wtorek, maja 19, 2020

3813. Brzydzę się tobą, polski katoliku!

Jedna książka, dwa wrażenia. Wrażenie pierwsze.

Kościół to wspólnota wiernych… nauczają w okolicach bierzmowania. Owieczki nie wydają się tego brać na serio. Dają się prowadzić infantylnym intelektualnie (jakby było mało, to nieetycznym i niemoralnym) starym dziadom na kościelnych stano­wis­kach, zamiast przestać chodzić do kościoła, dopóki kościół-instytucja się nie ogarnie. Takie (najbardziej cenzuralne zdania) przychodziły mi na myśl po obejrzeniu nowego filmu Sekielskich (Zabawa w chowanego).

Żyję w kraju, w którym mądrym duchownym zamyka się usta lub wysyła za granicę. Właśnie dotarło do mnie, że na ulicy omijam księży dokładnie tak samo jak policjantów — taki klimat. Od wielu lat nie spodziewam się człowieka w środku czarnego lub niebieskiego munduru, a siostry zakonne i kobiety uczęszczające regularnie do kościoła są dla mnie obleczonym w ciało syndromem sztokholmskim.

Autor tej wspaniałej książki od początku jest katolikiem (zakładam, że czytelnik już wie, iż od czterdziestu lat jestem również księdzem, a franciszkaninem niemal od pięćdziesięciu), nie jest polskim klechą i… ma labradorkę, ale o tym dowiedziałam się dopiero będąc w środku książki. Tego, co o kościele, nie chciałam mieszać z tym, co wzięłam dla siebie z tego wszystkiego, co przemyślał i zapisał. Odrobinka mizo­ginii w jednym z poniższych cytatów ubawiła mojego wewnętrznego szowinistę — ja pozostałam w szoku, że tak to ujął ten mądry Człowiek.

Można powiedzieć, że tragedie („pieśni kozła”) rasizmu, niewolnictwa, seksizmu, wypraw krzyżowych, inkwizycji i obu wojen światowych — wszystkie one zaistniały w chrześcijańskiej Europie i były przez nią tolerowane — stanowią niewiarygodną manifestację naszego rozczarowania i odrazy do samych siebie oraz do siebie nawzajem. Nie potrafiliśmy bowiem sprawić, by świat, który miał być podobno dobry i doskonale uporządkwany, rzeczywiście taki się stał. Nie potrafiliśmy pokochać niedoskonałości ani w nas samych, ani w świecie natury — jakże więc moglibyśmy budować mosty łączące nas z żydami, muzułmanami, ludźmi innych rasm, a także z kobietami, grzesznikami czy nawet przedstawicielami innych wyznań chrześcijańskich? Nikt z nich nie pasuje do „ładu”, o którym wstępnie zdecydowaliśmy. Musieliśmy zabijać, wymuszać, więzić, torturować i niewolić resztę świata. Nie dźwigaliśmy krzyża, poczucia tragiczności życia, za to jesteśmy ekspertami w sprowadzaniu tragedii na innych.

*

Jednak w większości religii instytucjonalnych odnajdują się przede wszystkim ludzie obsesyjnie dążący do jakiegoś idealnego ładu, który nigdy nie jest prawdziwy; osoby te rzadko czują się więc szczęśliwe czy usatysfakcjonowane. […] Religia zorganizowana nigdy nie postawiła na ducha scalania, włączania czy swobodę kontaktu z różnorodnością. A przecież nasz jedyny istniejący świat to właśnie mnogość, wielorakość i rozmaitość!

*

Grzechem jest pozostawanie na powierzchni nawet świętych rzeczy, takich jak Biblia, sakrament czy kościół.

*

My, duchowni, zaangażowaliśmy się w „zarządzanie grzechem”, zamiast ten grzech przemieniać. „Jeżeli nie jesteś doskonały, to znaczy, że ty robisz coś złego” — tak nauczamy ludzi.

*

Kościół jest zatem zarówno największym moim problemem intelektualnym i moralnym, jak i domem dającym największą pociechę. Kościół to żałosna dziwka a zarazem wielokrotna panna młoda, z którą można mimo wszystko stworzyć wspaniałe małżeństwo. […] W pewnym (dość dosłownym) sensie Kościół jako taki jest pierwszym krzyżem, na którym umiera Jezus, skoro ograniczamy, zniekształcamy i usiłujemy kontrolować owo zawsze przerastające nas przesłanie.

*

Musimy się zdrowo naszamotać z zasadami, zanim je odrzucimy.

Richard Rohr, Spadać w górę. Duchowość na obie połowy życia, przeł. Beata Majczyna, Wydawnictwo WAM, Kraków 2017.


fot. Gepardzica, fragment.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz