Polowałam na tę książkę ponad pół roku. Biernie, ale polowałam. Ciśnienia nie było, bo jak zawsze miałam co czytać, a to beletrystyka i nie było powodu, by za tą książką gonić.
Upolowałam i bardzo dobrze. O ile nie było warto gonić za tą książką, to żal byłoby ją przegapić. Jest piękna. Gdybym wiedziała jak piękna, pogoniłabym za nią.
Dwa przedmioty: skrzypce i kredens — metafora tego, czemu pozwalamy się w życiu prowadzić lub co nas wlecze za sobą. Tak jednym zdaniem podsumowałabym spotkanie z tą historią i jej bohaterami. Piękna opowieść i tyle.
Mój ojciec pożyczał pieniądze od Roleńskich. Roleński pożyczał od mojej matki. Matka pożyczała pieniądze od Canki. Canka — od Frosy. Frosa — od Wraży. Stamen, mąż Wraży, pił razem z Manolczem i pożyczał od niego pieniądze; Manolczo, kiedy już wytrzeźwiał, pożyczał pieniądze od ojca.
Pieniądze obracały się w jakimś magicznym kręgu, każdy był coś winien każdemu, w każdej chwili. To był skomplikowany, ale zgrabny system wzajemnej zależności.
*
— Potem z drzewem rozmawia. Jest wesołe drzewo, smutne, mądre, spokojne, chytre, silne, ciche. Ile człowiek, tyle drzewo. Powiesz mu, gdzie pójdzie, do kogo go pośle. Powiesz: drzewo, ciebie zrobi na skrzypce, pośle do dobry człowiek. On cię kocha, dba, niech dobrze służy. Drzewo sto lat czeka swój pan. Tak, majster Marin! Inaczej nie słucha, pęknie, nie chce zostać skrzypce. Drzewo wybiera człowiek, majster wybiera drzewo. Nie walczy, nie bije się z nim. Niewinne ono. Ty pracuje z głową! […] Złoto w rękach, żelazne serce, rozumie?
— Rozumiem.
— Słucha, ale nie rozumie. Ech, majster Marin!…
*
Ta odrobina, którą wiem ja, ma chyba niewiele wspólnego z twoją sztuką.
Już prędzej ma coś wspólnego ze mną.
*
— Czuje?
— Czuję.
— Co czuje?
— Jest bardzo gładkie… jak skóra.
— Ciepło czuje?
Z drewna płynęło leciutkie ciepło, wchodziło we mnie, wypełniało mnie, zatrzymywało się w dołku pod sercem i delikatnie rosło, aż wypełniło mnie całego.
— Skąd to ciepło?
— Zbierało słońce w Czechy, dwieście lat, trzysta, oddychało ciepły wiatr…
— Powietrze.
— Nie powietrze, wiatr! Potem ojciec znalazł, rozmawiał z drzewo, pytał, czy chce iść do niego. Zgodziła się, przyszła z ojcem do nasz dom.
*
— […]
Ale dobrze zapamiętaj: oni nie interesują się tym, co nosisz w sobie! Dla nich twój talent nie jest wart złamanego grosza. Oni chcą zobaczyć…
— Co?
— Kredens!
*
Grigor Awramow — bębnista z Teatru Muzycznego, Robert Dimow — druga trąbka, Robertowicz — kontrabasista i mój ojciec krzątali się wokół kredensu z długimi linami tragarzy w rękach. Kredens wznosił się nad ich głowami jak śnieżna skała.
— Wolniutko! Uważniej! — wołał Robertowicz.
— Presto, no jazda, vivace, co się guzdrzesz — naciskał Grigor Awramow.
— Andante! Nie jestem dźwigiem. Trochę bardziej commodo, ręce mi odpadną.
Ojciec mruczał z zadowolenia.
*
— Ty bogaty kiedy z trąbką. Jak bez niej, całkiem biedny.
— A ty dokąd doszedłeś z twoimi skrzypcami? Do tej piwnicy. Do tej nędzy. […]
— Ech, Marin! W ręce złoto, w głowie błoto.
*
Nie wytrzymałem jednak i zapytałem o duszę skrzypiec.
— Dziadku Georgi, skąd tak dokładnie wiesz, gdzie ją umieścić?
— Pyta drzewo, samo mówi. Widzi kwadrat? No, kładzie palec wvkwadrat, czeka, czeka, jak drzewo milczy, kładzie w drugi kwadrat. I znów czeka. Pyta, przekłada, myśli; kiedy drzewo widzi, majster cierpliwy, czas ma, samo powie. Tam przyłożysz.
Ręce przestały mu drżeć. Właściwie nie drżały w ogóle, kiedy pracował.
Potem, kiedy siadał na kanapie, żeby odpocząć, zaczynały mu podskakiwać na kolanach. Patrzył na nie, odwracał dłonie i pokornie kiwał głową.
*
Lekarz patrzył na nas ze zdziwieniem.
— Czy to krewny? — zapytał.
— Nie — odparł ojciec. — Przyjaciel. Po prostu przyjaciel.
*
Dlaczego skrzypce duże? Bo miłość mistrza duża. Nikt nie gra viola d’amore? Nie gra, bo zapomniało miłość. Majster zapomniało kochać zajęcie. Klient zapomniało kochać skrzypce. Skrzypce zapomniało kochać muzyk. Człowiek zapomniało kochać siebie!
*
Mimo to jestem pewien — nie zapomniałeś o mnie.
To ja zapomniałem, kim jestem!
Georgu Henig, wstań! Opowiedz mi, jaki los czeka te wszystkie rzeczy, które tworzymy z największą miłością — jedyne, jakie jesteśmy w stanie stworzyć.
*
[…] dał mu pierwszą lekcję gry na viola d’amore — dlatego że on tego potrzebuje. Co z niego za stwórca? Zrobił świat naprędce w jakieś tam sześć dni, i to z wieloma błędami nie do naprawienia. Naucz go, jak się gra gamy i arpeggia, naucz go wszystkich minorowych i majorowych trójdźwięków miłości, zamęcz go pracą! Każdego dnia! Tak jakbyś miał przed sobą nieuka.
Wiktor Paskow, Ballada o lutniku, przeł. Mariola Mikołajczak, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2020.
„Wiktor Paskow żył podobnie, jak żyli jego bohaterowie. Najbardziej ze wszystkiego nienawidził konformizmu, filozofii opuszczonej pokornie głowy i plebejskiej wiary w dzień dzisiejszy. Dlatego właśnie jest jednym z nielicznych posłanników światłości i ducha” – napisał po jego śmierci w gazecie „Trud” poeta i publicysta Iwan Granitski. Rok później w tej samej gazecie ktoś inny wspominał: „Wiktor pisał w sposób brylantowy, śpiewał profesjonalnie, gotował w natchnieniu, kochał jak szalony i jak szalony się odkochiwał”.
(tamże)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz