wpis przeniesiony 28.02.2019.
(oryginał)
Wczoraj było smutno, nawet bardzo smutno. Nie wiedzieć skąd, pojawił się Kłapouchy. Usiadł w pustej już sali na wolnym miejscu i wlepił we mnie swoje smutne oczy.
— Porobiło się, co? — Powiedział.
— Porobiło się.
— I co?
— A co ma być Kłapouszku?
— Myślałem, że wiesz.
Zapadła znacząca cisza. Nie wiedziałam, dlaczego miałabym wiedzieć.
Gdy po chwili podniosłam się, by wyrzucić kubek po kawie z automatu, osiołek krzyknął:
— Ty nie masz „chwaścika”!
— Nie mam. Nigdy nie miałam. — Odpowiedziałam zdziwiona.
— Ale wszyscy mają! — Ożywił się ponad wszelką swoją normę Kłapouchy. — Jak możesz żyć bez chwaścika?! To sens istnienia! Bez tego jesteś nikim! Pamiętam, jak mój chwaścik się zagubił, to była tragedia…
Zatroskany Kłapouchy dreptał za mną prawie cały dzień, dając dobre rady, racząc mnie normami udanego życia społecznego, wtajemniczając w podstawy konstrukcji dobrego istnienia. Skąd on taki mądry nagle się zrobił? Powlókł się paskud jeden za mną nawet do kawiarni, w której w poniedziałki zwykle czytam między jednym zajęciem a drugim. Z jego nieustającym posapywaniem nad marnością „mego żywota bez chwaścika” w tle, nie dało się skupić na czytaniu. Ba, nie dało się żyć! Sens życia powiedział: to ja spadam, maleńka, kiepskie towarzystwo. W samotności sączyłam herbatę i ze łzami w oczach gapiłam się na zdjęcia, które wiszą w kawiarence.
Pewnie całkiem marnie zarysowałby się całokształt dwudziestego czwartego stycznia, gdybym nie przeczytała przewrotnego zdania w zeszycie mojej Pacjentki (z jej notatkami):
Żyj
dla przyjemności,
szczęścia,
radości
i śmiechu.
Wrócił mój uśmiech. Kłapouchy nie byłby zadowolony z takiego obrotu spraw. Wracałam do domu bez niego...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz