Dziś Jego ostatnią ziemską drogę pokonaliśmy — nie śpiesząc się nigdzie — razem z Nim. To wielka rzecz mieć takiego Ojca i móc czuć, że cię kocha — powiedziała Kaan. Miała, ma i będzie miała rację po wsze czasy. Jestem szczęściarą, choć szósty dzień sierotą. A miłość? Miłość trwa.
Ostatnie siedem lat, dzień w dzień, jeśli nie było mnie w Małej Danii, codziennie w okolicach osiemnastej rozmawialiśmy przez telefon. Szósty dzień nie odbiera.
Biały Kruk był gwiazdkowym prezentem dla swoich rodziców i świata, bo urodził się w Wigilię. Pojutrze skończyłby 76 lat. Nim w życiu osobistym stał się mężem, ojcem, dziadkiem, a w życiu zawodowym szanowanym specjalistą i znaczącym dla wielu młodych ludzi nauczycielem, był nastolatkiem, który w pokoju w internacie, przeprowadzając eksperyment chemiczny, podpalił śmietnik, za co został z tego internatu wyrzucony. Był młodzieńcem, który z randek z dziewczyną, którą kilka lat potem poślubi, wracał jedyną możliwą drogą: po piorunochronie, bo drzwi do internatu o tej porze były już dawno na noc zamknięte na klucz — oberwał wszystkie. Był przyszłym maturzystą, którego Mama poszła na pielgrzymkę z intencją, by syna nie zdążyli wyrzucić ze szkoły, co, gdyby stało się faktem, uniemożliwiłoby mu zdanie matury.
Był dobrym, troskliwym, bardzo uważnym, ale i charakternym człowiekiem, którego moc — dziś widzę to w pełni — miała źródło w miłości i rodzących się z niej pasji. Nigdy nic nie robił na pół gwizdka, co wiązało się z tym, że często wymagał od siebie zbyt dużo i bywał trudny dla otoczenia.
Na początku swej zawodowej drogi, gdy nikomu na świecie nie śniły się jeszcze komputery osobiste, laptopy czy smartfony, w czasach, gdy pojedynczy komputer był maszyną zajmującą przestrzeń kilku pokoi, jako inżynier z wykształcenia spełniał się w przemyśle celulozowym. W Świeciu uratował nie tylko życie kotła sodowego — jest to piec o wysokości kilkupiętrowego budynku — ale również stanowiska paru ludzi, nie mówiąc o niewyobrażalnych pieniądzach, których wymagałoby kupienie nowego kotła. Biały Kruk wymyślił sprytny sposób, by go naprawić. Zyskał w ten sposób ogromny szacunek jako specjalista. Po latach wiele razy opowiadał tę historię z dumą, bo niełatwo było wpaść na sposób rozwiązania problemu, a i jego realizacja obarczona była niemałym ryzykiem, ale udało się i przywoływanie tego faktu zawsze rodziło na jego twarzy uśmiech.
W związku z pracą w świeckiej Celulozie, będąc na delegacji w Finlandii pod koniec lat sześćdziesiątych, przechodząc koło restauracji, dostrzegł, znajdujący się w niej, fortepian. Wszedł i zapytał, czy może na nim zagrać. Obsługa lokalu wyraziła zgodę, spodziewając się nieskomplikowanej melodii typu „wlazł kotek na płotek i mruga”. Ludzie byli w szoku, gdy Biały Kruk usiadł i bezbłędnie zagrał jeden ze swoich ulubionych ragtime’ów Scotta Joplina, które słusznie nazywane są „łamaczami palców”.
Zapytany we wrześniu tego roku: co kupił sobie za pierwsze poważnie zarobione pieniądze? — odpowiedział: komplet nagrań z Konkursu Chopinowskiego. W efekcie czego, jak się przyznał, do Świąt Bożego Narodzenia był zmuszony żywić się tylko chlebem i smalcem.
W siermiężnych czasach PRL-u postanowił od zera zbudować jacht. Życie naszej rodziny przez kilka lat, aż do pierwszego zwodowania, toczyło się wokół Stoczni im. Świętej Cierpliwości, jak nazwali razem z Orzeszkiem miejsce budowy — najpierw w środku miasta, a potem na podmiejskiej wsi. Od wielu lat uśmiecham się na samo wspomnienie giętego na wręgi drewna w wannie w mieszkaniu na ulicy Miedzianej.
Stworzył razem ze swoją Żoną, a moją Mamą niesamowity, niepowtarzalny dom, wypełniony po brzegi książkami i muzyką. Dopiero kilka lat temu dotarło do mnie, jak ogromnym przywilejem było wychowywać się w domu — w jednym z mieszkań w zakładowym bloku — gdzie w dużym pokoju stał… fortepian! Gdy Biały Kruk wracał z pracy, rozbrzmiewał nie raz The Entertainer, grany przez Niego ragtime Joplina.
Gdy swoją historię tworzył wspomniany dom, ze służbowej podróży do Kanady Biały Kruk przywiózł, zamiast zaoszczędzonych na jedzeniu pieniędzy, kilka płyt Roberty Flack. Ukończony jacht otrzymał imię: Roberta F. i przez wszystkie lata naszego pływania nie spotkaliśmy nikogo, kto wiedziałby, kim była ta kobieta. Trudno się dziwić, to było dużo wcześniej, nim Fugees odgrzało jej największy przebój. Wszyscy spotykani na wodzie żeglarze stawiali na to, że jacht otrzymał imię na cześć teściowej.
Uwielbiał antyfeministyczne dowcipy. W latach osiemdziesiątych XX wieku uparcie twierdził, że trudno mu nie być antyfeministą, gdy w skład jego rodziny wchodziła żona, dwie córki i… pies, który nie był psem a suką. Słowa nie miały jednak potwierdzenia w faktach — nie było nigdy żadnej dyskusji na temat studiów córek, respektowania ich własnych planów i prób realizacji marzeń. Wszystko to było uznawane od zawsze za oczywiste.
Z psem, jako gatunkiem zwierzęcia, łączy się anegdota z czasów pracy Białego Kruka w Liceum Ogólnokształcącym. Któregoś dnia został wytknięty na ulicy palcem i usłyszał pod swoim adresem: „to ten pan, co był w Chinach i jadł psy”. Takie właśnie były konsekwencje podawania na pierwszych lekcjach programowania przepisu na psa z ryżem i jabłkami jako przykładu algorytmu, by za chwilę uzasadnić, że przepisy kucharskie tylko pozornie mogą być tak traktowane. Wielu uczniów po latach nie pamiętało uzasadnienia, ale doskonale pamiętali zmyślony przepis na psa z ryżem i jabłkami.
Całe życie marzył o ciszy. Lubił ludzi, był otwarty na nowości, ale jako introwertyk nie znosił tłumów, hałasu i głośnych imprez w mieszkaniu za ścianą lub w innej klatce bloku. Gdy tylko nadarzyła się okazja, razem z Orzeszkiem zamienili mieszkanie w mieście na wymagający gruntownych, wieloletnich remontów dom. Była to ich ostatnia wspólna przystań, której atmosfera, podobnie jak sami właściciele Małej Danii, przez ponad dwadzieścia pięć lat przyciągała wielu ludzi na herbatę, kawę, własnej roboty sok czy ciasto. W duecie z Orzeszkiem byli niedoścignionymi twórcami pyszności, które zatrzymywały smak lata w słoiczkach, odkręcanych zimową porą. Tam, gdy przyszedł czas, Biały Kruk dla wnuków, których kochał ogromnie, zbudował piaskownicę, huśtawkę i tyrolkę.
Był kinomanem. Przez dziesięciolecia chodził na DKF. Ostatnie lata życia, gdy na dekaefowych seansach rozsiadła się kultura popkornu i szeleszczących papierków, zrezygnował z bywania w kinie, ale nie odpuszczał. Śledził dekaefowy repertuar i oglądał proponowane filmy w miarę możliwości w zaciszu własnego domu.
Do ostatnich swoich dni był na bieżąco z czasopismem „Polityka”. Tradycją stało się nasze cotygodniowe wspólne komentowanie umieszczanych tam recenzji książek. Mieliśmy niemałą satysfakcję, gdy nie raz czytaliśmy o książce, którą my już mieliśmy przeczytaną.
Zawsze lubił gotować, ale w czasie choroby Orzeszka stał się wytrawnym kucharzem i cukiernikiem. Zawsze ciekawski przegrzebywał Internet w poszukiwaniu nowych smaków i kompozycji. Miał specjalny segregator na przepisy, które zdały egzamin.
Po śmierci Orzeszka, dzięki koleżance z ostatniej pracy, gdy mijał czas, który był Mu potrzebny, by się pozbierać, odkrył Klub Seniora „Lawendowy Zakątek” w Morawach. Najpierw nieśmiało, potem już regularnie bywał w klubie. Wystarczyło tylko poczekać i zaproponował, że będzie organizował filmowe piątki. I tak się stało. W ostatni piątek nikt nie przypuszczał, że odbył się ostatni seans z udziałem Białego Kruka.
Muzyka, poza informatyką, była jego największym żywiołem. Był multiinstrumentalistą, od fortepianu, klarnetu, przez gitarę i harmonijkę po akordeon klawiszowy, a jeśli nie miał pod ręką instrumentu gwizdał. Nie wiem, czy twórczość Astora Piazzolli, czy może akordeonista Richard Galliano byli inspiracją, ale faktem było to, że Biały Kruk postanowił nauczyć się grać na akordeonie guzikowym. Choć kilka lat temu stracił dwa palce i na długi czas odłożył instrument, w ostatnich miesiącach wrócił do grania. Zagrał pierwszy i ostatni raz dzień przed swoją śmiercią w „Lawendowym Zakątku” na zorganizowanej w klubie Wigilii.
Ostatnie pół roku swojego życia Biały Kruk był bardzo szczęśliwy i łapczywie wykorzystywał każdą chwilę, pozbawioną bólu barku, kręgosłupa i strachu o oczy. Mieliśmy fantastyczne, wspólne plany na poświąteczny czas.
Teraz, gdy Jego Droga dopełnia się tu wśród nas, możemy mieć pewność, że pozostanie z nami w muzyce, którą kochał. Niech na końcu smutku i rozpaczy, które są naszym aktualnym doświadczeniem, gdy wybrzmi ich ostatni akord, towarzyszy nam piękno i siła dobrych chwil związanych z Białym Krukiem, który na wspólnej drodze był naszym bratem, ojcem, dziadkiem, przyjacielem, nauczycielem, wzorem i często wyzwaniem. Pięknym wyzwaniem. Dla wielu najpiękniejszym.
fot. z rodzinnego archiwum.
Scott Joplin, Solace.
[suplement: 16.08.2023]
White Raven’s Liked List ♥
*
[suplement pikselowy: 22.12.2022]
Pięknie napisane.
OdpowiedzUsuń