środa, grudnia 29, 2010

155. Świąteczne spotkanie z Mocą... było!

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Rodzina --- Stwór o nieuświadomionej wielkiej sile. Bliższa z dalszą, zebrana przy jednym stole, nie waha się wyrazić swego jedynego i słusznego stanowiska: „należy...”, „zawsze...”, „trzeba...”, „nigdy...”. Rodzina wie, co któremu jej członkowi wypada, co powinien, co musi, by być szczęśliwym, spełnionym... żywym. Nieprzerwanie zadziwia mnie niewyobrażalna wręcz MOC tego mało abstrakcyjnego tworu. MOC niewypowiedziana, przy której walnięcie pięścią w stół przez jednostkę jest zaledwie małym ruchem skrzydła motyla.

Święta w Rodzinie Sadowniczego pochodzenia są zawsze dla mnie okazją, by studiować tę MOC. Oboje, jakby z trochę innej bajki, choć pozostajemy członkami owej Rodziny, uwielbiamy patrzeć jak zza jednej podanej herbaty, zjedzonej łyżki sałatki, zgryzionego rybiego ciała wyłania się ów Stwór. Gdy niby o polityce, społeczeństwie, medycynie, prawie, podatkach rozmawiają ciocie, wujkowie i przerośnięte trzydziestoparoletnie dzieci-ryby, co przecież głosu nie mają... a nawet gdyby, całkiem hipotetycznie miały, to racji z pewnością mieć nie mogą. No więc, wówczas, ten Stwór nadchodzi, bezszelestnie i rządzić chce, ustawić niepokornych, przekonać siłą grupy wątpiących.

Jesteśmy z Sadownikiem złośliwi. Uwielbiamy wkładać pseudointelektualny kij w to słodkie mrowisko i patrzeć jak lecą łby idei wzniosłych, ale nie na rękę Rodzinie. Święta wykorzystujemy nie tylko do świętowania, ale również do tego by sprawdzić, w jakim miejscu teraz jesteśmy, czy inni niż rok temu, czy szczęśliwsi? Szczęśliwsi. Miarą jest akceptacja inności pozostałych członków Rodziny, ich wyborów, marzeń i dróg.

Gdy już Święta miną, wracamy do siebie. Jak to Rodzina mówi, do miasta śmierdzącego, zgniłego, zepsutego pieniędzmi, beznadziejnym morale, ale... przez nas ukochanego. Przy porannej herbatce z imbirem wszystkie rodzinne pewności „należy...”, „zawsze...”, „trzeba...”, „nigdy...” zamieniają się magicznie w Przytulisku w zepsute, zgniłe pytania otwarte „należy?”, „zawsze?” „trzeba?”, „nigdy?”. Marzy mi się by kiedyś możliwe było przy świątecznym i nieświątecznym stole potraktowanie tych oczywistości rodzinnych jako punktu wyjścia do wspólnej podróży, w której sprawdzimy jak to jest, gdy choć na chwilę założymy, że może „nie trzeba”, „można”, „incydentalnie” lub „częściej”. Ciekawe dlaczego, na samą myśl o tym, głupkowato się uśmiecham?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz