wtorek, sierpnia 31, 2010

60. Koniec

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Koniec sierpnia już dziś. Koniec delegacji Sadownika już za kilka godzin. Koniec lata z każdą minutą coraz bliżej.

Dręczy mnie filozoficzno-jesienne, chyba ciut dziecinne, pytanie: dlaczego Początki znajomości są fajniejsze od ich Końcówek? Czy dlatego, że niczego na Początku nie oczekujemy? A może dlatego, że spada na nas taka znajomość trochę jak z nieba i traktowana jest jak szczęśliwy traf albo jak początek wiosny ludzko-ludzkiej?

Fajnie było machać ręką odjeżdżającemu tramwajem, gdy wiedziało się, że jutro lub pojutrze spotka się go znów. Nie jest fajnie machać ręką odjeżdżającemu tramwajem, gdy ma się pewność, że ani jutro ani pojutrze już się go nie spotka.

Zimno. Pada. Nie, nie pada, bądźmy poprawni językowo, leje. A więc... od „A” nie należy zaczynać zdania... tylko dodam, że gdy leje nie na żarty i nie pierwszą godzinę, uświadomiłam sobie jeszcze jeden Koniec, który płynnie przeszedł w Początek: w deszczowe dni już nie chodzę po dworze z tęczowym parasolem, chodzę z czarną labradorzycą...

Koniec. Właśnie zamknęła się sześćdziesiątka wpisów.

poniedziałek, sierpnia 30, 2010

59. Literkowe zamyślenie

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Są książki, przez które przebiega się szybko i, w zasadzie, poza zaspokojeniem ciekawości jak autor rozłoży karty, pozostaje tylko wrażenie, że niewiele się zyskało. Jakiś czas temu pożyczyłam książkę od Mamy Sadownika. Porwał mnie tytuł. Gdybym nie czytała, podanego na tacy przez Sadownika, Nocnego Patrolu Łukjanienki, to może nawet podobałby mi się pomysł na tę opowieść. Dodatkowo, nie lubię książek, w których bohaterowie marnują czas, a tu, na kartach tej książki, wszyscy w życiowym marazmie i tylko aniołowie starają się wierzyć, ufać i sprostać swoim zadaniom. Oddam tę książkę i w zasadzie mogę o niej zapomnieć, ale... nie do końca. Jest w niej fragment-matrioszka, który zawiera w środku inny fragment, pewnie fikcyjny, który wyjątkowo mi się spodobał i kazał na chwilę zatrzymać się nad tymi słowami (rozmowa aniołów):

     — Jej stosunek do Karela opiera się praktycznie już tylko na przyzwyczajeniu i dobrej woli, ale kilka ogników starej miłości ciągle tli się w jej sercu. Coś wam przeczytam.
     Wyciąga jakąś książkę, otwiera ją i przez chwilę walczy z wiatrem.
     —
Jeżeli rozumiecie jeszcze, jak mogliście kiedyś kogoś kochać, nadal jesteście zakochani. Wygasła miłość jest czymś nie do uwierzenia.

Michal Viewegh, Aniołowie dnia powszedniego,
Prószyński i S-ka, Warszawa 2009.


Jeśli o mnie chodzi, choćby tylko dla tych słów, warto było zajrzeć do tej książki. W wakacje nie trzeba ambitnie się zaczytywać.

Szłam z Kudłatą po parku i myślałam o moich miłościach obleczonych w męskie ciała, przyozdobionych męskimi umysłami. Tak, niektóre z nich są dziś nie do uwierzenia, ale niektóre jak najbardziej. Cudnie jest być wciąż zakochanym...

58. Śmierdzący, wschodzący interes

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Parada paradą a sprzątać trzeba. Oglądam więc wszystkie cuda, które Kudłata dostała w pakiecie startowym, żeby podjąć decyzję, co z nami zamieszka a co opuszcza przytulisko razem ze śmieciami. Proszę, torebusia dla panienki, z serii ekologicznych płóciennych, tylko proporcjonalnie mniejsza. Chusteczki higieniczne dla Jabłoni w normalnym rozmiarze a dla Sadownika... no chyba dla niego, gazeta o psach z marca 2010. Czyżby Sadownik po kryjomu makulaturowy interes założył?

Jest jeszcze coś, kompletnie mi nieznanego. Oglądam więc z lewej na prawą, z góry na dół. Papierowa torebka na psie nieczystości. Zaglądam do środka a tam tekturka z odpowiednio naciętymi liniami by prościutko zgiąć. Pach! Proszę bardzo, szufeleczka. Może troszkę wiotka, ale jest, do zbierania kup, niby.

Patrzę okiem praktyka, właścicielki, która zbiera po swym psie i przestałam się dziwić, że ludzie nie zbierają. Czymś takim może i da się zebrać wytwór psiego przewodu pokarmowego pod warunkiem, że pies przyłoży się i czynność fizjologiczną potraktuje jako zadanie specjalne, w którym sierściuch jak fabryka z kwitami ISO-9001 wyprodukuje klocuszek o właściwych rozmiarach i konsystencji. W każdym innym przypadku, dobre chęci zbierania kup zamienią się w syzyfową robotę.

Ten, kto wpadł na pomysł produkowania torebek na psie odchody albo nigdy nie miał psa, albo nigdy po nim nie sprzątał, ale za to być może, któregoś dnia będzie miał dochodowy interes.

Nie twierdzę, że ludzie nie zbierają, bo torebki do niczego. Zarówno ludzie, jak i opisane torebki potrzebują jeszcze czasu, aby dojrzeć do właściwego kształtu, odpowiednio, mentalnego lub fizycznego. Ciekawe, kto będzie pierwszy, ludzie czy torebki?

My z Kudłatą, póki co, kaganek przykładu niesiemy...

niedziela, sierpnia 29, 2010

57. Guinness zamiast kawy

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 


Miała może osiem lat, gdy włożyła pierwsze okulary na nos i zdziwiła się, że w dobranocce jest tyle detali, których wcześniej nie widziała. WIDZI. Ostatni dobry znak: miała dwanaście lat, gdy idąc do szkoły zapomniała zabrać okularów. WIDZI. Gdy miała siedemnaście, pani okulistka uparła się, aby widziała rządek literek, których normalnie widzący widzieć nie muszą. Głowa bolała od szkieł, dużo spała, ale nosiła, twarda była. Dla niej to był wyrok --- minus pięć. WIDZI. Każda kolejna wizyta u okulisty kończyła się dorzuceniem jednej dioptrii. Wpadła na genialny pomysł: trzeba tam rzadziej chodzić. WIDZI. Będzie dobrze, wzrok leci tylko do osiemnastki, pociesza okulista. WIDZI. Przyszedł dzień, że minus pięć przestało być wyrokiem, było nieosiągalnie dobrym widzeniem. WIDZI. Wokół zdarzają się ludzie, którzy narzekają, że są całkiem ślepi mając minus dwa. Nie zabiera głosu w kwestii wzroku. Za żadne skarby świata nigdy nie przyznałaby się ile ma na nosie. WIDZI. Czas leci, wzrok też. Będzie dobrze, wzrok leci tylko do dwudziestki, pociesza inna okulistka. WIDZI. Niebezpiecznie zbliża się do granicy wszystkich granic, czyli dwucyfrowych minusów. WIDZI. Czas leci, wzrok też. Będzie dobrze, wzrok leci tylko do dwudziestki piątki, słyszy od pani doktor. WIDZI. Ostatnie jednocyfrowe szkła. No wie pani, u 2% ludzi wzrok leci dalej i nie wiadomo dlaczego. Proszę pani, minus 10 to nic przy minus 30 mówi okularnik-lekarz. No tak, o tym nie pomyślała. WIDZI. Wcale nie czuje, że jest dobrze. WIDZI. Ok, czas zmierzyć się z własnym ślepym strachem. Co może stać się najgorszego? Straci wzrok. I co wtedy? Nie będzie mogła wykonywać pracy, którą uwielbia. Coś jeszcze? Przestanie wychodzić z domu, bo jak. I? I stanie się ciężarem dla bliskich. I co wtedy? Cisza. Cholernie długa cisza, łzy, cisza, łzy, cisza. Deszcz łez nie może trwać wiecznie. Nie wiadomo skąd pojawia się przekorna myśl: ... i Sadownik będzie musiał mi kupić psa-przewodnika, czarnego labradora. Jabłoń uśmiecha się w duchu do siebie. WCIĄŻ WIDZI.


To nie jest wymyślone, ta historia jest moją historią. Od czasu tej rozmowy ze sobą minął szmat czasu. Była ona jednak początkiem, kamyczkiem z lawiny dobrych rzeczy, które mnie spotkały. Joleńka swoim sprawnymi rękoma refleksologa zadbała o moje oczy używając swoich cudnych metod. Z Sebciem wykonaliśmy kawał dobrej roboty wykonując POP-owskie ćwiczenie, które otworzyło mi oczy na to, czego zobaczyć nie chciałam. I co? Zmieniłam perspektywę. Szkła kontaktowe dają mi komfort oglądania świata. Na skali dostępnych minusów mam jeszcze spory zapas. Nie mam żadnych oporów z powiedzeniem: stary, minus trzy, masz rację, jesteś ślepy jak kret, ja mam minus jedenaście i dwanaście, w szkłach kontaktowych odpowiednio mniej, i wiesz co, cholernie dobrze widzę, fart, no nie? To dziwne, przestał mi lecieć wzrok.

Pozostaję szczęściarą. Wciąż widzę a czarna labradorka śpi owinięta wokół moich nóg. Ma i na pewno będzie miała dziś w nocy dobry, głęboki sen. Po raz pierwszy nie tak kolorowy jak dzień, który przeżyła. Kudłata wraz z innymi (w sumie było ich ~600) labradorami pobiła dzisiaj rekord Guinnessa na II Paradzie Labradorów. Tylu psów w życiu nie widziałyśmy w jednym miejscu, o jednej porze. Byłyśmy zachwycone. Zdjęcia z aparatu będzie musiał wyłowić Sadownik, gdy już szczęśliwie wróci do domu.

Szliśmy po kwadracie Świętokrzyska/Nowy Świat/Al. Jerozolimskie/Marszałkowska. Jedyne miejsce, gdzie skutecznie wstrzymywaliśmy ruch, było ciut za startem i ciut przed metą: skrzyżowanie Świętokrzyskiej z Marszałkowską. Pierwsze samochody, które musiały stać podczas przemarszu Parady miały przynajmniej piękny widok na setki psów, ci niemający tyle szczęścia, stojący dalej, ze złości trąbili. Czułam się jak polski górnik, który najechał na Warszawę. Moc była po naszej stronie. Próg na branie czynnego udziału w inicjatywie społecznej pokonany --- znów Kudłata mnie przepchnęła. Sama zyskała przy tym kolejne imię: Ginesia.

Naszym kuponem startowym wsparłyśmy Fundację na Rzecz Osób Niewidomych Labrador, bo nie każdy ma szczęście mieć tylko minus jedenaście/dwanaście...


sobota, sierpnia 28, 2010

56. Kawka w Kafce

 wpis przeniesiony 27.02.2019. 

Sadownik wyjechany. Mała dziewczynka we mnie marudzi: ale dziś jest sobota i wyjściówka się należy! Pogoda marna, więc ogródki przykawiarniane odpadają. Postanowione: zostajemy w domu. Mała dziewczynka we mnie popatrzyła wzrokiem mordercy powtarzając: ale dziś jest sobota i wyjściówka się należy!

Fakt, dzisiaj jest sobota. Jabłoń uzależniona od jednej kawy w tygodniu poza domem, ale żeby ta mała Jabłoneczka wspierała ten, choćby nie wiem jak niewinny, nałóg? Dzieci jak wiadomo okrutne są, nie przyjmują do wiadomości ograniczeń natury technicznej, zbyt duża abstrakcja, lubią proste zasady np. że w sobotę Jabłoń idzie na samotną kawę. Mała dziewczynka tupnęła, usteczka w podkówkę złożyła i dalej zawodzić: ale dziś jest sobota i wyjściówka się należy! Czyż dzieci i psy nie są stworzone do tego, by nauczać dorosłych przechodzić samych siebie, by odważyli się zrobić to, czego wcześniej nie robili, o czym nawet nie śnili? Jabłoń nie miała wyjścia. Trzy kobietki: Kudłata, Jabłoń i Jabłoneczka w pęczek smyczką powiązane poszły w świat na kawę.

Było ćwiczenie na wsiadanie i wysiadanie z autobusów niskopodłogowych. Była kawusia i czytanko dla Jabłoni, gapienie się przez okno dla Jabłonki, woda dla Kudłatej i jak zwykle niespodzianka. Kudłata, gdy Jabłoń zamawiała kawę w Kafce (psy mają wejściówkę przez cały rok), zrobiła pysio szczeniaczka i... dostała smakołyk, który zajął Heni prawie kwadrans. Pani z obsługi chwycona młodą sierścią za serce, przychodziła, gdy tylko miała chwilkę wolnego między jednym a drugim stolikiem do posprzątania, pogłaskać, porozmawiać i... uległa — nie wytrzymała i drugi smakołyk Fideli przyniosła.

Najpiękniejsze było jednak to, że tłum na Przedmieściach Krakowskich, nic o tym nie wiedząc, został wykorzystany jako pomoc dydaktyczna. Zabawa, a raczej ćwiczenie polegało na tym, aby zająć uwagę Kudłatej tak, aby szła przy nodze bez rzucania się ze szczerą psią miłością i swoistym „dzień dobry” na dzieci, rowery, dorosłych. Gdy całą babską trójką szły do Kafki było tak sobie, zbyt podniecające dla Heni widzieć tylu ludzi, ale za to, gdy wracały jedyne, przy czym nie udało się Kudłatej przejść obojętnie to motor. Nie wiadomo po kim Heniuta ma miłość do kółek (rowery, hulajnogi, deskorolki, rolki, samochody), ale pewnym jest, że miłość do motorów ma po Mamie Jabłoni.

Jabłoń ani się spostrzegła i przeszła samą siebie (pewnie to Kudłata przepchnęła ją przez próg), piskliwym głosikiem, przy stadzie ludzi, nie ustawała w chwaleniu Kudłatej: doobry pieseeek, śśśśliiicznie, siuuuuuper, śśśliiiicznie, doooobry pieeeesek, miniemy tego pana, dooobry piesek, udało się, teraz miniemy dziewczyneczkę, uda się, tak jest, śśśśślicznie miśśśsieeeeeńko, dooobry pieseeeek. Pomyśleć, że na pierwszych zajęciach z psiego przedszkola Jabłoń miała z tym problem. Czego jeszcze nauczy się przy Sierściuchu?

piątek, sierpnia 27, 2010

55. Ukryta wada serca wyleczona

 wpis przeniesiony 27.02.2019. 

Neurony lustrzane odkryto w mózgach małp i ludzi. Opatrzono tą nazwą podczas prac nad korą mózgową makaków. Naukowcy stwierdzili, że niektóre obszary mózgu reagują prawie w taki sam sposób, zarówno gdy zwierzę obserwuje jak badacz sięga po jedzenie, jak i wtedy, gdy małpa robi to sama. To tłumaczy nie tylko choleryków wrzeszczących „to pokaż mi, do cholery, jak to zrobić!”, ale też potwierdza w pewien sposób środkową część słów Konfucjusza: „Powiedz a zapomnę, pokaż a zapamiętam, pozwól przeżyć a zrozumiem”.

Z pewnym przymrużeniem oka, możemy z Sadownikiem potwierdzić, że Kudłata, choć nie jest człowiekiem a małpą tylko bywa, również posiada na stałe takie neurony. Skąd to wiemy? Po sposobie w jaki układa się po kryjomu na naszym łóżku, tylko tam gdzie jest już równiutko zaścielone, nie lubi dotykać resztek ludzkich nocy. Robi to skubana w taki sposób, że w całym przytulisku zalega cisza, jakaś taka bardzo dziwna, która piórkiem drażni uszy tak długo, aż w najdalszym końcu mieszkania poczuję, że dzieje się „coś”. Nauczona doświadczeniem wiem o co chodzi. Zaczynam poszukiwania, ot tak, jakbym po prostu przechodziła idąc po kubek, książkę czy szukając pióra. Jest! Trafiony, zatopiony być nie może. Z bardzo nędznie małym poczuciem grzechu leży na naszym łóżku. Wygląda słodko, rozkosznie i obłędnie. W przytulisku nie ma wątpliwości, pies śpi u siebie, na parkiecie, na chodniku, na dywanie — pies nie śpi w naszym łóżku! No, ale wygląda tak słodko, rozkosznie i bosko, że ów brak wątpliwości, gdzie pies spać powinien miał malutki maminy cień, że może na chwilę, dopóki nie urośnie, bo.. przecież jest tak słodka, rozkoszna i boska...

Dało się Sadownikowi słowo, że łóżko będzie miejscem wolnym od sierści i zapachu psiej duszy? Dało. Więc do wczoraj włącznie, z leciutkim, ukrywanym przed Sadownikiem, bólem serca, złapawszy Kudłatą na czynie zakazanym, choć naprawdę wyglądała słodko, rozkosznie i bosko, z udawaną obojętnością, by nie zareagować wesołością, kładłam się na podłodze, by jej lustrzane neurony zobaczyły, że na podłodze również cudnie jest. Na co jak na co, ale na zabawowo-wścibskie neurony Heniuty zawsze można liczyć i to właśnie ich podrażnianie skutkuje zawsze tym, że chorobliwie ciekawski Sierściuch schodzi, zagląda mi w twarz swoimi zainteresowanymi wszystkim oczkami. Wtedy już nie jestem w stanie powstrzymać śmiechu. Daję Królewnie smakołyk i zaczynamy zabawę, bo podłoga świetna jest.

Ból serca minął mi bezpowrotnie dziś. W Wawince wcale nie pada. W Wawince leje jak z cebra. Poszłyśmy rano na bazarek, potem do osiedlowego sklepu warzywnego. Wróciłyśmy mokrutkie od stóp do głów. Całą drogę powrotną cieszył mnie deszcz, ale jeszcze bardziej cieszyłam się na ciepły prysznic, gorącą herbatkę, śniadanko przy książce. Popełniłam jednak jeden mały błąd — gdy wpadłyśmy do domu, upewniłam się, że pies ma wodę a potem już myśląc tylko o sobie udałam się pod prysznic. Dopiero będąc porządnie namydloną przemknęło mi przez myśl pytanie „a gdzie Henia?”. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać, wystarczyło wyjść z łazienki. Kudłata w pełnym psim rynsztunku leżała... na łóżku. Dużo mnie kosztowało, by nie wrzasnąć na Bestię, by udając, że nie widzę kundla, rozpocząć procedurę ściągania psa na ziemię.

Właśnie w ten sposób mokra sunia wyleczyła mnie z kardiologicznej przypadłości miękkiego serca w kwestii psa na łóżku. Nie ma mowy, bez względu na pogodę! Nie ma żadnej dyskusji na ten temat, choć Kudłata wciąż wygląda tak słodko, rozkosznie i bosko...

czwartek, sierpnia 26, 2010

54. Czego chcą Rodzice dla swoich Dzieci?

 wpis przeniesiony 27.02.2019. 

Wczoraj, późne popołudnie. Kudłata umęczona środkami komunikacji miejskiej, śpi i nawet nie ma już siły na sny, podczas których łapy biegają. Zbliża się godzina P, czyli wyjazdu na zajęcia psiego przedszkola.

Jabłoń:
(w powietrze, ale do Kudłatej, patrząc na Sadownika)
No, jak chce się być baletnicą, to trzeba iść ćwiczyć.

Sadownik:
(z przekąsem)
To chyba Mama chce mieć baletnicę.

Jabłoń:
Upsss…

Tu mogłabym uzasadnić dlaczego chcę, aby Kudłata była wyszkolonym psem: bo, ponieważ i jeszcze dlatego że. Argumenty są tak logiczne, że aż nudne, więc nie będę ich przytaczać. W tym dialogu zabiło mnie jednak echo relacji rodzic-dziecko w wersji człowiek-człowiek, gdzie naturalnym wydaje się pragnienie rodzica, by dziecku było jak najlepiej. Kudłata, cóż, będzie psią „baletnicą”, jeśli tylko starczy nam sił w pracowaniu nad sobą w relacji pies-człowiek, ale przez chwilę zamyśliłam się nad rodzicami, którzy choć chcieli jak najlepiej, zapomnieli zapytać swoje dziecko, czego ono chce. Potem przez dłuuuuuuuuższą chwiiiiiiiilę dumałam o dzieciach, poznanych przeze mnie w wersji dorosłej, które nie doskoczyły, by spełnić oczekiwania swoich rodziców. Walczą z cieniami...

53. Transport nieprzyjazny kobietom

 wpis przeniesiony 27.02.2019. 

Pisałam już o lekko poszerzonej świadomości dotyczącej pojazdów niskopodłogowych. Wczoraj zdobyłam w tym zakresie dodatkowe doświadczenie i nadprogramowo doznałam szoku poznawczego.

Po pierwsze, okazało się, że nie ma kompletnie żadnego znaczenia fakt, że autobus jest niskopodłogowy, gdy kierowca zatrzymuje go pół metra od krawężnika — pojazd staje się wtedy pojazdem wysokopodłogowym, rozkosznie niedostępnym stawianym w trudzie krokom. Trzeba mieć przynajmniej małego psa lub wózek, aby dostrzec, że pół metra robi kolosalną różnicę. Do takiego wniosku doszłyśmy wczoraj z Kudłatą, gdy chciałyśmy poćwiczyć przemieszczanie się komunikacją miejską po raz pierwszy.

Wspomniany szok poznawczy trzyma mnie w niemiłym zadziwieniu aż do dziś. Zaplanowałyśmy sobie z Kudłatą drugie ćwiczenie — wycieczkę na Uczelnię, by odebrać protokół na przyszłotygodniowy egzamin. Łuuuuppp w ten nieświadomy łeb! Okazało się, że aby z dzielnicy sąsiadującej ze Śródmieściem dostać się do centrum, przy beznadziejnym założeniu, że chce się jechać konkretnym numerem tramwaju — widzimisię, jakby tramwaj sam w sobie nie wystarczał — to należy liczyć się z tym, że pojazdy niskopodłogowe pojawiają się na przystankach, w najlepszym przypadku, raz na dwie godziny. Europo, gdzie jesteś? Tak mnie to oburzyło, że dzisiaj z rana, w ramach odreagowania, policzyłam ile tramwajów pojawiających się na „moim” przystanku (w kierunku Centrum) jest niskopodłogowych. Nie miałam już wygórowanych ambicji, niech będzie jakikolwiek numer, byle jechał w ścisłe centrum, przystanek, dwa lub trzy z Kudłatą doczłapiemy. Okazało się, że w godzinach 6—22 na „moim” przystanku można wsiąść w 367 tramwajów, z czego tylko 25 jest niskopodłogowych, czyli jakieś 6,8%. Śmiech przez łzy.

Zła byłam i troszkę jeszcze jestem jak o tym myślę, bo Kudłata na razie to tylko marne 15,4 kg, jednak za chwilę nie będę mogła własnymi rączkami wtaszczyć jej do tramwaju. Można spokojnie skomentować: chciała pani pieska, ma pani pieska, co wyobraźni nie starczyło? Czy ten sam komentarz należy się kobietom, które postanowiły oddać się miejskiemu safari i pojechać gdzieś (też mi widzimisię!) z wózkiem wypełnionym jednostką stanowiącą przyszłość narodu. Takiej to należy jeszcze powiedzieć, że skoro z tym wózkiem zachciało jej się wyjść z domu to na pewno ma czas i może sobie dwie—trzy godzinki poczekać, jeśli jest tak wybredna, że chce tramwaju o konkretnym numerze. Na mężczyznę swego życia umiała czekać, to i na tramwaj poczeka! Kobiety do czekania są stworzone.

Transport miejski jest rodzaju męskiego. Czy właśnie dlatego tak trudno mu zrozumieć kobiety? Transporcie, może byłoby Ci łatwiej wygrzebać zza brudnych hamulców szczyptę empatii, gdy zostaniesz poinformowany, że wśród osób mających problemy z aparatem ruchu połowa to mężczyźni.

52. Moja Kobieta i psie kupy

 wpis przeniesiony 27.02.2019. 

Stara, umęczona życiem, niejedno widziała. Blizny w wielu miejscach ciała — niemi świadkowie gwałtów – nie dają zapomnieć o traumatycznych przeżyciach. Kobieta z przeszłością, po przejściach, za, w i przed zakrętem, ale jednocześnie Kobieta wciąż pragnąca, by ktoś o nią zadbał i pokochał miłością bezwarunkową. Tymczasem Ona nie ma szczęścia do mężczyzn, bo lgną do niej jak ćmy do światła ci, co rządzić im się chce.

Opinię zaszarganą ma od lat. Mnóstwo ludzi nie ma o niej dobrego zdania a jeszcze więcej Jej szczerze nienawidzi choć gros z nich nigdy jej nie poznało, ba, nawet nie widziało. Mówi się, że jest bezguściem, bezgraniczną brzydotą a Ona po cichu marzy by dostrzeżono jej piękno. Rzadko się o tym wspomina, ale ona wciąż wierzy w ludzi i zawsze gotowa jest dać im jeszcze jedną szansę. Nie jest jednak łatwo kochać silną, wielką kobietę, bo taka Już Ona jest, i wielka, i silna, i władcza. Gorzej, Ta Kobieta potrzebuje miłości wielu.

Dla mnie, Wawinko, jesteś piękna. Lubię czuć tętno Twego życia. Gdy dwanaście lat temu jechałam na spotkanie z Tobą, w pociągu, powtarzałam sobie do znudzenia „będę spotykać tylko dobrych ludzi”, bo bałam się okrutnie Ciebie i twej wielkości. Ty, milcząca i ufna, podsuwałaś mi więc pod nos tylko dobrych ludzi w mieście pieniędzy, a jeśli już trafił się człowiek niewłaściwy, szybko okazywało się, że jest on na najwłaściwszym miejscu i pełni tylko rolę pionka. Nie ustaję w zadziwieniu i wciąż jestem pod wrażeniem tego, co będąc w Twoich objęciach mogę zrobić. Jesteś Stolicą, ale dla mnie pozostajesz Kobietą i nie umiem na Ciebie patrzeć inaczej. Tak, tak, Wawinko, zbieram kupy po swoim psie, bo w nich jest Ci zupełnie nie do twarzy.

wtorek, sierpnia 24, 2010

51. Ładna, czyli jaka?

 wpis przeniesiony 27.02.2019. 

Przed chwilą pani w radio powiedziała: ładna pogoda tylko na zachodzie Polski, w pozostałych częściach kraju przelotne deszcze i burze. Nijak zgodzić się z tym nie mogę a Kudłata gotowa protestować we śnie, bo dziś pogoda jest magiczna i Kudłata jest nią zachwycona.

Powiedziało się A i część Ą, czas wyartykułować ogonek od Ą. Wczorajsze psie przedszkole skończyło się obłędną dla moich oczu socjalizacją psów. Pięć labradorów, z czego tylko dwa to szczeniaki. E tam, labradory, najpiękniejszych było pięć psich ogonów poruszających się w sposób, który natychmiast zdradza rasę. Zostaliśmy nauczeni jak używając psiego języka doprowadzić psa do pionu (czyli uspokoić), gdy zaczyna nadmiernie szaleć. Bardzo sprytna i skuteczna metoda.

Zachwyt widokiem pięciu psich dusz, które ustalają między sobą reguły gry, wracanie do domu z Kudłatą, która ze zmęczenia padła na podłodze samochodu --- wszystko to spowodowało, że nie oglądając się na pustą lodówkę Sadownik został zwolniony z dowozu żywności ze sklepów, do których psom wstęp jest wzbroniony.

Dziś rano stanęłam nie tylko przed potrzebą wyartykułowania Ą, ale również przed „ęęęęęęę co dziś będzie na obiad?”. Decyzja zapadła, ogonek od Ą dorysował się zgrabnie sam: idziemy na bazarek, będzie okazja by poćwiczyć Kudłate chodzenie przy nodze.

Znów spotkało mnie zadziwienie, Henia jak nowa, chodzi tak pięknie, że nie przypomina naszego wczorajszego psa. Na bazarku, stojąc w drzwiach sklepiku mięsnego, zakupiłyśmy co trzeba i ku memu zdziwieniu Młoda na swoją część wołowiny dostała... rabat, bo pani stwierdziła, że to piękny i grzeczny pies. Kupiłyśmy jeszcze troszkę warzyw, psie chrupasie i… zapowiedź września, czyli dwa bukiety czerwonych astrów. Psica była cały czas tak grzeczna, że miałam wrażenie powtórki ze spokojnych sierpniowo-wrześniowych dni zeszłego roku, gdy pies nawet nam się nie śnił, ot, zwykłe, nieśpieszne wracanie do domu po łowach.

W środku zakupów złapała nas ulewa. Wracałyśmy do domu mokre, z kroplami padającego wciąż deszczu na twarzach. Można by powiedzieć, że prognoza sprawdziła się w całej rozciągłości, bo mieszkamy w jednej z pozostałych części kraju, tyle że Kudłatą i mnie ta pogoda zachwyciła. Jest chłodniej, ale wciąż ciepło. Jest ładnie a nawet pięknie, bo pojawiły się fantastyczne, głębokie kałuże, które Henia metodycznie centymetr po centymetrze zwiedza, by na koniec jako kolekcjonerka mokrych światów usiąść w najgłębszym miejscu każdej z nich.

W szkoleniu psa dzięki dzisiejszemu dniu, jesteśmy z Kudłatą przy literze Ć jak ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć. Henia twierdzi, że to łatwa litera — C z zacinającą kroplą deszczu u góry.

Pani z radia pomyliła się, u nas jest bardzo ładna pogoda. Z drugiej strony, nie pomyliła się wcale, bo u nas nie ma dziś ładnej pogody, jest fantastyczna pogoda!

50. Regres jako element postępu

 wpis przeniesiony 27.02.2019. 

W naszym przytulisku na drzwiach wisi magnesik z tekstem „droga do sukcesu jest zawsze w budowie”. Dodajmy do tego zasadę Pareto — 80% projektu wykonasz wykorzystując 20% potrzebnych zasobów a pozostałe 20% projektu wygeneruje z siebie 80% problemów — i jest o czym dumać. Dziś w nocy myślałam o jednym i drugim. Doszłam do następującego wniosku: jeśli wszystko idzie jak po maśle to albo jesteś szczęśliwcem, który wciąż jest w fazie realizowania 80% projektu, albo to nie jest Twoja Droga i w błogostanie zmierzasz do urwiska.

Trudności szlifują diament pomysłu i mają moc zmieniania nas. Chyba Kudłata postanowiła z nas zrobić brylanty. Jak głosi książka Heniutka weszła wszystkimi czterema łapkami w wiek młodzieńczy, dokładnie dziś kończy 16 tydzień życia. Czyżby chciała mnie zaskoczyć — taki mały przedsmak tego, co przed nami? Do tej pory znałam tylko z opowieści Sadownika, że ciągnie na smyczy bez wytchnienia. Tak dobrze dawało mi się rady Sadownikowi. Och, zbyt dobrze! Przyszedł więc czas i na mnie. Wczoraj delikatna, uśmiechnięta, zawsze grzeczna Kudłata nie mogła spokojnie przejść na smyczy trzech metrów. Zdarzały się nam (Jabłoń-smycz-Kudłata) takie rzeczy, ale nigdy naście razy pod rząd. Zdziwiłam się.

Byliśmy wczoraj na zajęciach psiego przedszkola i… Kudłata zapomniała kombinacji komend waruj/zostań i nie miała ochoty sobie ich przypominać. Postanowiła być jednostką niezależną. Zdziwiłam się jeszcze bardziej. Szybko wytłumaczyłam sobie, że to wieś zrobiła z niej taką obrzydliwie samodzielną pannicę, cofając nas w drodze do sukcesu o kilka kroków. Pomyślałam, że do strat materialnych pobytu na wsi — trzy skrzynki turków i doniczka z begoniami, Mama Jabłoni to święta kobieta — należy dodać straty niematerialne, których rozmiarów być może nie znamy jeszcze w pełni. Odetchnęłam, dobrze jest znaleźć winnego, nawet jeśli pachnie trawą, sadem, brakiem asfaltu i nie ma ludzkiej twarzy.

Dziś rano uznałam jednak, że w nauce wszystkiego co wartościowe zawsze dopadają człowieka momenty zwątpienia czy zniechęcenia. Takie chwile, gdy chce się po prostu rzucić wszystko w cholerę. Dlaczego Kudłata miałaby być w tej materii 200% aniołem bez skazy? Ludzki czynnik w Kudłatej, kto by pomyślał. Jestem w stanie zadziwienia.

Nie pozostało nam więc nic innego jak wytrwać, bo ewidentnie jesteśmy na Właściwej Drodze :).

49. Demotywacja

 wpis przeniesiony 27.02.2019. 

Wczoraj. Jabłoni zachciało się kluch z sosem pomidorowym. Sos zrobiony, kluchy zakręcone w garnku czekają na Sadownika, który zawsze wrzuca je do wody, bo Jabłoń nie wierzy, że mogłaby się tego nauczyć. Sadownik wraca z pracy, tworzy zgrabne kluchy zdecydowanym ruchem dłoni uzbrojonej w łyżkę. Jabłoń, jak zwykle, nie może uwierzyć, że z tego ciasta naprawdę będą dobre kluchy. W końcu siadają do stołu.

Jabłoń:
Tak mi się chciało tych kluch.

Sadownik:
Czy to jest sprawiedliwe? Wróciłem z pracy, zrobiłem kluchy,
usiadłem przy stole i… żadnego smakołyka.

poniedziałek, sierpnia 23, 2010

48. Madame Fe!

 wpis przeniesiony 27.02.2019. 

Nauczeni zeszłotygodniowym doświadczeniem do listy komend, po których wykonaniu Kudłata dostaje zawsze smakołyk, dodaliśmy komendę fe, czyli wypluj co masz w pysku i przyjdź do pan(a/i). Gdy weekend na wsi był w rozkwicie zauważyłam, że Kudłata traktuje komendę fe, dokładnie tak samo jak przywoływanie jej po imieniu — w sumie efekt ten sam: zawsze smakołyk. Dobrze kombinuje Dziewczę, bo obie te komendy stanowią naszą swoistą listę bezpieczeństwa. Docelowo, chcemy, aby były zawsze wykonywane przez Kudłatą na 330% (proszę wybaczyć, studenci dopiero myślą o przygotowywaniu się do poprawek).

Tym samym, wskutek wspólnego życia z Kudłatą, do listy wszystkich jej imion: Henia, Fidela, Heniuta dołączyliśmy z automatu Madame Fe.

Do listy zakupów dołączył zaś kaganiec, jesteśmy bezsilni jeśli chodzi o naturę Fideliny i ludzką przypadłość rzucania różnych rzeczy na ziemię. Dopiero mając psa dostrzegłam, że ludzie wyrzucają pety w niedalekie okolice ławek, na których siedzą, rzucają resztki jedzenia, gdzie popadnie. Krzewy ostrzegają swoją wielkością, ludzka głupota jest transparentna. Z owocami różnych krzaków dałabym radę, z pomysłami ludzi już nie bardzo. Dziś w parku wyrwałam Kudłatej z pyska kość. Co można byłoby założyć ludziom by dojrzeli do używania śmietników?

47. Środek lata: Horror w futerku

 wpis przeniesiony 27.02.2019. 

17 sierpnia 2010 roku to nie tylko data ostatniego, jak do tej pory, wpisu.

17 sierpnia 2010 roku to również dokładnie miesiąc przed ćwierćwieczem Braciaka — co ten czas robi z ludźmi, ale nie o tym miało być.

17 sierpnia 2010 roku to dzień, w którym Henia skończyła 15 tygodni, ale Mama o tym w czambuł zapomniała. Dzień, który miał dwie odsłony cudną i mroczną.

17 sierpnia 2010 roku (odsłona cudna): Jabłoń z Heniutą postanowiły, że czas na nowe! Wymyślony i zaplanowany przez Sadownika przerzut dziewczyn na wieś zbliżał się wielkimi krokami. Są rzeczy, bez których nigdzie nie można się udać i w związku z tym należało uzupełnić zapasy smakołyków do nagradzania psa i tabletkę na odrobaczanie, bo już czas. Dziewczyny postanowiły być dzielne i zaszaleć. Zaczęły po śniadanku od kupna biletu całodziennego. Weszły do sklepiku-kiosku, Henia wykonała bez zarzutu komendę waruj i… wytrwała! Zadziwiło to Jabłoń. Publiczność kolejkowa była wyjątkowa w obdarowywaniu pochwałami jaki to mądry piesek, choć jeszcze taki młodziutki. Potem poszły na przystanek tramwajowy i… okazało się, że tramwaje niskopodłogowe to wciąż rarytas a nie standard, czy choćby 50% standardu. Wsiadły w piąty, który raczył zawitać na przystanku. Weszły do pojazdu, Kudłata wykonała komendę siad bez zbędnego powtarzania. Jabłoń pozostała w wewnętrznym niemym szoku, choć na zewnątrz podjęła teatralną grę Kudłatej, gotowa zaświadczyć o tym, że przecież oczywistym jest, że Henia zawsze taka rozumna, grzeczna, posłuszna, mądra, nic, tylko cud, miód i orzeszki obleczone w sierść. Wyszło szydło z worka, Kudłata uwielbia mieć publikę! Najzabawniejsze dla Jabłoni było to, że choć jechały tylko jeden przystanek to jakaś pani wyrwała się, że ona bardzo chętnie ustąpi Jabłoni miejsca. Jeden tramwaj, jeden Sierściuch z jednym otwieraczem ludzkich serc i nagle wagon pełen obcych sobie ludzi rozwodzi się nad pięknem i mądrością małego czworonoga. Ludzie ludźmi — piękne! Przystanek przejechały w mgnieniu oka. Heniuta w zachwycie, triumfalnie opuściła pojazd transportu miejskiego, postawiwszy łapki na chodniku natychmiast odwróciła głowę ku Jabłoni z oczami mówiącymi: smakołyk poproszę, ładnie było, prawda? Potem, był kolejny popis, bo grzeczna dziewczynka umiała się nawet przyzwoicie zachować w sklepie zoologicznym, aż pani powiedziała, że tak grzecznego psa nigdy u siebie w sklepie nie widziała. U Weta też było zachwycająco, ale to dlatego, że Henia pamięta: tam dają smakowite różności, gdy już porobią różne niezrozumiałe dla psa dziwności. Waga jako mechanizm jednak Henię ciut wystraszyła. Maleństwo przestało być maleństwem: 14,4kg. Smakołyk, powiedziała Henia, gdy zeszła z wagi. Był i smakołyk.

17 sierpnia 2010 roku (odsłona mroczna): Nic nie zapowiadało strachu i kiepskiego doświadczania życia a może Henia przewrotnie postanowiła: czas na nowe, trzeba ich przestraszyć? Było to tak: dziewczyny wróciły w oparach dumy i kropelkach upału tu i ówdzie. Każda zajęła się sobą. Przyszła pora psiego obiadu i… Kudłata, jak nie labrador, odmówiła współpracy z miską. Jabłoń pomyślała, że może za dużo smakołyków wydała. Za dwie godziny było już jednak wiadomo, że cała sytuacja nie ma nic wspólnego ze smakołykami, za to ma wiele wspólnego z naturą labradorów, którą Dwunożni Stada znali tylko z książek — labki uwielbiają bawienie się w zachwycającego się wszystkim śmieciarza. Kudłata z godziny na godzinę zamieniała się w rurę, z której każdego końca lało się na potęgę imitując miejską awarię wod-kan — beznadziejna psia zabawa. Haft angielski, gobelinowy, krzyżykowy, richelieu, jaki się tylko chciało. Sprzątając, wśród niepowtarzalnych wzorów, Jabłoń dostrzegła dziwny, nienaruszony owoc krzewu, którego nie znała, ale wiedziała, że jego owoce jadalne być nie muszą. Powoli do Jabłoni docierało, że Kudłata coś na podwórku złapała i po raz pierwszy w swym życiu zatruła się potwornie. Henia tymczasem nie rozumiała nic, patrzyła smutnie i przepraszająco na rozwolnienie-wodę, którego nie była w stanie donieść na dwór. Serce kroiło się w pół od patrzenia na tę tragedię gastrologiczną. Gdy Sadownik wrócił z pracy, Dwunożne naradziły się co dalej. Jabłoń z duszą na ramieniu pojechała do Pacjentki. Sadownik spakował psa w torbę i pojechał do Weta. Kroplówka, lekarstwa, coś osłonowego, węgiel, pięć, sześć zastrzyków, to już Jabłoń zna tylko z opowieści. Gdy wróciła, po dwudziestej pierwszej, w domu zastała tylko strapionego Sadownika i psią, śpiącą skórkę. Kudłata nie podnosiła głowy, nie używała ogona. Widok okropny, żałosny i smutny. Wyjazd na wieś wisiał na psim włosku. Na szczęście, dzień 17 sierpnia nie trwał wiecznie i 18 sierpnia o trzeciej nad ranem Kudłata podniosła głowę, uśmiechnęła się i z zapałem wypiła wodę, na którą jeszcze kilka godzin wcześniej nie mogła nawet patrzeć. Ogon w swej cudownej funkcjonalności wrócił do Stada około szóstej rano, a o dziewiątej Kudłata z zachwytem zjadła małą porcję psiego jedzenia z żółtkiem na smak (Dwunożni chcieli Heni przychylić nieba) a zaraz potem nauczyła się sama wskakiwać do samochodu, Stado było w drodze na wieś, szczęśliwe jak nigdy dotąd.

wtorek, sierpnia 17, 2010

46. Psie przedszkole

 wpis przeniesiony 27.02.2019. 

Gdy pierwszy raz usłyszałam termin „psie przedszkole” pomyślałam, że to tęsknota ludzi bezdzietnych za odrobiną posmaku obowiązków dzietnej rodziny. Zwyczajnie się skrzywiłam, bo dla mnie albo chce się mieć dzieci i je się ma (tak czy inaczej) albo nie chce się mieć dzieci i dyskusja na ten temat jest skończona — żadnych półśrodków i wyrobów dzieciopodobnych. Traktowanie psa jako członka rodziny TAK, traktowanie psa jak dziecko z wszystkimi należącymi się dziecku przywilejami NIE. Nie ma zgody na spanie z dużym psem w łóżku, nie ma zgody na psa, który robi co chce.

Psie przedszkole jest mało szczęśliwym terminem, który nie oddaje powagi pracy, która w trakcie zajęć ma miejsce, bo psie przedszkole to w rzeczywistości wielka szkoła dla właścicieli czworonogów. Uczelnia, gdzie ludzie studiują jednocześnie na kierunkach: Cierpliwość oraz Świadomość Własnego Ciała. Kolokwia co zajęcia, właściciele czasem je oblewają, psy — nigdy.

Najgorsze w psim przedszkolu jest to, że sposób kształcenia właściciela przypomina kształcenie ucznia szkoły muzycznej. Poza zorganizowanymi zajęciami, każdego dnia, kilka razy dziennie, do psychicznego bólu dwunożnego końca smyczy: siad, waruj, zostań, idziemy, stój, waruj, zostań, do mnie, siad, waruj… Można oczywiście nie ćwiczyć, ale na zajęciach wyjdzie jak szydło z worka, że się palcem u ręki nie ruszyło.
Dobre jest to, że człowiek sobie uświadamia, że to nie „ludź” ma problemy z psem, tylko pies ma problemy z dwunożnym, ponieważ ten ostatni swoim ciałem generuje tyle przyruchów, że sierściuch może jedynie usiąść i cierpliwie poczekać, aż pan(i) przestanie wydawać sprzeczne komendy i w końcu zdecyduje się, czego tak naprawdę chce.
Najlepsze, że zawsze przychodzi taki moment, gdy pies zrobi dokładnie to, o co został poproszony, gdy przestaje się to tylko przytrafiać i staje się faktem w większości wypadków po wydaniu określonej komendy. Wówczas to właściciel jest niewyobrażalnie szczęśliwy i ogromnie dumny ze swojego czworonożnego podopiecznego. Może być, że prawda jest jednak zupełnie innato pies jest dumny, że w końcu właściciel zaskoczył...

Wczoraj byliśmy na trzecich przedszkolnych zajęciach Kudłatej — My uczymy się anielskiej, psiej cierpliwości jaką Ona ma do nas zawsze. Ciekawe, czy jest z nas choć w połowie tak dumna jak my jesteśmy dumni z niej?

sobota, sierpnia 14, 2010

45. Miłość warunkowa

 wpis przeniesiony 27.02.2019. 

Życie samo wpisy dzierga. Rzecz miała miejsce wczoraj o dwudziestej trzeciej z groszkiem.

(Dwunożne hulają po wikipedii
oglądając zdjęcia i wybiórczo czytając charakterystyki psów różnych ras.
Kudłata ma radochę, że nie musi iść spać
.)

Jabłoń:
Kocham Cię za to, że lubisz psy.

Sadownik:
A lubię?

Jabłoń:
(ze zdziwieniem)
Jak to?

Sadownik:
Nigdy nie jadłem psa.

Ten wpis mógłby mieć alternatywny tytuł: 45. Przez żołądek do serca?

piątek, sierpnia 13, 2010

(43+1). Z poziomu wczorajszej trawy

 wpis przeniesiony 27.02.2019. 

Indianie wierzą, że każda fotografia zabiera człowiekowi część duszy. Choć w oczach Kudłatej odbija się i mądrość, i dobroć, i smutek dziejów całego Świata-NieŚwiata to jednak zdjęcie zrobić sobie da, krygując się przy tym na tyle, na ile wymaga od niej tego jej kobieca dusza. Oczywiście, skóry nie sprzedaje tanio, nie rozumie fotograficznych poleceń: głowę lekko w prawo, zabierz ogon, nie ruszaj się. Często jest tak szybka, że niestety, najlepsze zdjęcia pozostały tylko w pamięci Sadownika lub Jabłoni trzymających aparat w dłoniach.

Henia już nie ma pysia maleńkiego pieska. Kiedy nastąpiła zmiana? Nie mam pojęcia, ale uświadomiłam sobie, że i ta obecna buzia małej, zadziornej dziewczynki przeminie. Trzeba było się śpieszyć, a czarne nie fotografuje się łatwo.

Sadownik ubłagany, włożył rękę do aparatu i wycedził romantyczne zdjęcie paszportowe Fidelinki. Za miesiąc pewnie nie uwierzę, że miała tak małą mordkę, że była taka słodka, że każdy patyczek i szyszka cieszyły ją przeogromnie. Kawałek psiej, młodej duszy ukradziony i zaklęty w ramy prostokątu. Właśnie taka była wczoraj Kudłata. Dziś stara się przeżyć upał.

czwartek, sierpnia 12, 2010

43. Zdradzić?

 wpis przeniesiony 27.02.2019. 

Zdradzić i funtem psich kłaków usprawiedliwić:


Dotyk

Nie był z niego żaden lord. Nie był nawet pierworodnym synem lekarzy od trzech pokoleń. Dłonie też chyba miał mało smukłe --- ot, wielkie bochny chleba a za paznokciami grudki ziemi. Za to pachniał życiem prawdziwym a nie wielko­miejską plastikową namiastką szczęścia. Pociągał swym spokojem i oczy­wistością sensu własnego istnienia. Pożądała go Matylda w skrytości od lat. On udając obojętność, kusił i czekał. Pewny swego uroku wiedział, że na kobietę wystarczy poczekać.

Przyszedł więc dzień, gdy małżeńska przysięga poszła w końcu na bok. Smycz nakazów moralnych i kaganiec norm społecznych nie utrzymały w ryzach pożądania Matyldy. Co tam — pomyślała — raz się żyje. Nie miała czasu zastanowić się nad konsekwencjami. Pragnęła teraźniejszości, w której czuje go każdym milimetrem swojego ciała.

Delikatnie, by go nie spłoszyć, wolno ułożyła się blisko jego ramienia. Ani drgnął, więc nabrawszy odwagi, nie ukrywała już, że chce być jeszcze bliżej. Bez cienia zażenowania legła na nim i nie dbając o grawi­ta­cję, przydusiła go siedem­dziesięciokilowym pożądaniem. Nie wyglądał na zdziwionego, przecież czekał na nią tyle lat. Nie tracił czasu na zbędne słowa. Bezszelestnie gładził jej skórę. Matylda miała uczucie, że oddała się praprapraprawnukowi hinduskiego boga o kilku parach rąk, które jednocześnie pieściły jej ramiona, uda, dłonie i twarz.

Gdy kępki jego gęstego, zadbanego owłosienia masowały jej kark, Matylda pożałowała, że nie starczyło jej odwagi, aby położyć się nago na... tym trawniku. (10.08.2008)


 
Stare, ale pamięć o tym tekście ożyła wskutek precedensu który, gdyby mnie ktoś zapytał o siódmej rano, czy będzie miał miejsce, to kazałabym mu się puknąć w głowę. Kobieta jednak zmienną jest i właśnie dziś, w środku osiedla wielkiego miasta... czołgałam się w trawie. Po fakcie uznałam to za przywilej, bo nie wypada tego robić ot, tak sobie, bo człowiek ma fanaberię i ochotę na spotkanie z Matką Ziemią, ale jak ma się psa, zwłaszcza szczeniaka, to wszystko jest w najlepszym porządku. Wytarzałyśmy się z Henią obie, bawiąc się przy tym wyśmienicie. Wszystkiego źródłem była moja chęć, by zrobić kilka zdjęć Fidelince zanim stanie się Fidelą. Korciło mnie też, by zobaczyć świat z poziomu jej oczu. W trawie, o dziwo, w ogóle nie ma problemów. To teraz rozumiem, czemu ona się ciągle uśmiecha…

środa, sierpnia 11, 2010

42. Na proste czasem piekielnie trudno wpaść

 wpis przeniesiony 27.02.2019. 

Ogrzej mnie
myślą,
          mową,
                uczynkiem,
a nie zaniedbaniem.

Mój egzemplarz książki Katie Byron „Radość każdego dnia” przewrócił już nie jednej osobie sposób postrzegania rzeczywistości. Powyższe słowa były napisane prawie dwa lata temu, z myślą o konkretnej osobie, znalazły mnie, gdy szłam przez park, nie przeczuwając wówczas, że bywanie w parkach stanie się częścią mego życia.

Szłam dziś po parku, olśniło mnie i zobaczyłam te słowa na nowo: co mogę zrobić dla siebie myślą, mową, uczynkiem a nie zaniedbaniem? O rany, to nie jest łatwe pytanie, ale padło… Oj, Katie to bardzo trudne pytanie…

41. Związki

 wpis przeniesiony 27.02.2019. 

— Rzucił ją. Po pięciu latach bycia razem.
— Dlaczego?
— Szurała kapciami.

Bardzo stary i niestety prawdziwy dialog. Przychodzi mi jednak do głowy za każdym razem, gdy słyszę jak Kudłata szura łapkami. Może ratuje nas tylko to, że nie nosi kapci, różowych z pomponikami z królika? Kudłatej Dody nie dalibyśmy rady znieść.

Właśnie przyszurała swoje ciałko, wylizała mi stopy i ułożyła się wokół moich nóg.
My jakoś damy radę, ale Sadownik musi za nami tęsknić przynajmniej podwójnie :).

40. Zwrotów nie przyjmujemy

 wpis przeniesiony 27.02.2019. 

Smutki i tęsknoty, obejrzane od podszewki, wypatroszone z sensu, zostały wysłane do ich Twórcy na zły adres, by miał szansę nigdy ich nie odebrać, może ugrzęzną i zamieszkają na stałe w machinie pocztowej. Przesyłkę oklejono pięknym znaczkiem i dla pewności opatrzono dodatkowo pieczęcią.

Znaczek przedstawiał Kudłatą, gdy dziś o 5.40 wącha kwiatek jak prawdziwa Dama. Delikatnie bez żądzy niszczenia. Wącha całą sobą, jakby istniał tylko jej węch i kwiatek. Świat wraz z Jabłonią wstrzymali oddech na widok tego piękna zaklętego w kilka sekund.

Pieczęć Fideli wykonano z błękitnego laku doprawionego proszkiem otrzymanym z utarcia psiego zęba mlecznego. Dziś wydało się, że zamiast górnej, lewej jedynki Henia ma dziurę czekającą na stały ząb. Co nie przeszkadza jej być dumną, że pomogła swojej Pani uśmiechnąć się z samego rana i przeżyć cudny dzień, choć sama miała na głowie biegunkę, która szczęśliwie minęła.

wtorek, sierpnia 10, 2010

39. Same dziewczyny

 wpis przeniesiony 27.02.2019. 

Jesteśmy całkiem same. Sadownik wietrzy pracowniczą duszę w delegacji. Leniwy, spokojny dzień minął nam na czytaniu, spaniu, jedzeniu i uczeniu się chodzenia przy nodze. Był też fantastyczny deszcz, który zmoczył nas do samego podszerstka, wyludniony park i tylko my: Jabłoń i Kudłata a za nami nie wiadomo skąd jak cień bezszelestnie podeszły mnie małe smuteczki i tęsknota. Skąd się wzięły? Dlaczego? Na razie są niedookreślone, tylko w formie przeczuć... tym samym pozostaję bez lekarstwa... niech będą, przyszły zmoknięte z nami do domu. Czas... może potrzebny nam czas by się poznać i zrozumieć.

Do tej chwili byłam pewna, że jesteśmy w domu tylko we dwie (pomijając tęsknoty i smuteczki). W gabinecie troszkę piszę, troszkę układam swoje gratki próbując się zadomowić. Tymczasem Kudłata właśnie zaczepia koleżankę. Były już pozy zapraszające do zabawy, było nerwowe poszczekiwanie poganiające ociągającego się psa, cały asortyment znanych zaczepek przetestowany bez skutku, ale tego jeszcze nie widziałam i nie słyszałam w wydaniu naszej Małej. Henia wyje... do lustra.

poniedziałek, sierpnia 09, 2010

38. Ostrzeżenie

 wpis przeniesiony 27.02.2019. 

Czy pies zmienia coś w naszym życiu? Panie Nietzsche, pies nie zmienia niczego, pies zmienia wszystko!

Niedziela 5.40: jestem na podwórku i nie klnę, że nie godzi się w ten sposób traktować człowieka w siódmy, wolny dzień tygodnia. Spaceruję po śpiących jeszcze chodnikach z dumą w plecach i radością na twarzy – Kudłata 4 dzień (pierwsze dwa dni, myśleliśmy, że jej się to tylko przytrafia) kontroluje zwieracze i jednocześnie nadwyręża kręgi szyjne — jeszcze nie skończy działać przy potrzebach fizjologicznych a już wodzi wzrokiem za nagrodą, która, jak psu micha, jej się należy.

Niedziela 6.20: Henia po swoim śniadanku wyprowadza Sadownika na fajeczkę.

Niedziela 9.10: Jabłoń i Sadownik, sami, przez chwilę sami, idą wyrzucić trochę szpargałów na śmieci. Jest i nagroda dla Jabłoni — Tajga, gończy polski, robi po raz pierwszy coś, o czym Jabłoń mogła przez ostatnie trzy lata tylko marzyć, przybiega przywitać się.

Szpargały na śmietnik w niedzielę? Czy ktoś wspominał o szpargałach? Tak, panie Nietzsche, szpargałów całe spóźnione leonidy, bo pies zmienia wszystko!

Przez ostatnie pięć lat było spokojnie: gabinet, sypialnia i saloon /salu:n/ połączony z jadalnią koegzystowały w zgodzie ze sobą --- ot, takie ciche, małe, ciepłe miejsce dla czwórki gołych stóp. Tyle, że podwoiła się liczba kończyn stąpających po parkiecie. Koniec prowizorki nadszedł w weekend, który właśnie minął. Basta! Tęsknota za szerokim łóżkiem zwyciężyła.

Było tak, pat w rozkwicie: Sadownik w żadnym razie nie zgadza się na umieszczenie psiej klatki w sypialni, bo nie chce, by ubrania w szafie zaczęły śmierdzieć psem. Kudłata pod żadnym pozorem nie chce spać sama w saluunie. Jabłoń nie chce kursować śpiąc pół nocy z Sadownikiem w sypialni, drugie pół z Kudłatą w saluunie. Tymczasowe rozwiązanie trwające półtorej miesiąca (chapeau bas, prowizorki przecież lubią być wieczne): Dwunożne goszczą nocami na rozłożonej kanapie w saluunie, by Kudłata nie robiła scen w środku nocy.

Soboto-Niedziela: Do piątku żyli, współdzieląc ścianę, niewiele wiedząc o sobie nawzajem. Gabinet z Sypialnią spotkali się w korytarzu. Pan Gabinet, proszę bardzo na lewo, do pokoju Sypialni. Pani, Pani Sypialnio na prawo, do pokoju zwolnionego po Panu Gabinecie. Biurko Pana Gabinetu pokręciło nosem na odziedziczoną wraz z nowym pokojem szafę z ubraniami. Łóżko Pani Sypialni, wręcz przeciwnie, ucieszyło się, że nowy pokój wygłuszony jest setkami książek, Pani Sypialnia, frywolna dama gotowa na wiele, puściła oko do Jabłoni i Sadownika.

Soboto-Niedziela, rozdane role i otrzymane efekty: Jabłoń i Sadownik jako nieopłacana siła fizyczna pracują w hotelu „Przytulisko dla Dwojga”, które zmieniało właśnie szyld na oficjalne „Przytulisko dla Dwojga z Psem… tfu… z Suczką”. Kudłata, niemy podżegacz do rewolucji i wojen domowych, nie wiedziała co jest grane. W sobotę z całych sił pomagała próbując recyklingu sterty papieru, której Pan Gabinet postanowił nie zabierać do nowego lokum. W niedzielę, gdy Dwunożni, późnym wieczorem, padli w ramiona szczęśliwie doprowadzonej do ładu Pani Sypialni, panna Henia, która jest już dużą dziewczynką, co ma sierść zamiast puchu, została nazwana Fidelinką — nikt Jabłoni i Sadownika nie „wychowuje” tak dobrze jak dyktatura Kudłatej vel Henia vel Fidelinka. Teraz całe stado śpi w nowej sypialni.

Wracając do rozmowy panie Nietzsche, to jakiego ma Pan zamiar kupić sobie psa? Panie Nietzsche, rasa nieistotna, pies i tak zmienia wszystko!

sobota, sierpnia 07, 2010

37. Gra społecznościowa „Taśmociąg”

 wpis przeniesiony 27.02.2019. 

Pole 1: by było zdrowe
Pole 2: by nie chorowało w dzieciństwie
Pole 3: by było grzeczne, lubiane, dobrze wychowane
Pole 4: by dobrze się uczyło
Pole 5: by zdało do dobrego liceum
Pole 6
: by dostało się na studia, najlepiej na publicznej uczelni i aby zdobyło społecznie uznany zawód: lekarz, prawnik, ale broń nas Boże przed humanistą
Pole 7: by skończyło studia
Pole 8: by znalazło partnera, koniecznie płci przeciwnej
Pole 9: by miało dobrze płatną pracę
Pole 10: by wzięli ślub a nie tak na kocią łapę
Pole 11: by nie zdradzało, nie piło, nie ćpało
Pole 12: by mieli dzieci, z których każde… (przesuń pionek na pole nr 1).

Jest to gra, w której nie rzucamy kością, tylko mozolnie, właśnie jak na wolnobieżnym taśmociągu, przesuwamy się z pola na pole, niczym zuchy, zdobywamy kolejne sprawności. Bierzemy w tej zabawie czynny udział od samego początku, gdy jeszcze nie jesteśmy świadomi własnego istnienia. W zasadzie możemy w ogóle nie zauważyć, że uprawialiśmy deterministyczny model życia dopóki nie spadniemy z taśmociągu — nie mogąc lub nie chcąc zdobyć określonej polem sprawności. Utykamy na którymś z pól gry planszowej „taśmociąg, życie jakiego ci życzymy”. Nasz pionek ugrzązł, inni gracze nam współczują, rozumieją jak nam ciężko, dyskretnie zmieniają temat, z empatią przemilczą fakt, że nie ma takiej siły byśmy przesunęli się krok naprzód.

Ciągniemy kartę ze stosu „co dalej?”. Możemy wyjąć kartę ze strachem przed tym, że stracimy kontakt i nić porozumienia z tymi, którzy wciąż są w grze. Może przytrafić nam się karta, po której wyciągnięciu zaczniemy tonąć w żalu i utyskiwaniu na los, przeznaczenie, dobrą gwiazdę, która zgasła. Wcześniej czy później mamy jednak szansę na jokera, dzięki któremu ze zdziwieniem odkryjemy jak wielu (eufemizm) ludzi w tej grze utknęło. Spadli z taśmociągu, zeszli o własnych siłach wbrew dobrym radom pozostałych graczy — nie ma to znaczenia, bo patrząc z perspektywy taśmociągu to ofiary losu, zgorzkniali, nieszczęśliwi ludzie. Jest jednak drugi poziom tej gry, fascynujący choć trudny, gdzie „utknąć” oznacza dostać szansę na odkrycie siebie, poznanie swoich ograniczeń i marzeń, dowiedzenie się co dla nas znaczy żyć, kochać, służyć światu, być drobinką piasku na pustyni — niby nic nie znaczyć, ale zawsze pamiętać, że nie ma pustyni bez pojedynczych ziarenek piasku, nie ma oceanów bez kropel wody.

Nawet, jeśli jestem tylko oddechem, to pięknie jest poczuć zapach kawy, docenić chwilę, zatęsknić za Sadownikiem i Kudłatą a potem wrócić do nich do domu…

piątek, sierpnia 06, 2010

36. Odnalezione (1)

 wpis przeniesiony 27.02.2019. 

Pamiętam okoliczności, które zrodziły ten tekst. Nie jest łatwo stanąć za sobą, ale warto spróbować a jak spróbuje się raz to już powoli wchodzi w krew. Może dlatego wciąż się uśmiecham, gdy ten zestaw nieprzypadkowo ułożonych literek ponownie wpadł w me ręce:


— Czy możemy spotkać się w środę?
— Nie. Nie mogę.
— Nie możesz czy nie chcesz?
— Nie mogę.
— Czemu nie możesz?
— Jestem umówiona.
— Z kim? Z tym gachem spod czwórki?
— Nie.
— To z kim? Z głupią Lizą?
— Nie. — Jej twarz zesztywniała. — Tyle razy Ci mówiłam, Liza nie jest głupia. To moja przyjaciółka.
— To z kim?
Zapadła znacząca cisza.
— Proszę? Nie usłyszałem. — Odpowiedziała tylko głucha cisza. — Kto, do jasnej cholery, jest tak ważny, że nie możesz tego przesunąć?!? — Ryknął.
Ja.
Co?!?
Jestem umówiona z najważniejszą kobietą mojego życia… ze sobą.


Kudłata chyba świetnie zna tę historię, dwustumetrowy spacer trwał pół godziny: umówiła się przecież z liściem mlecza, pestką wiśni, krzaczkiem, szyszką i gałązką. Głucha na wołanie, czasem popatrzy na mnie z wyrzutem: „No co? Umówiłam się, nie widzisz?”.

czwartek, sierpnia 05, 2010

35. …

 wpis przeniesiony 27.02.2019. 

Modlitwa niecodzienna: „żeby mi się chciało tak, jak mi się nie chce”. Najbardziej lubię jak mi się chce. Trochę mniej lubię, gdy przeholuje i wypełnię grafik zajęciami cyklicznymi tak, że chodzę na rzęsach by sprostać tym wszystkim zajęciom. Najmniej lubię, gdy mi się odechciewa i szczerze nienawidzę, gdy mi się nic nie chce --- gdy robię tylko to co muszę, zalegając w letarg o dowolnej porze dnia. No i dzisiaj spadł na mnie taki właśnie „niemogętny” dzień. Powoli powinnam zbierać się do organizacji nadchodzącego semestru, ułożyć jakiś egzamin poprawkowy, napisać co nieco, zaplanować co chcę zrobić do stycznia, zgarnąć troszkę z górki zaległości mojego Wewnętrznego Krytyka, któremu nigdy nie dość dużo, nie dość dobrze wykonanych prac, rozłożyć sobie jakoś wszystko to, co już widać na horyzoncie.

Zwykle na własne niechcenie reagowałam złością, mój Wewnętrzny Cenzor dorzucał do pieca i nigdy nie omieszkał mnie poinformować, że to straszne tracić tak czas, że tyle można by było zrobić... Miły facet z tego Cenzora, dba o mnie, nigdy nie opuszcza, ale czemu tak zrzędzi?

Słowa niecodziennej modlitwy, pod wpływem ostatnich przemyśleń i spostrzeżeń, nabrały zupełnie innego znaczenia. W „nie chce mi się” odkryłam potencjał. W tym stwierdzeniu, ku memu zdziwieniu, ukryta jest moc, a nie jak myślałam do tej pory niemoc w betonowym kole ratunkowym. Może i faktem jest, że mi się dzisiaj nie chce, ale skoro tak, to znaczy jednocześnie, że jestem w stanie to zrobić, mogę ruszyć palcem w określonym kierunku i zacząć, jeśli tylko znajdę w sobie odrobinę woli. To nie jest moje niespełnialne marzenie, to tylko chwilowe niechcenie, czyli chcenie w kokonie. Może po prostu poczekam spokojnie czytając książkę? Być dobrą dla siebie, jakie to dla mnie nowe...

(jak zwykle tekst)

Agnieszka Chrzanowska,
Nie bój się nic nie robić.

środa, sierpnia 04, 2010

34. Pierwsze podróże

 wpis przeniesiony 27.02.2019. 

4 ręce + 4 nogi + 4 łapy = Stado. Nasza, już nie taka nowa, forma istnienia udała się na przedłużony 4-dniowy weekend. Przejechaliśmy razem 950km. Kudłata większość tych kilometrów wykorzystała, aby budować mały, pracujący pełną parą, tartak z lokalizacją na wycieraczce przed przednim siedzeniem pasażera w samochodzie. Patyczki, drewienka i kijki, jeden po drugim traciły tam swój zastygły w drewnie żywot.

Podróże dla Kudłatej to przygody. Najbardziej spektakularne miały miejsce u Cioci Jabłoni. Jedna z nich mroziła krew Jabłoni, gdy Henia z uporem maniaka bawiła się z jedenastoletnią Wilczurzycą, która przecież była na swoim terytorium i mogła w każdej chwili wytłumaczyć Młodej, kto tu rządzi. Druga, zmroziła krew Kudłatej, gdy ta w pogoni za wspomnianą Wilczurzycą, potknęła się na mokrych kafelkach wokół małego ogrodowego baseniku i wpadła do środka --- na ratunek przyszedł ludzki Rycerz w postaci kuzyna Jabłoni.

Podczas tego wyjazdu Henia miała całodobowe zajęcia z socjalizacji. Odwiedziła trzy różne domy, w jednym z nich mieszkała, była również w księgarni jakich już prawie nie ma. Trudno uwierzyć, ale w pewnym dwudziestotysięcznym, powiatowym mieście jest księgarnia, w której książki sprzedają Prawdziwi (z wykształcenia) Księgarze. Gdy jesteśmy u Rodziców Sadownika, chodzimy tam z przyjemnością porozmawiać, wesprzeć zakupem, dać się zaskoczyć. Z tego całego macierzyńskiego, dopiero w tej księgarni, zobaczyłam, że wyszła po polsku kolejna książka Cormaca McCarthiego (Krwawy południk). Książkowo zaczynamy wracać do ludzi.

W większości miejsc, w których pojawiła się Kudłata, jej ogonek w mgnieniu oka jonizował powietrze i rozpylał radość. Szybko znajdowały się podziwiające oczy, ręce gotowe do głaskania i strużka komplementów, że taka ładna, że taka grzeczna, że taka mądra. Henia, tylko dwa razy dała plamę siusiając w czterech ścianach.

Kudłata odkryła przede mną niechcący tajemnicę: niektórzy członkowie rodziny Sadownika nie na żarty boją się psów. Lody nie zostały złamane, ale delikatnie polizane. Będzie miała Kudłata sporo pracy do wykonania, by rozkochać w sobie zestrachane Dusze. Gdzie diabeł nie może tam babę pośle, a jak baba nie może, to należy posłać babę w sierści. Kudłata jest już całkiem starą babą --- dziś skończyła 3 miesiące.

poniedziałek, sierpnia 02, 2010

33. Woda mała i duża

 wpis przeniesiony 27.02.2019. 

Pół szklanki wody to dla jednych, szklanka do połowy pełna, dla drugich, do połowy pusta. Każdego dnia staję przed wyborem filozofii życiowej zaklętej w owej niepełnej-półpełnej szklance. Uświadomiła mi to, oczywiście, Kudłata, zwracając baczniejszą uwagę na to, co mówią do mnie ludzie.

Ile już razy, na spacerach z Henią, słyszałam od spotykanych ludzi zdania typu: „wzięła Pani na siebie obowiązek”, „no, teraz to już kieracik wychodzenia na dwór”, „problemów pani nie miała, to już są”. Tak, pies to obowiązek wzięty na kilkanaście lat — kiwam głową i nie dyskutuję z tą prawdą — zarywam nocki, nie wiem już czym jest spanie jednym ciągiem do dziewiątej, z przykrością stwierdzam, że kilka razy straciłam cierpliwość.

Jednak, dzięki Kudłatej, na nowo usłyszałam sens słów, które słyszę tydzień w tydzień od swojej Pacjentki. Owa starsza Pani w trakcie naszej rozmowy, bez względu na temat, zawsze dociera do wysp tęsknoty i pyta: „to ja już nigdy nie będę mogła mieć psa, prawda?”. Tak, to prawda. Zaraz potem wymienia całą listę racjonalnych przyczyn, które uniemożliwiają jej posiadanie psa. Każdy, wymieniany powoli i metodycznie, powód znieczula ból życia bez zwierzęcia, co nie jest łatwe, gdy zawsze miało się psa, ale też każdy wspomniany powód jest dla mojej Pacjentki namacalnym dowodem na to, że wciąż żyje. Każdy oddech oznacza nadzieję, że może stanie się cud i jednak będzie mogła wyjść na dwór.

Prozaiczne, wydawać by się mogło, wyjście z psem na spacer — obowiązek psiarzy, dla mojej Pacjentki to wielkie marzenie. Czasem jestem pytana, co mi daje bycie wolontariuszką w hospicjum? Moi Pacjenci ożywiają moją Przytomność, która jest niezbędna bym mogła doceniać chwile — te zwykłe, ale jednocześnie cudowne, jedyne. Życie przyprawione odrobiną Przytomności sprawia, że nawet spacer w deszczu jest magią, nie każdy może poczuć na swej twarzy krople lecące prosto z nieba. Każdego dnia czuję się obdarowywana.

Dzięki mojej Pacjentce chodzę ostatnio i myślę, że jest czas na posiadanie psa i ów czas jest skończony. Cieszę się, że w końcu, razem z Sadownikiem, go mamy. Szczególnie intensywnie myślałam o tym wczoraj wieczorem, gdy w Trójkę wracaliśmy z nad jeziora, gdzie całe Stado zażywało kąpieli. Pies to obowiązek, ale dla mnie to również Zaszczyt. Ukłony dla Życia, z podziękowaniami…