Skończ co zacząłeś — głosi stare, jare, dobre i ze smrodkiem wychowawczym między słowami. Zacząłeś, skończ! — ciut bardziej kategoryczne, trybem rozkazującym nabiera mocy i prawie grozi.
Znam takich, co jak zaczną książkę, to choćby nie wiem, jak ich nudziła, dotrą do ostatniej strony, bo skoro zaczęli, imperatyw, by skończyć, mają. Znam takich, co nie tylko w błahej kwestii książek, ale na przykład relacji, wyznają filozofię „powiedziało się «a», trzeba śpiewać cały alfabet!”. Znam (nawet długi już czas), ale nie rozumiem (ani przez chwilę).
Do dziś uważałam, że przytoczone powyżej złote myśli ludowej motywacji czynią więcej szkody niż pożytku, a mądrości (choćby operacyjnej) w nich tyle, co kot napłakał. Do dziś. Bo.
Odkryłam mądrość tych słów i alternatywę, jaką przed nami roztaczają, przypominając nam, że zawsze jesteśmy wolnymi wewnętrznie ludźmi. Alternatywę, której druga część zwykle nam umyka.
Skończ co zacząłeś! — (przykład) jeśli namiętnie sprawdzasz ludziom literki przed nazwiskiem i ma dla Ciebie znaczenie, kto ile ich ma, może czas wrócić na uczelnię i ukończyć swoje rozgrzebane studia, a może podjąć zupełnie nowe. Albo? Albo! Skończ temat studiów, zamykając tę kwestię raz na zawsze: „nie, nie będę robić literek”. Skończ tak lub tak, ale skończ.
Nieskończone rzeczy pożerają energię, nawet jeśli wydaje ci się, że się nimi w ogóle nie zajmujesz. Wystarczy, że spotkasz na swej drodze kogoś, kto ma skończone to, co ty masz rozgrzebane i będziesz czuł to coś, co nijak cię nie wspiera, tylko dyskretnie przypomina: skończ!
Po prostu skończ*!
__________
* dotyczy również małych i malutkich rzeczy, na przykład posprzątania w szafie, pozbierania książek, odpisania na mejle, wykonania tych trzech telefonów, które planujesz od tygodnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz