wpis przeniesiony 28.02.2019.
(oryginał)
Na katastrofę lotniczą zawsze składa się ciąg małych błędów. Każdy z nich jest nieznaczący, ale razem stanowią ogromną siłę rażenia. Myślę, analizuję i doszłam do wniosku, że mój ostatni uraz w swej naturze też przypominał katastrofę lotniczą.
Zaczęło się od tego, że dzbanek rozciął mi dłoń, wskutek czego nie dało się ćwiczyć i mając pełne usprawiedliwienie nie ćwiczyło się. Gdy jednak było to już możliwe, niefrasobliwie nie wróciłam do ćwiczeń, BO NIE [a może za dobrze się czułam]. Złapałam fazę głupiego buntu przeciw niesprawiedliwości losu: dlaczego ja muszę ćwiczyć, by jakoś żyć, gdy moi rówieśnicy mają się świetnie bez ćwiczeń? Noooo, niby tak. Szkoda, że w owym czasie nie mogłam zauważyć, że niektórzy z moich rówieśników już dawno na cmentarzach oddają się życiu-po-życiu. Rozstać się z własną omnipotencją nastolatki, która czy ćwiczy, czy nie, ma się świetnie, to nie była łatwa sprawa.
Potem przyszły mrozy. Czyż Zkemi nie mówiła, że kręgosłupy nie znoszą zimna? Nie można się było na cudzych błędach pouczyć? Artua wlazł latem do lodowatej wody i go pogięło? Pogięło. Och, ta pycha, cudze błędy jakieś zbyt małe by się na nich uczyć. Kurteczkę, choć puchową, nosiłam krótką. Komunikacyjny paraliż pomógł w staniu na przystankach. Przemarznięte, niećwiczone, zapuszczone ciałko modliło się o chwilę ulgi… no i Kudłatej Dusza usłyszała ten zduszony skowyt.
Nie chciałam iść na ten spacer. Nie chciałam też spóźnić się na zajęcia. Sadownik okupował łazienkę. To potrwa, pomyślałam i poszłam, błąd kolejny, ale nie ostatni. Zawsze na dole klatki, pod drzwiami siedzi wytresowana Heńka i czeka by ją podpiąć na smycz. I co? Zapomniałam. Wypuściłam panienkę całkiem luzem --- ostatni dotyk intuicji? W przerażeniu, że zaraz wypadnie jakaś matka z małym dzieckiem i zacznie krzyczeć, że sunia groźna luzem lata, dopadłam zwierzę i podpięłam --- przedostatni błąd. Uszłyśmy tworząc elegancką parą może pięć metrów. Zobaczyłam na końcu chodnika pierwszą przyjaciółkę Heniuty. Ostatni błąd --- schyliłam się, aby odpiąć Sierściucha, by mogła pobiec się przywitać. Już, już, miałam karabińczyk w ręku, gdy niedrobna pannica rzuciła się do przodu. Trzasnęło. Więcej błędów już nie było.
Doszłam wczoraj późnym wieczorem do wniosku, że poza wspomnianą analogią katastrofy lotniczej i urazów kręgosłupowych istnieje jeszcze jedna, dużo bardziej dalekosiężna, jeśli chodzi o konsekwencje.
Im dłużej oglądam film, którego link podarowała mi Ona-Anioł, tym bardziej dochodzę do wniosku, że życie z chroniczną chorobą ma dla mnie wszelkie znamiona wychodzenia z nałogu. Nie przepadam, nie lubię, nie znoszę… całą sobą nienawidzę obrzydliwej codziennej systematyczności. Robić coś każdego dnia jest dla mnie dużym wyzwaniem. No i masz babo! Będziesz się uczyć! Pamiętając upiorność bólu i błogosławiąc fakt, że w ogóle mogę się ruszać, ćwiczę! Nieprzerwanie od zeszłego poniedziałku, dwa razy dziennie (można mnie pochwalić ;)). Wczoraj wieczorem, czyli ósmego dnia, złapał mnie kryzys i coś w głowie wpadło na szatański pomysł: „och, tylko dziś wieczorem, możesz sobie odpuścić”. No więc, jak bohaterowie wspomnianego filmu, tak i ja nie mogę już sobie odpuścić. Zdrowienie, proces, który będzie mnie trzymał do końca moich dni. Zdrowienie --- inna, nieznana mi dotąd perspektywa, z której można patrzeć na chroniczną chorobę.
Dlatego wczoraj, gdy coś w głowie mówiło „daj spokój, trzeba odpocząć” pomyślałam: „zrobię TYLKO JEDEN RAZ pakiet tych ćwiczeń i pójdę do łóżka, NIC WIĘCEJ robić nie będę”. Leżałam potem w łóżku dumna jak paw. Małe zwycięstwo na długiej drodze, ale jakże smakowite…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz