niedziela, lutego 02, 2025

5699. W magicznym kręgu gustów

W sierpniu zeszłego roku po raz pierwszy usłyszałam tę przeróbkę. Potem okazało się, że to wiralowa ścieżka dźwiękowa do rolek z tańcem. Kawałek zaczął za mną chodzić, ocierając się chwilami o stalking. Dwa miesiące temu znalazłam ten — do tego utworu — obrazek i do dziś nijak mi nie zbrzydł. Im więcej razy go oglądam, tym więcej mam wyłapanych kolejnych choreograficznych perełek.

Nie zbrzydł, chciałam go tu mieć szybko i łatwo pod ręką, ale do niczego mi na tym blogu nie pasował. Aż — kończąc jedną z ksią­żek — uznałam, że jest w niej kilka sytuacji, chwil, historii, które koniecznie muszę tu mieć. I w jednej chwili wyroby oby-trzech muz tak pięknie ustawiły się pod tematycznym parasolem: gusta i gu­ściki — jest francuski film o takim tytule, reż. Agnès Jaoui, 2000, doskonały! Nie było już nic, na co trzeba byłoby jeszcze poczekać.

*

Sadownik:
(jakiś czas temu)
Wiem, co cię w tym obrazku zachwyca!

Jabłoń:
(zdziwiona mocą
sadowniczej pewności
)
Co?

Sadownik:
Izolacje.

Jabłoń:
Ano!

Lady Gaga, Always Remember Us This Way,
remix DJ Johnny.

🖇🖇

Nad polskim projektowaniem wisi klątwa ładności.
     – Pan zrobi, żeby wyglądało.
     – Z fontów najbardziej lubię antykwę – ogłasza prezes.
     – I jakieś ciekawsze kolory poproszę.

🖇

Tak, tak, wiem. Gust jest kategorią klasową. Ustanawia hierarchie i po­działy. Odzwierciedla nasze aspiracje i lęki. Pozwala się wy­wyż­szać, łudzić, oszukiwać. I tak dalej.

🖇

     – Pani hrabino, a co pani o tym sądzi?
     – Ciii, pani hrabina nam powie.
     – Nic nie powiem – odparła. – Ja się nie znam, ja się nie interesuję. Ale ja to pokazałam mój monsz. Mój monsz, on jest Anglik. I mój monsz, Anglik, popaczył i powiedział: to jest fish. Riba. Riba to jest morze. Tutaj nie ma mo­rze. Nie ma mo­rze, nie ma riba, nie ma sens!
     – Pani hrabino, ale to jest sum, w sensie, taka nasza ryba lądowa.
     – Nie ma riba lądowa! Riba żyje w water.
     – W sensie, śródlądowa.
     – Rzeczna ryba, pani hrabino… U nas takie mieszkają. […] 
     – Panowie, ja was proszę, bez dyskusji – przerwała dziedziczka. – Sum to jest riba. Riba to jest sea. Tutaj nie ma sea. Nie ma sea, nie ma riba, nie ma sens.
     – A ten drugi projekt, pani hrabino? Ten ze słoneczkiem?
     – Ja się na tym nie znam, ja nie jestem designer – rzekła hrabina. – Ale ja to pokazałam mój monsz. On jest Anglik. I mój monsz, Anglik, on po­wie­dział: sonce to jest sun. Sonce to jest plaż. Plaż to jest sea. Tutaj nie ma sea. Nie ma sea, nie ma sonce, nie ma sens.
     – A ten latawiec?
     – Co wy mnie tak pytacie? Ja się nie znam, ja się nie interesuję. Mó­wi­łam, ja nie jestem designer… Ale ja to pokazała mój monsz. Mój monsz, Anglik, popaczył i powiedział: latawiec to jest plaż. Plaż to jest sea. Tutaj nie ma sea. Nie ma sea, nie ma sonce, nie ma sens.
     – A piłka? Mnie się nawet podoba, taka kolorowa… – spróbował któryś wójt.
     – Mój monsz, Anglik, powiedział: piłka to jest plaż. Plaż to jest sea. Tutaj nie ma sea. Nie ma sea, nie ma sonce, nie ma sens.
     – A ten taki z niedźwiedziem?
     – Mój monsz, Anglik, popaczył i powiedział: tutaj nie ma Rosja.

* * *

     Często sobie powtarzam te słowa:
     Nie ma sea.
     Nie ma riba.
     Nie ma sens.

🖇

Kolory niosą ryzyko, w ich świecie jesteśmy jak więzień po długim wyroku, wolni i niedostosowani.

🖇

Grafik, który wdaje się w dyskusje na temat barw, stoi na przegranej po­zy­cji. Dwadzieścia lat moich rozmów z klientami wszelkich płci da się streścić w ten sposób:
     •  Zielony – nie jesteśmy ekologami.
     •  Żółty – nic nie widać.
     •  Różowy – hi, hi.
     •  Czerwony – precz z komuną.
     •  Fioletowy – czy to ciemnoróżowy?
     •  Beżowy – brudny.
     •  Szary – szary.
     •  Brązowy – gówno.
     •  Czarny – smutny. Chociaż trzeba powiedzieć, że wygląda elegancko. Zwłaszcza w połączeniu ze złotym. Ale jednak trochę za ponuro. Może lepiej dać ciemnozielony?

Są też połączenia, które wywołują natychmiastowy protest:
     •  Żółto-czerwony – przecena w supermarkecie.
     •  Czarno-czerwony – nadchodzą ukraińscy nacjonaliści.
     •  Żółto-zielony – jajecznica ze szczypiorkiem!
     •  Wszystkie? – tęcza? A kysz!

🖇

Najwyraźniej dobór kolorów jest jednym z tych zadań, które patriarchat zawsze chętnie powierza kobietom.

🖇

Przyjaciel malarz mieszka w starej kamienicy na Woli. Jakiś czas temu lo­ka­to­rzy postanowili wyremontować klatkę schodową. […]  Czyścili, pu­co­wa­li, zdrapywali starą farbę. Szorowali długo. Zeskrobali PRL i wojenną spaleniznę, aż wreszcie dotarli do warstw z czasów rewolucji przemysłowej. Potem, w słabym świetle żarówki, balansując na zbyt niskich drabinach, kła­dli nowy grunt. Pracowali ramię przy ramieniu. Nikt nie zerkał na ze­ga­rek. Nie pytał o wynagrodzenie.
     Aż przyszedł czas wybierania nowego koloru. Wybór był zresztą dość ograniczony, ponieważ konserwator zabytków zalecił coś pomiędzy beżem a musztardą sarepską. W grę wchodził więc odcień nazwany przez pro­du­cen­ta farb „Fokstrotem w świetle księżyca” lub „Karmelowym swingiem”. I chyba karmelowy swing oburzył sąsiadkę z pierwszego piętra.
     – Wygląda jak kupa – oświadczyła.
     – Proszę państwa – odezwał się kolega malarz. – Przypominam, że do­bie­ra­my farbę do kafelków. To jest ochra.
     – Nie zgadzam się! – uparła się pani z pierwszego.
     – A widziała pani kiedyś Rembrandta? – wrzasnął kolega malarz.
     – A pan widział gówno?
     – To może „Szczyptę cynamonu” – ktoś pojednawczo zamachał wzor­nikiem.
     – Nie pozwolę obrażać Rembrandta!
     W tym momencie sąsiad z trzeciego dokonał coming outu.
     – Jestem daltonistą – oświadczył – i uważam, że powinniśmy dać zie­lo­ny albo wiśniowy.
     – Przecież to do kafelków ma pasować – przypomniał straż­nik z dru­giego.
     – No właśnie! – ucieszył się daltonista.
     Ludzie, którzy jeszcze przed chwilą zgodnie współpracowali, zamienili się w najgorszych wrogów. Rozpętał się zaciekły spór, bez szans na kom­pro­mis czy porozumienie. Tak już jest, kiedy zaczyna się rozmowa o ko­lorach.

🖇

Obok innowacyjny projekt budy na dziecko. Dwupiętrowy domek ze sklejki, z legowiskiem na górnym poziomie i miejscem do pracy na dole. Autor tej koncepcji najwyraźniej nigdy nie widział dziecka, więc uwierzył, że aktyw­ność sześciolatka można skoncentrować na trzech metrach kwadratowych, podczas gdy dookoła zapanuje niezmącony spokój. Przy tym eksponacie za­trzy­maliśmy się z żoną na dłużej. Patrzyliśmy z rozmarzeniem.

🖇

     – Co to jest dom społeczny? – spytało dziecko.
     – Masz na myśli dom opieki społecznej? – odgadła moja żona.
     – Chyba tak.
     – No, wiesz, jeśli ktoś jest bardzo chory albo stary, albo niesamodzielny, to może mieszkać w takim domu, mieć opiekę…
     Dziecko spojrzało na nas z wahaniem.
     – I tam się chodzi?
     – No tak. Na przykład w odwiedziny.
     – A przestrzeń?
     – Co przestrzeń?
     – Co to znaczy „przestrzeń społeczna”?
     – Nie wiem – skapitulowała żona. – Może chodzi o przestrzeń publiczną?
     – Tak, publiczną! – rozpromieniło się dziecko. – Więc co to jest dom pub­liczny?

🖇

Przestrzeń publiczna.
     Na przykład plac. Kiedy wprowadziłem się na Grochów, była tu trawa, niedopałki, a także topole i alkoholicy. Pierwszego dnia jeden z nich zerwał się na mój widok. Może nie tyle zerwał, ile ostrożnie zmienił położenie. Zro­bił kilka kroków i o coś spytał. Nie zrozumiałem ani słowa, a gość z na­pię­ciem czekał na odpowiedź.
     – Za piętnaście czwarta – rzuciłem na próbę.
     – Ale jaki dzień, kurwa, jaki dzień? – jęknął.

Marcin Wicha, Jak przestałem kochać design,
Wydawnictwo Karakter, Kraków 2015.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz