niedziela, grudnia 11, 2022

4866. Z oazy (XCV)

Skromne, niedzielne odliczalnie literek, dwa, bo. Uwielbiam sposób, w jaki Autorka składa słowa w zdania, zdania w akapity, akapity w rozdziały, a rozdziały w opo­wieść. Byłam zachwycona i wniebowzięta, gdy okazało się, że mam przed sobą Jej pierwszą książkę, nawet jeśli jest ona złożona z opowiadań.

Mam trudne relacje z beletrystyką i wyjątkowo koszmarne z opowiadaniami, ale te łyknęłam w zastraszającym tempie. Zachwycił mnie nie tylko sposób snucia opo­wie­ści, ale również pomysł na parasol, pod którym spotkały się te opowiadania.

I co teraz? Pozostało mi wyłącznie czekanie na kolejną, nową, może „piszącą” się już, książkę Autorki. Czekam.

O nie, dziennikarz to nie to samo. Dziennikarz nie dostaje hasła, dzien­ni­karz cały wszechświat tematów dostaje i omawia, zgłębia, grzecznie za­py­tu­je, krytykuje, wytyka. I nie o wszystkim pisze. O nadużyciach władzy, ko­rup­cji, dziurze w ulicy, nepotyzmie, aferze śmietnikowej, bezrobociu w ma­łych miasteczkach. A ja? No cóż, cytując klasyka, mogę tylko z za­kło­po­ta­niem powiedzieć (i trzy razy nie będę powtarzał), że mam w dupie małe miasteczka.

*

Nie spodobał mi się za to pomysł spędzenia wakacji z dziewczyną. Byłem w tym wieku, w którym można godzinami udawać, że patyk to karabin lub miecz, ale nie można udawać, że dziewczyna to człowiek jak każdy inny.

*

W takich momentach, które zdarzają się ludziom w przedziale wiekowym 15–25, odróżnienie działań oznaczonych plakietką „bardzo dobrze” od tych z napisem „bardzo źle” wydaje się właściwie niemożliwe. „Bardzo źle” roz­my­wa się, jak na badaniu wzroku krótkowidza, i przybiera wygląd „bar­dzo do­brze”, z kolei „bardzo dobrze”, nawet jeśli ostre i wyraźne, wy­da­je się bla­de, smutne, nieatrakcyjne. Człowiek jest jak koń z klapkami na oczach, wi­dzi tylko to, co przed nim, jeśli zaś ten widok go cieszy, traci głowę.

*

Co ty wyprawiasz?
     – Żyję – wysapałem. Rozpierała mnie duma z własnych poczynań pomieszana z prostą, dziecinną radością.

*

[…]  nie zmieniło się nic. Jakby cała ta afera ze śmiercią była tylko plotką, a nie medycznym faktem, jakby czas bał się zboczyć ze swoich utartych to­rów i wreszcie się wykoleić.

*

[…]  międzynajpierwpotem” 
minęło zaskakująco mało czasu […].

*

Zacząłem więc siłą rzeczy doskonalić się w czekaniu. Budziłem się z cie­ka­wo­ścią zmieszaną z trwogą, że to się stanie właśnie tego dnia, że to już dziś, i kładłem się spać z satysfakcją, że ugraliśmy jeszcze jeden dzień, że znów się udało. Dni zamieniły się w grę, ja zaś zużywałem całą swoją ener­gię, by wygrać.

*

[…]  rzeczywistość bez ostrzeżenia przestaje się zapętlać i wyrzuca mnie siłą odśrodkową przez otwarte drzwi.

*

Spędziliśmy razem jakieś trzy lata, czyli dokładnie tysiąc sześćdziesiąt osiem dni, a ja wciąż nie wiem, kim naprawdę był ten wspaniały człowiek. Mnichem? Wielkim filozofem? Szaleńcem? Nie umiem zamknąć go w żadnej z kategorii, ale czy to tak naprawdę ma znaczenie?

*

[…]  właśnie wtedy czas zaczął przyspieszać, nie dając mi szansy, bym przyzwyczaił się […]  lub bym poczuł cokolwiek innego niż mało konstruktywne ukłucie lęku.

*

Nie ma zresztą większego znaczenia, co się trzyma czy jak się stoi na chwilę przed zadaniem pytania. To tylko sztafaż, scenografia, rekwizyty, które powtarzając się, nadają całej sytuacji odpowiedni rytm. Liczą się py­ta­nie i kosmos otwierający się wraz z nim […].

*

„Naprawdę?”, pytali czasem, ale to przecież zagajenie, par­tykuła, wtrącenie, a nie prawdziwe pytanie i dlatego pisze się „prawdę” łącznie z „na”.

*

Czekam więc, aż czas uformuje się w sekundy, a one ustawią się we wła­ści­wej kolejności i zaczną kapać, gotowe, by zlepić się w minuty, a potem stę­żeć w twarde godziny. […] 
     Nie wzdycham, nie robię scen, nie rzucam się do ucieczki, nie łkam, choć czuję, jakby różne odmiany mnie, w różnych scenariuszach mojego życia wy­konywały wszystkie te czynności.

*

Mówiłem mu o tym, jak trzeba się namęczyć, by stojąc na balkonie o zmierz­chu, nie znienawidzić siebie. Że brak decyzji może być gorszy od błędnej decyzji, a podejmowanie decyzji nieraz nie ma znamion żadnej aktywności – jest właśnie tym, staniem na niewłaściwym balkonie, w nie­właściwym miasteczku, o nie­właściwym, bo za prędko biegnącym, czasie. Że młodym można być na różne sposoby, ale starym tylko na jeden, nie­kom­patybilny z żadnymi wyobrażeniami ani aspiracjami.

*

Może od początku, od pierwszej chwili, pierwszego zdania coś poszło nie tak, umknęło, skrzywiło się i potem już takie zostało, przetrącone, nierówne.

*

Fundamentalną rolę w mojej rekonwalescencji odgrywa wyobraźnia. W za­sa­dzie lekarz powiedział „psychika”, po czym doprecyzował: „dobry na­strój”, w moim przypadku jednak te dwie rzeczy – wyobraźnia i psychika – są nierozerwalnie złączone. Tańczę, pląsam, robię piruety, choć moje cia­ło się nie rusza, przynajmniej nie aż tak.

*

[…]  jak dobrze rozumiałem ten żal wymieszany w równych proporcjach z niemocą.

*

Zdrada – zbyt duże słowo, by użyć go w tej historii, zaczyna się właśnie w ta­ki sposób, takim „nic”, które w ciągu paru dni, tygodni, miesięcy uroś­nie do rangi „wszystkiego”.

*

Prowadziła własne bujne życie towarzyskie, więc nie po­trze­bo­wała zapuszczać korzeni w cudzym.

*

Tytuł dziewczyneczki jej odpowiadał, ale wyłącznie na jej własnych, sztyw­nych zasadach. Była gotowa porzucić tę tożsamość, z chwilą gdy zacznie się wypaczać w sposób właściwy dorosłej rzeczywistości, w której dziew­czy­necz­ka, jej niebieskie oczy i mysie warkoczyki zaczną się wiązać ze sła­bo­ścią. Nie było w niej słabości. I tylko taką dziewczyneczkę kultywowała i do­ma­gała się jej kultywowania od świata.

Maria Karpińska, Żywopłoty,
Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2020.
(wyróżnienie własne)

Myślałem o rzeczach ostatnich. O ostatnim truchcie do autobusu, ostatnim wykładzie, ostatnim dniu tak zaję­tym, że nie miałem czasu napić się herbaty. Próbo­wa­łem uchwycić któryś z takich dni w pamięci i nie mo­głem, wyślizgiwały się za każdym razem, gdy sięgałem po nie dłonią. Nie wiedziałem, że to będzie ostatni raz, przerwa zawsze ma być chwilowa, zawsze się wrzuca tę monetę do fontanny pewnym ruchem, bez wahania od­po­wiada: „jeszcze będzie okazja, następnym razem”. Gdy­by wszystkie rzeczy, które robiłem po raz ostatni, były od­po­wiednio tą ostatecznością oznaczone, cele­bro­wał­bym je – myślałem, chociaż nie byłem pewien, czy to prawda. Żegnałbym się z życiem podczas każdej z nich na raty, świadomie. […]  Nie przypominam sobie mo­je­go ostatniego spaceru z Hektorem. Powiedziałem sobie pewnie: dziś niech idzie Klara, ja odpocznę, pójdę jutro. Pewnie to jutro rozciągnęło się do wielu dni, tygodni, miesięcy, by zatrzeć w pamięci nasz ostatni spacer, nie­u­ho­norowany nigdy.

*

     – Liczy się odległość – powiedział wtedy weterynarz – nie liczy się czas.

(tamże)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz