którym mieszka pies, jest przestrzenią, w której mieszkają również wolne od wszelkich konwenansów, fruwające, jak i gdzie chcą, psie kłaczki. Obiecałam? Obiecałam, że będę odkurzać, choć serdecznie tego nienawidzę. Rozumiałam konsekwencje posiadania Sierściucha w tym zakresie, jednak nie wiedziałam, co obiecuję!

Żółtego światła ostrzegawczego nie dostrzegłam, zbyt szczęśliwa perspektywą posiadania psa. Można je było znaleźć z łatwością w książkach dotyczących labradorów --- psy te mają: „gęsty podszerstek”. Nooooo tak, „tyż” rozumiałam. I wcale mi to nie przeszkadzało.

To właśnie była pułapka „rozumienia i wiedzenia”, w najczystszej formie. Wiedziałam i całkiem dobrze rozumiałam, że nasza suńka będzie roznosić kłaki, ale... No właśnie, wiedzieć to jedno, nastawić się na to, to drugie, a jeszcze czymś innym jest doświadczyć posiadania psa, który rozwinął się już na tyle (skończone osiem miesięcy), by szastać swym podszerstkiem na lewo i prawo non stop. W tym tygodniu dotarło do mnie, że choć rozumiałam frazę „gęsty podszerstek” to dopiero teraz wiem, co on tak naprawdę oznacza. Heńka kładzie się, trochę leży, wstaje, idzie sobie, a kupka kłaków bojkotuje psią duszę i postanawia zostać i trwać właśnie tym miejscu, choć Kudłata swoje życie zaniosła już do innego pokoju.

Fraza „gęsty podszerstek” nabrała pełnego znaczenia --- doświadczamy gęstego podszerstka. Od tygodnia jest wszędzie i jedyny sposób, aby było go ciut mniej to… codzienne odkurzanie. Codziennie! Nie ma zmiłuj! Jak tak dalej pójdzie polubię te kilka minut relaksu przy rurze… Właśnie tym jest doświadczanie labradorskiego podszerstka. W żadnej książce o tym nie było.

środa, stycznia 05, 2011

160. Praktykując smutek

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Dla wielu stwierdzenie „niepraktykujący katolik” jest tak samo dziwnie brzmiące jak dla mnie, usłyszane wczoraj w audycji radiowej, „pierwotny i wtórny rynek małżeński”. Tyle, że jak się zastanowić, stwierdzenia te opisują lepiej lub gorzej fragmenty otaczającej nas rzeczywistości. Wychodząc dziś z domu, idąc na tramwaj, na pewno minęłam przynajmniej jednego niepraktykującego katolika z wtórnego rynku małżeńskiego... Jesteśmy wolni w swych wyborach postrzegania Świata.

Można myśleć „to mnie nie dotyczy”, ale przychodzi taki moment, gdy życie funduje nam gruntowne trzepanie magazynów mentalnych, by przeprowadzić remanent naszych wierzeń, nawet jeśli jesteśmy święcie przekonani, że wcale ich nie mamy.

Tym momentem jest śmierć bliskiej osoby. Moja ukochana Przyjaciółka Zkemi stawia czoła nowej rzeczywistości już bez jednej z najbliższych Jej Życiu Osób. Jest mi z tego powodu niewypowiedzianie smutno, bo tak niewiele mogę dla niej zrobić… Mogę tylko być i wydaje mi się, że to tak malutko. Mogłam jedynie zajrzeć i zrobić mój wewnętrzny remanent.

I… bez zmian. Lubię metaforę Elizabeth Kübler-Ross, dla której Dusza to motyl uwalniający się z kokonu ciała. Wierzę głęboko, że Śmierć Ciała jest Narodzinami Duszy. Nie jest to dla mnie Duszyczka grzecznie idąca do Boga. Dla mnie natura Duszy jest bliższa indiańskim wierzeniom. Dusza to dobry Duch, mający coś z siły żywiołu, Duch wspierający tych, którzy pozostali tutaj w swych ciałach… pozostali… jeszcze na jakiś czas… by praktykować Życie w Ciele.

wtorek, stycznia 04, 2011

159. Historia pewnej frazy

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

W Nowy Rok siedzieliśmy w nowoodkrytej przez nas kawiarnio-knajpce. Jak się potem okazało, nie mogliśmy odkryć jej wcześniej, bo jest ona również nowo powstałym lokalem. Siedzieliśmy, piliśmy kawę, czytaliśmy. Między jednym a drugim czytanym zdaniem usłyszałam frazę, która doleciała do mnie z ciut odległego, męsko zasiedziałego stolika: „i poszli razem spać”. Owa fraza wypadłaby drugim uchem, gdyby nie fakt, że została powiedziana w magiczny sposób. Nie oznaczało to pójścia do łóżka w celach seksualnych, aby dobić targu w kwestii aktu szybkiej, wolnej, ale namiętnej, cielesnej konsumpcji. To było powiedziane głosem, który mówi o czymś ważnym i niespotykanym często. Zatkało mnie, zatrzymało i zastanowiło.

Fenomen tego, co skrywały te słowa zajął mnie swym istnieniem na dobrych kilka dni i… tył mojej głowy studiował, smakował i obwąchiwał go odrobinkę. Chciałam poznać, czym dla mnie jest fraza „spanie razem” wypowiedziana taaaakim, nie do opisania, głosem. Z wierzchu, czyli bez taaakiego głosu? Prozaicznie zwykłe, bo od nastu lat ten sam zestaw osobowy pod jedną kołderką? Codzienne, a w zasadzie conocne, nagle przestało być mało znaczącą oczywistością. Ilu osobom pozwoliłam w swoim życiu zasypiać przy mnie? Ile osób pozwoliło mi zasypiać przy sobie? To nie jest duża liczba osób. Zasypianie razem i spanie nagle okazało się dla mnie darowaną co wieczór intymnością szczególnego rodzaju --- bliskością wyrażającą akceptację i radość współistnienia. To również zaufanie okazane człowiekowi, obok którego zasypiam. Jednocześnie zaufanie, którym zostałam obdarowana przez człowieka, który zasypia obok mnie. „Spanie razem” to także dzielenie wspólnej przestrzeni, podarowanie (otrzymanie) widoku nagich pleców, ciepła brzucha gdy zasypiamy jak łyżeczki w szufladzie. Zasypiamy prawdziwi, bezbronni, ufający. Może dlatego to takie przyjemne? Niewiarygodne, że tak łatwo przeoczyć magię tego „padania na pysk”.

Kudłata wyłożona kołami do góry w swej norze, ciepło Sadowniczego ciała i ja --- ostatnie chwile przed snem jak wisienka na torcie dnia codziennego. A potem cała uśmiechnięta myśl… niezła globalna cukiernia na tym świecie… tyle wspaniałych codziennych tortów piecze się co dnia w tym i innych miastach… bo przecież położymy się dzisiaj spać... prawdziwi, bezbronni, ufający...

poniedziałek, stycznia 03, 2011

(157+1). Kiedyś, dziś, kiedyś...

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Kiedyś, gdy mieliśmy wannę, jedno się kąpało --- jeśli nie rozważaliśmy kwestii ważkich i całkiem nieważkich --- drugie siedziało obok i czytało na głos…

W Sylwestra, siedzieliśmy w saloonie, przypominając sobie ową ciut zamierzchłą tradycję i na zmianę czytaliśmy na głos o Emilu, dogu niemieckim (efekt środowej łapanki na książki). Płakaliśmy ze śmiechu. Zdjęć zamieszczonych na końcu książki nie sposób opisać, ale wyciągnąć fragment --- z trudem, bo wiele ich --- i owszem:

A Emil idzie obok i gada. Niedużo, bo jest małomówny, ale zawsze jakieś tam słowo rzuci, o które mogę zahaczyć i rozwinąć temat. Ot, na przykład, ostatnio taki dialog sobie ugadaliśmy:
--- Idziesz, idziesz, dookoła tak pięknie, a radości w tobie nie ma --- przywalił z grubej rury.
Niedelikatnie byłoby odpowiedzieć, że człowiek istota wyższa, zmartwień na głowie ma w bród i sam fakt wyjścia do lasu ich go nie pozbawi. Odpowiadam więc:
--- Myślę.
--- O czym
?
--- O wszystkim.
--- To dużo.
--- Dużo.
--- A nie mógłbyś nie myśleć, tylko patrzeć
? Tak dookoła?
--- To trudne.
--- Trudniejsze od myślenia
?
--- Nnnno, bo ja wiem…
--- Albo jakbyś podskoczył ze mną…
--- Jak „podskoczył”
?
--- Normalnie, jak ja. Hop.
Skoczyłem.
--- I co?
--- Nic. Skoczyłeś. Myśli ci upadły.

J. Fijałkowski, Emil, czyli kiedy szczęśliwe są psy --- szczęśliwy jest cały świat,
Wydawnictwo ZYSK i S-KA, Warszawa 2009.

Mi też dzisiaj upadło. Od rana dwa razy gubiłam rękawiczkę. Gubienie nie mogło przerodzić się w formę dokonaną. Po zaistniałym fakcie, dwa kroki od miejsca zdarzenia orientowałam się, że coś mi wypadło. Wracałam i chwytałam zbiega, co miał zamiar już tylko w pojedynkę wałęsać się po świecie. Było w tym gubieniu coś fascynującego --- niemożność zgubienia się do końca. Szłam i zastanawiałam się, co chce się zgubić? Zmęczenie poświąteczne, sprawy związane ze Starym Rokiem, myśli nieświeże, przeterminowane, świąteczne grzeszki przeżarcia lekkiego, spania do dziesiątej i zwykłego leniwego życia w towarzystwie Sadownika i Heńki...

Szłam po ulicach miasta i myślałam o magicznym czasie Świąt, Sylwestra i pierwszego dnia Nowego Roku, cudnie było być całym Stadem dłużej. No i stało się. Nie ma. Zgubiła się rękawiczka. Jestem w tym mistrzynią świata. Pewnie pojechała dalej tramwajem, albo poszła zwiedzać miasto. Z każdą minutą staje się dla mnie już tylko wspomnieniem rękawiczki. Pozostaje tylko jedno, życzyć jej Szczęśliwego Nowego Roku.

Kiedyś… znów będziemy mieli wannę. W końcu jest tyle książek, którymi byłoby miło pozachwycać się razem, w tej samej chwili. Teraz muszę pomyśleć o kupnie nowych rękawiczek. Na razie jednak tylko pomyślę. Kupić książkę... natychmiast! Kupić coś innego... a to już mi się nie chce.

niedziela, stycznia 02, 2011

157. VAT i przyszłość naszego małżeństwa

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

W środę wymyśliłam piękne, okrągłe i szczytne usprawiedliwienie --- na książki w 2011 wchodzi VAT, więc należy kupić to, czego kupno było odsuwane na święte potem, gdy już kupi się wszystkie inne i niezbędne książki, podręczniki i tomiszcza. Niemal w afekcie, bez mrugnięcia ani jednej powieki kupiłam pięć, bo... i tak bym je kupiła, bo... i tak ich potrzebuję, bo... i tak chcę je przeczytać... bo... tak. To była przyśpiewka.

Prawdziwa pieśń zaczęła się w Sylwestra i trwała do dziś. Ostatniego dnia roku Dwunożne Stada zaczęły, kontynuowały w Nowy Rok przy kawce i zrobiły powtórkę dzisiaj, zanim pomyślą, że koniec. A jutro... brrrrrrr, strach się bać... jutro na szczęście będzie dopiero jutro.

Stało się, za nami --- prawdziwa czytelnicza trzydniówka. W Sylwestra czytaliśmy sobie na głos, ale od wczoraj każde sobie.

Dziś Sadownik, wynurzył się z czeluści jednego z gwiazdkowych prezentów i przeczytał na głos (z komentarzem, który pozwolę sobie przemilczeć):

(...) Uwielbiała też pracować z Rhyme’em, którego przenikliwa inteligencja dodawała jej energii, onieśmielała, ale była też --- do czego Sachs nie przyznawała się przed nikim --- cholernie pociągająca.

J. Deaver, Tańczący trumniarz,
Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.


Jabłoń:
(zaskoczona, komentuje)
Noooo. Gdybym była mężczyzną... inteligenta kobieta
byłaby dla mnie synonimem kłopotów...
ale byłaby też... wyzwaniem.

Sadownik:
(tłumaczy sobie na drugi rodzimy język ostatnie słowo Jabłoni)
Challenge...

Jabłoń:
No tak, a facet samobójca.

Sadownik:
Dlaczego samobójca? Challenger...

Jabłoń:
No widzisz! Sam wiesz, jak skończył Challenger. [statek kosmiczny]

(Oboje ryknęli śmiechem wciąż żywych torreadorów.)

Janda w sztuce Shirley Valentine wypowiada złowieszcze słowa, że „małżeństwo jest jak wojna na Bliskim Wschodzie”. Dla Sadownika i Jabłoni to chyba... korrida. Ciekawe, że ludzie stanu wolnego nigdy w te porównania nie wierzą. Do czasu, do czasu... prawda?