niedziela, września 10, 2023

5188. Z oazy (CLXXXII)

Tydzień odtruwania organizmu po kon­fe­der(r)a­tach za mną. Nie­dzielne odliczanie literek, raz. Poezji prozą mi się zachciało. Trafiłam w dziesiątkę.

To książka z cyklu tych, które nazywam sierpniowymi, czyli tymi, które dotykają nie­od­wracalnego. Miłość, intymność trudnych sytuacji, bezsłów, czas i los grają tu pierwsze skrzypce. I dedykacja, w której mieści się nieskończona liczba światów, za którymi tak bardzo tęsknię.

Utracie.
I jeszcze – ptakom.
//  dedykacja

*

Otwiera oczy i jeszcze przez sekundę można w nich zobaczyć drugą stronę życia, sen.

*

Mówię: Wiesz, zawsze chciałam być suką tej wsi, mieć cały Maj na wła­sność. Nie znać granic. Kusiło mnie, żeby być daleko od tego, co ludzkie. Mieć psie ciało i zgodnie z nim postępować, ulegać głodowi, niczego sobie nie odmawiać. Łasić się tylko do wybranych, podgryzać i oszczekiwać wszystko inne. Być wybredną suką. Kochać jednego człowieka, wobec niego mieć obowiązki, jego słuchać. I jeszcze: znikać na wiele dni. Mieć do tego prawo, korzystać.
     Korzystać, powtarza Ann.
     Szczekania niosą się i budzą kolejne dźwięki.
     Wyje cała wieś.

*

Szpic nie pozwala się do siebie zbliżyć. Przyjmuje jedzenie, ale nic za to nie daje, nie towarzyszy, nie szczeka, nie przywiązuje się do nikogo. […] 
     Nie wiadomo, gdzie spędza noce, mówię do Ann, która wyniosła mu przed dom miskę z wodą i kości świni, których dziadek specjalnie z myślą o Szpicu nie wyssał.
     Wyobraź sobie, mówi ona, że on jest nocą, zatem jest wszędzie.
     Przytakuję, podoba mi się ta myśl.

*

Całuję go w pysk, którym on kłapie na sen.

*

Dunaj nie stawia czoła burzy, chce ją przeczekać. Chowa się w szafie w sie­ni. Zakopuje się w obrusy i narzuty.

*

Wołam psa. Dunaj, widziałam to przed pójściem po krowy, zakopał się w sto­do­le, w sianie. Rozpoznał jednak teraz odejście burzy i mój gwizd.

*

Dunaj tym razem skrył się pomiędzy krowami. Przyglądam się tym wielkim ciałom i temu trzęsącemu się psu. Ich siła go uspokaja, zasypia pomiędzy nimi. Mieszają się tu części ciał: psia głowa, miękkie wymiona, rogi, ciepłe pyski.

*  *  *

Czasem zapominam, ile mam sił w rękach. Czasem nie dostrzegam, że podnoszę na siebie rękę. Zapominam się w tym.

*

Należy ochrzcić chorobę, stworzyć dla choroby dobre warunki, przyjąć ją, mówię. Teraz jest członkiem rodziny. Należy jej się imię, które coś znaczy, które kojarzy się z życiem, nie ze śmiercią. Należy mówić do choroby i w tym mówieniu nie zapominać o chorej. Należy podejść chorobę, spró­bo­wać ją oswoić. Nadać jej imię. Tak, dobrze mówisz, jak psu. Tak jak psu. Oswoić chorobę?, dopytuje.
     Snuć chorobę jak opowieść. Opisywać ją, żeby było w niej życie, mówię. Karmić ją jak zwierzę, nie zapominając przy tym o chorej, ale pamiętając, że choroba i babka to nie jedno. Choroba to, wyobraź sobie, huba, która obrosła ten dom.
     A gdyby dać jej imię po zmarłej?, dopytuje.
     Choroba nie znosi śmierci, to jest jej koniec, przekonuję.
     Ufam temu, co mówię. Przyglądam się temu, co wypowiedziałam, dziwię się kategoryczności moich osądów, ale ciągnę to: Nazwiesz chorobę imie­niem zmar­łej, to podejdzie babce do gardła. Będzie się mścić. Choroba ma w sobie coś ze zdradzonej kobiety. Choroba nie wybaczy, nie cofnie się. Jeśli chorujące ciało drga, boi się, to rozgaszcza się w nim. Rośnie. Choroba nie znosi konkurencji, jeśli rośnie, to zajmuje to, co dookoła: rośliny, ściany do­mu, grube zimowe płaszcze.
     […]
     Najchętniej jej chorobie nadałabym imię wzięte z przekleństwa, mówi.
     Nie wzywaj imienia przekleństwa, mówię jej, takie imię wróci, zajmie ci brzuch lub pierś. Rozkwitnie.

*

Wzrok potrzebuje zieleni […].

*

Odkąd choroba zamieszkała w naszym domu, śnią mi się zwierzęta po­ra­żo­ne wścieklizną, mówi. Śnią mi się psy wygrzebujące dziury pod agre­stem i układające tam swoje ciała.
     Przytakuję.
     Chorujemy wszyscy, wszystkim nam choroba podchodzi do gardła, myślę.

*

Wychodzę na werandę i zapalam klubowego. Pomiędzy machami mówię: Choroba jako kurewstwo i jako błogosławieństwo.

*

Ann jest piękna w chwilach, kiedy bierze na usta nasze choroby i mówi o nich jak o czymś chwilowym, jak o czymś, co trzeba przeleżeć, na co istnieje lek.
     […] 
     Choroba to przebiegła pani, pracuje wolno, starannie, w ciągu dnia od­wra­ca uwagę od chirurgicznych cięć w ciele chorego. Z pewnością przy­śpie­sza ruchy w ciągu nocy. Zmiany są na tyle delikatne, że można je za­ob­ser­wo­wać tylko z perspektywy kilku dni niewidzenia, bo jeśli jest się przy cho­rym dzień w dzień, godzinę za godziną, to ma się w sobie ślepość, która mu­si się brać z zaufania do życia. Myślę o tym długo w śnieżną noc.

*

Karmicie chorobę, nie mnie, mówi babka.
     Karmimy życie, mówię.
     Kurwa, myślę.

*

Wchodzę do wanny, zanurzam ciało w wodzie.
     Klamka przechyla się ku podłodze. Drzwi otwiera Ann. Nie puka. Odkąd zachorowała babka, w tym domu się nie puka. Choroba pootwierała wszystkie drzwi.
     Wszędzie można wejść, nie ma tu miejsca na intymność, nie możemy sobie tutaj na nią pozwalać.
     Wszystko jest wystawione na widok.
     Wszystko przygląda się wszystkiemu.
     Wszystko patrzy na wszystko.
     Wszystko stało się wspólne.
     Pachnie lasem, mówi Ann.
     Tak, przytakuję.
     Podpalmy go, mówi i wyjmuje papierosa.
     Siada na podłodze, opiera plecy o wannę, jej głowę mam na wyciągnięcie dłoni. Odchyla ją do tyłu. Zamyka oczy. Jest piękna. Papierosa no­si­ła ze so­bą cały dzień w przedniej kieszeni koszuli. Podpala go, zaciąga się i po­da­je mi z celebracją, jakby podawała hostię.
     Palenie choroby, mówię, zaciągam się i zanurzam ciało w wodzie.
     Wystaje z niej już tylko dłoń z papierosem. Po chwili czuję, że odbiera mi go Ann.

*

Ona rzuciła wtedy na mnie przekleństwo.
     Chciałbyś, żeby je z ciebie zdjęła?, pytam.
     Nie, odpowiada, nie.

*

Mam dla ciebie historię o jednym ze zwierząt, takim, które zmar­twych­wsta­je w chłodzie i wilgoci, a ginie w wietrze i słońcu. To jedyne zwierzę, któ­re­mu nie nadałam tu imienia. Nie potrzebuje imienia. Przybiera różne kształ­ty, nic nie waży. Zawsze wychodzi z jednego miejsca. Lata temu pod­gląd­nę­łam, skąd się sączy. Jest taka jama w południowym brzegu potoku. Wy­cho­dzi stamtąd.
     Nazywasz mgłę zwierzęciem?, pyta Ann.
     Tak.

*

Dzwonią i wpraszają się. Zapraszam, mając nadzieję, że będzie tak jak wcześ­niej, że nikt się nie zjawi. Mylę się. Wielka jest bowiem siła przy­cią­ga­nia choroby i ciekawy dla oczu innych jest jej spektakl.
     […] 
     Goście mówią wiele, zajmują usta słowami.
     To ciekawe, ludzie, którzy przyjeżdżają pooglądać chorobę, nie potrafią mówić w języku, który przystawałby do choroby, myślę. Mówią o śmierci, intensywnie, z uporem. Płaczą. Babka przerabiała to już wiele razy, jest niewzruszona.
     Moja babka jest silna, myślę.
     Powiedzcie coś o życiu, prosi gości.

*

Choroba babki trwa już milion lat, mówię do Ann.
     Tak, milion lat, przytakuje, niech trwa.

*

Pij, mówi Ann, podtykając mi termos pod usta.
     Herbata z dzikiej róży parzy mój język.
     Wszyscy jesteśmy tu chorzy, zaczyna, wszyscy.
     […] 
     Patrzę w Ann. Jest piękna. Pachnie szałwią.
     Przyszłam tu po twoich śladach, po drodze widziałam inne, ale tylko twój był powłóczysty, bo nawet chodzisz tak, że widać, że chodzisz chora, do­tknię­ta czymś. Wszyscy jesteście w tym domu chorzy, wiesz?

*

Słowo pracuje w jej ustach, jest krągłe, ale są w nim miejsca napięć, które w odpowiednich punktach łagodnieją.

*

Róża, twoja wnuczka jest bez męża, wiesz, że wszystkie niezamężne mają stro­ić. Niech przyjdzie w pierwszą sobotę grudnia. Trzeba, żeby stro­ić ko­ściół, ubierać choinki, myć podłogi. Powiedziałam im na to, że moja wnucz­ka, że ty, jest w świecie. Sprowadź ją, powiedziała mi jedna z nich, inna, ta, która usługuje na plebanii. Powiedziałam im, że moja wnuczka jest za­męż­na ze światem, tak im powiedziałam, i dodałam, że już nie należy do nas. Cofnęły się i wyszły z sieni. Możliwe, że je uraziłam, ale nikt kobietom tego domu nie będzie rozkazywał.

*

Nocą budzą nas uderzenia konarów o szybę. Wiatr ochłodził ciało domu, pracuje w jego kościach.

*

Lubię podtrzymywać ogień, wzniecać ciepło, lubię w tej chorobie zajmować czymś ręce. Suche gałęzie poddają się moim dłoniom, w takich chwilach wiem, że będzie z tego gorąc dla mojej chorej.
     Tego ranka wkładam do piecyka wysuszone gałęzie choinki. Dziadek ma w zwyczaju zabijać drzewka. Robi to dla ich zapachu. Chce, żeby nosiły cię­żar posypanych brokatem bombek, żeby lśniły anielskimi włosami. Póź­niej, tuż po kolędzie, wpycha drzewko do komórki i czeka rok, aż wy­schnie. Po roku przeznacza je na podpałkę.

*

[…]  kolejny raz tego dnia wchodzę w sen.

*

Tylko wtedy, kiedy Ann jest blisko, orientuję się w czasie. Ann pilnuje czasu. Wie. […]  to, co za oknem, nie podpowiada, czy to poranek, czy wczesny wieczór.

*

     Zwęszyli utratę.
     Zwęszyli słabość.
     Zwęszyli potrzebę.
     Dziadek nie mówi mi o szczegółach, o interesach z tymi ludźmi. Tyle: To wszystko dla babki.

*

Łakoma jest żałoba, myślę.

*

Widzę, że jej wzrok podąża za światłem, które rzuca szybka niedziałającego zegarka, który mam na nadgarstku. Mam go po ojcu, a czas jest w nim za­trzy­ma­ny na chwili jego odejścia.

*

Opowiadamy, tym napędzamy życie.

*

Wiatr jest pieśnią ziemi i wchodzi w las. Wiatr pracuje w konarach drzew, jest ciepły, suchy. Tym, których napotyka na swojej drodze, podchodzi do oczu, napełnia im gardła. Nie można nim swobodnie oddychać, pochłania cały tlen, chociaż sam nim jest, myślę.
     Wiatr miele las.
     […] 
     Ann we wczesnojesiennym wietrze jest śliczna, bezbronna, blada.
     Wiatr jest pieśnią ziemi, mówię.
     Jest duchem lasu.
     Jest sumieniem lasu.
     Jest krwiobiegiem.
     Jest litanią.
     Pachnie.
     Śpiewa.
     Ściemnia się, mówi Ann.
     Wiatr to opada, to podnosi się z drzew.
     Czy wiatr nie zmienił biegu wydeptanych przez zwierzęta ścieżek?, pyta Ann.
     Ona nie ufa wiatrowi, słyszała o nim straszne historie.
     Jeśli wiatr upatrzy sobie ofiarę, to zaczyna wiać w niej, w środku, mówi.
     Ann nie chce wpuszczać wiatru w siebie.
     Boi się.
     Boję się, mówi.
     […] 
     Ale teraz jesteśmy w lesie. Wiatr podchodzi do nas.
     Jest silnym zwierzęciem, myślę.
     Jeśli wciągniesz w siebie wiatr, tak jak wciągasz powietrze, to będzie już w tobie wiał, mówi Ann, zatykając dłonią moje usta. Nie oddychaj nim. Idź ścieżką wydeptaną przez jałówki, wydaje polecenie, odejmuje dłoń i po­zwa­la mi oddychać.

*

Tak wiele jest w nim cichego, myślę. Jak usłyszeć, co w nim?

*

Najstraszniejsza jest wtedy, kiedy patrzy tak, że nie wiadomo, do kogo na­le­żą jej oczy.

*

Jej twarz drga, coś się w niej uśmiecha, ale nie usta. Spuszcza wzrok.

Małgorzata Lebda, Łakome,
Wydawnictwo Znak, Kraków 2023.
(wyróżnienie własne)

Myślę, że każdy ma jakieś dzikie w sobie.
     Twoje dzikie jest jeleniowate?, pytam.
     Przytakuje.
     A twoje?
     Hmm, mruczę, moje mogłoby być z lisa.

*

Co mam z tym zrobić?, pytam.
     Karmić, mówi.

*

Nie krzyczę. Nie podnoszę głosu. W tej rodzinie każda czu­łość dzieje się w ciszy. Dźwięk zostaje u mnie w środ­ku i rozchodzi się po wnętrzu i tam drga, drga.

*

Myślę sobie, że piękne są byty, które wzmacniają inne byty.

*

Idzie czas, trzeba uzbroić się w drewno, w miód, mówi.

*

Rytuały, ceremonie zawsze będą we mnie, myślę.

(tamże)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz