czwartek, lutego 24, 2011

191. Człowiek — psem ogrodnika

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał) 

Opadły mi dziś ręce. Od 1 marca do 31 października psom na plażę w Sopocie wstęp wzbroniony. Nie o Sopot mi chodzi. Martwi mnie sama w sobie ciasna idea ciasnych umysłów radnych ciasnego miasta, która może w dalszej perspektywie okazać się zaraźliwa. Rozumiem, że w marcu, kwietniu, wrześniu i październiku zacni ludzie tłumnie kąpią się, opalają i dbają o czystość polskiej plaży, nie wyrzucając nigdy za siebie puszek, opakowań plastikowych, flaszek, petów. Zacny naród, tylko czemu odechciewa mi się do niego należeć?

Smutno mi tym bardziej, że straż miejska w Wawie od dwóch dni nie ma co robić i gania właścicieli labradorów za... brak kagańców. Heniuśka, nie uśmiechaj się do kretynów! Ona głupia się uśmiecha... ręce opadają... tylko kaganiec ją z tego uśmiechu i nieskończonej wiary w ludzi może wyleczyć. :(

środa, lutego 23, 2011

(189+1). Zakrzywianie czasoprzestrzeni

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał) 

Na nasze życie największy wpływ mamy my sami. Wygodnie jest przynajmniej tak myśleć, bo daje to ułudę względnej sterowalności. Jeśli chodzi o „wpływ” pomińmy rodzinę, kochanych i nienawidzonych, obecnych, byłych i może przyszłych. Są jednak tacy ludzie, których nigdy nie podejrzewalibyśmy o to, że zmienią nasze życie na zawsze. Więcej, oni najczęściej nie wiedzą, że mieli niebagatelny wpływ na to, co zrobiliśmy z naszym życiem. Jeśli o mnie chodzi, orientacja, że ten czy tamten człowiek był właśnie z tej puli ludzkich istnień, następuje dopiero po kilku latach klarowania się faktów.

Z Brrr, jak już usiądziemy przy kawie, prowadzimy wiele rozmów, które niby się kończą, ale często niczym kręgi na wodzie dotykają czegoś w mojej głowie, o czym dowiaduję się zwykle kilkanaście godzin później. Nie mogło być inaczej wczoraj. Tym razem rzecz dotyczyła owego dziwnego gatunku człowieka, który pojawia się bez etykietki a po latach okazuje się Katalizatorem Wielkiej Zmiany obleczonym w ludzką skórę.

Na piątym roku studiów miałam przedmiot „Jakość oprogramowania”. Nie było książek. Nie było wiadomo, co gość chce. Trzeba było chodzić na wykład. Wykład potwornie chaotyczny, inżynieria filozofii lub filozofia inżynierii w zależności od nastroju wykładowcy. No i pękłam. Facet powiedział coś, co spowodowało, że nie mogłam go już dłużej słuchać: „Jakość oprogramowania mierzy się stosunkiem liczby błędów wykrytych do liczby wszystkich błędów”. Matematyczna część mnie wcale nie chciała się śmiać, ona postanowiła nie oglądać owego faceta już nigdy na oczy. Na fali „liczby wszystkich błędów” poszłam w odpowiednie miejsce, wypełniłam wniosek o wyjazd i jak ślepa kura co grała w totka trafiłam. Po czterech miesiącach od owego feralnego wykładu nie słyszałam języka polskiego. Żyłam w diametralnie innym świecie, choć wciąż była to Europa. Poza merytorycznymi rzeczami, dużo ważniejsze było to, że wyleczyłam się z kompleksu centymetrów nadmiarowych. Więcej, żyłam w kraju, w którym pięknem absolutnym są kobiety z błękitnymi oczami. Po raz pierwszy w swoim życiu byłam piękna i ku memu zdziwieniu okazało się, że to ma również swoje cienie. Wróciłam do kraju inna. Ów Profesor nigdy pewnie nie pomyśli jak wiele dobrego zrobił dla mnie wypowiadając jedno zdanie, z którym żaden prawie magister inżynier zgodzić się, nawet w ramach eksperymentu, nie może. To było bardzo, bardzo dawno temu. Za tydzień zaczynam letni semestr. Ciekawe, ale i obezwładniające, czyje życie zmieniłam, zmieniam, zmienię ja... strach się bać.

W podawanych w piątek wiadomościach radiowych moją uwagę przykuł fakt, że Politechnika Gdańska postanowiła w nadchodzącym roku akademickim wydłużyć każdą godzinę zajęć (45 min) o 3 minuty. W efekcie da to... skrócenie roku akademickiego o dwa tygodnie. Zamyśliłam się, policzyłam... jak w mordę, dokładnie dwa tygodnie zyskują w ten sposób. Na coś takiego wpaść może tylko inżynier --- pomyślałam z dumą. Genialne w swej prostocie. Prostota tak prosta, że granicząca z idiotyzmem, bo czy ma to jakiś sens, skoro studenci pierwsze dwie minuty zajęć wchodzą, siadają, wyciągają przybory, zeszyty, laptopy itd. Z drugiej strony, pomyślałam, jak niesamowita jest moc 3 minut. Zakładając, żeby było łatwiej liczyć, dziesięć godzin pracy dzienne, mówimy o 30 minutach na dobę. Tylko pół godziny dziennie! Gdyby poświęcić taki czas na to co zawsze chciało się zrobić, ale ciągle odkłada się to na później, na lżejsze czasy, na potem, być może na wieczne nigdy, choć niezmiennie jest to całkiem spore marzenie... Prawdziwa inżynieria filozofii życia!

Jedno z drugim łączy klamra postaci. To Profesor od „liczby wszystkich błędów” zarządził „piłkarskie” 3 minuty, by Euro mogło mieć politechniczne akademiki dla siebie. Po raz kolejny ów człowiek zmienia mi perspektywę postrzegania. Trzy minuty to cholernie dużo czasu! Teraz wiedzą to nie tylko jajka gotowane na miękko, ale wiem to również ja! Eksperyment przyszedł mi na myśl: każdego dnia przeżyć świadomie 30 minut w opozycji do biegania tu i tam, załatwiania tego i owego, planowania, urzeczywistniania. Będę musiała pogadać z Heńką, bo coś mi się zdaje, że dla niej to żaden problem nawet przez 24 godziny na dobę.

wtorek, lutego 22, 2011

189. Historie kołem się toczą

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał) 

Około trzydziestu lat temu... długo trwało zanim się doliczyłam. U mojej Babci nagle rodzinnie zdaliśmy sobie sprawę, że nie wiemy, gdzie jest nasz pies. Okazało się, że suńka oglądała komórkową wersję „Planette” nadawaną w czasie rzeczywistym --- komórka miała wtedy inne znaczenie. Obok domu, w którym mieszkali Dziadkowie był solidny budynek z komórkami gospodarczymi. Jeden z sąsiadów hodował tam króliki. Sunia zahipnotyzowana siedziała pod siatkowymi drzwiczkami i oglądała niemający końca serial.

Dziś. Wraca do mnie wspomniana historia od czasu, gdy Heńka wyodrębniła z tła istnienie drzwi balkonowych. Doceniła je i często pod nimi przesiaduje oglądając swój analogowy, wiecznie włączony kanał telewizyjny. Głowa chodzi z lewej na prawą z dołu do góry... Przelatujące ptaki trzeba pilotować. Konika, który każdego ranka idzie do pracy na Starówkę, trzeba wzrokiem odprowadzić. Furorę wzbudzają przechadzające się po balkonie wróble. Sierściuch rozczula mnie swoim istnieniem najbardziej, gdy czasem, w pełnej zadumie przygląda się wędrującym po niebie chmurom. Skąd Padalec wie, że ja też to lubię robić? Uśmiecham się za każdym razem, gdy widzę przylepiony do szyby psi nos. Śladów już nikomu nie chce się ścierać.

Około dziesięciu lat temu... może dwunastu... w pięknie, niekryzysowo wydawanej jeszcze wersji Dużego Formatu czytałam artykuł Adama Wajraka. Wycięłam go nawet i gdzieś w Przytulisku jest. Rzecz dotyczyła wydry, którą mieli chwilowo na stanie. Wspaniałe zdjęcia zachwyconego życiem stworzenia i cudnie opisane kłopoty jakich było twórcą. Otóż, owa wydra pewnego magicznego dnia nauczyła się odkręcać kurki kranów w łazience czyniąc fantastyczne powodzie ku swojej, nie do opisania, radości.

Dziś. Wraca do mnie wspomniana historia od czasu, gdy kilka dni temu Heńka wycięła numer. Od początku... Dawno, dawno temu zauważyliśmy, że picie wody z miski jest dla Kudłatej fajne, ale dotykanie strumienia wody, gdy wlewamy wodę do miski jest dużo fajniejsze. Powolutku zaczęłam Heńkę oswajać z brodzikiem kładąc w nim słuchawkę prysznica z lecącą wodą. Niutka nie była skora do eksperymentów tak od zaraz, jak to zwykle ma w naturze, bo kabina prysznicowa kojarzy jej się z osobistym znikaniem z powodu kąpieli. Chyba szampon psi ma na nią podobny wpływ jak elektrowstrząsy na człowieka. Traci Psina tożsamość, nie wie kim jest, traci pamięć tego, w czym się ostatnio wytarzała, kto ją ostatnio zdominował. Całą historię osobistą trafia szlag a tego nawet psy nie lubią. Jednak powolutku, bez zmuszania, woda leciała a w Suni rosła fala zaciekawienia i stało się. Wchodzę do łazienki a Heńka nie tylko opita jak bąk, ale bawi się w badacza stojąc łapami w wodzie z pochyloną i kiwającą się głową. Odkryła bowiem, po kilku dniach użytkowania prysznica jako wodopoju, że brodzik ma otwór, wokół której wiruje woda, która gdzieś znika. Nie mieści się to w Heńkowej głowie... studiuje więc z zapałem a Sadownik zaciekawił się i zadał zadanie: o ile zwiększy się liczba zużywanych metrów sześciennych wody w Przytulisku od wodnych eksperymentów badawczych i nawadniania psiej Duszy.

poniedziałek, lutego 21, 2011

188. Przykazanie nowe dano mi

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał) 

Kochaj bliźniego swego jak siebie samego”. Nie, nie jestem katoliczką, ale też nie jestem ani z Marsa, ani z Wenus. Wyrosłam w katolickim kraju. To jest we mnie jak osad, jak część kamienia węgielnego mojej osoby.

Na wspomniane przykazanie patrzyłam do tej pory na dwa różne sposoby. Pierwszy, życzeniowy, żeby to się nigdy nie spełniło! Dlaczego? Mam świadomość, że często (eufemizm?) traktuję innych ludzi dużo lepiej niż samą siebie. Nie wiem, czy bardzo się pomylę, jeśli napiszę, że najprawdopodobniej wielu ludzi też ma taką jak moja przypadłość. Innego łatwiej usprawiedliwić, zrozumieć, wybaczyć, bo przecież nie chciał, nie wiedział, na pewno ma trudności... a ja... o, zgrozo, jak można było taką głupotę walnąć, jak można było nie wiedzieć, jaką trzeba być idiotką by powiedzieć o te trzy słowa za dużo, no jaką! Dziękuję tym z ludzkiej populacji, którzy mają tak jak ja i nie traktują innych jak siebie samego. Gdyby nie oni mielibyśmy piekło na Ziemi bez potrzeby bycia najpierw martwym.

Drugi sposób to makabryczna konstatacja. Jednak są tacy, którzy są dla innych dokładnie tak samo okrutni jak dla siebie, wymagają od innych tak jak od siebie niemożliwego... namacalnym dowodem dla mnie są wojny, terror i niezmącone wątpliwością poczucie wyższości własnej religii nad innymi. Czy Siła Wyższa miała ochotę obejrzeć taki eksperyment jako nie tylko myślowy?

W weekend, który minął byłam na warsztacie z Pracy wewnętrznej. Jedno z ćwiczeń przenicowało mnie w całej mej rozciągłości. Jest taki punkt, z którego gdy patrzę na psychologię procesu, to widzę ogromne umiłowanie przeciwieństw i ich całkowitą akceptację. Przeciwieństw, które nigdy, ani na chwilkę, ze sobą nie rozstają się. Miłość i nienawiść, dobry i zły, sprawiedliwe i niesprawiedliwe, silna i słaba. Sztuką jest dostrzec, że w miłości jest odrobina nienawiści a w nienawiści szczypta miłości. Wielką zaś Sztuką jest zaakceptować to i wykorzystać by wzrastać.

Do tej pory w swoim życiu nauczyłam się doceniać tych ludzi, którzy sprawiali lub sprawiają mi problem, bo zawsze na końcu okazuje się, że właśnie ci ludzie, jak katalizatory, popychają mnie do nauczenia się czegoś nowego o sobie, o świecie, do zdobycia nowej umiejętności, do poradzenia sobie.

Weekend, który minął, pozwolił mi docenić tych, którzy mnie nie lubią. Tak jak są role „kochająca” i „nienawidząca”, „silna” i „słaba”, tak w tym przypadku są dwie role „lubię Jabłoń” i „nie lubię Jabłoni”. Gdy jest przynajmniej jedna osoba, która mocno zajmuję rolę „nie lubię Jabłoni”, mi nie pozostaje nic innego jak stanąć w drugiej, niezajętej roli i „lubić”. Stanąć za sobą, poczuć siłę prawd, w które wierzę, poczuć, że na ten moment jestem dokładnie takim człowiekiem jakim chcę być. A gdy lubi się siebie choć troszkę łatwiej się zmieniać, łatwiej wiedzieć w jakim kierunku chce się iść. Efekt jest taki, że jestem dziś jak uderzona łomem, dziękuję każdemu, kto mnie nie lubi, nienawidzi może. Od wczoraj chodzę i myślę: „potrzebuję was, by być wyrazistą”. Skrócone „kochaj bliźniego swego” uległo transformacji w „kochaj każdego wroga swego, bo dzięki niemu łatwiej ci być takim jakim jesteś”. Czy taki chcesz być to już inna kwestia...

piątek, lutego 18, 2011

187. „Pochwal się”, czyli Facet-Wyzwanie

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał) 

Gdy w środku semestru studenci zmęczeni są tempem a czasem samym faktem, że czegoś od nich chcę, używam „wytrychu”, który niezmiennie działa. Mówię: „Mają państwo ze mną tylko semestr, a mój mąż ma dożywocie”. Natychmiast grupa znajduje w sobie całkiem sporo wiary w to, że semestr to nie wieczność i jakoś dadzą radę. Wartością dodaną jest jęk współczucia kierowany ku nieobecnemu Sadownikowi. Ten jęk pojawia się zawsze. Nie wiedzieć czemu bardzo lubię ten przejaw męskiej solidarności i damskiej empatii. Uwielbiam przez chwilę poczuć się prawdziwą Cholerą w tym Związku.

O czym studenci nie wiedzą, to o fakcie, że życie z Sadownikiem to prawdziwe Wyzwanie. Wspominam o tym, bo zabił mnie wczoraj bez znieczulenia. Rozmawialiśmy wieczorem o wpisie (183+3). Jak się mamy z głupim i mądrym chwaleniem, z kulturowym aspektem chwalenia jako takiego. I... zastrzelił mnie pytaniem... no, to powiedz mi, z czego jesteś dumna w swoim życiu? Padłam a Heńka na to, trzymając sztamę ze swoim Panem: Noooo, z czego?

czwartek, lutego 17, 2011

(183+3). Chwalić? Chwalić!

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał) 

Dwunożne Stada pochodzą z różnych domów. Jednak jedna rzecz w tych domach była identyczna. Wiara w słuszność tezy, że dzieci nie należy chwalić, ponieważ od chwalenia dzieci się psują. Wiarę poparto empirią i jako produkt owego przekonania ruszyliśmy w świat, jak sporo naszych rówieśników, z poczuciem własnej wartości na poziomie –5 w skali od 0 do 10. Gdy byliśmy mali, być może termin „poczucie własnej wartości” (PWW) w ogóle nie istniał a i teraz wydaje się nowomodnym zbytkiem psychologicznym, który niechybnie przybył do naszego kraju wraz z wieloma beznadziejnymi amerykanizmami.

Myślę o chwaleniu, gdzieś z tyłu głowy, od początku tygodnia, gdy moja Pacjentka powiedziała: „jesteś moim poniedziałkiem”. Zmusiła mnie tym samym do zastanowienia się, co ja takiego robię i jak to robię, że między nami jest tak jak jest. I... doszłam do wniosku, że warto pamiętać, że chwalić można głupio i mądrze... również dorosłych.

Głupio chwalić, czyli chwalić za coś, na co nie mamy specjalnego wpływu: „słonko, jaki piękny masz zarost”, „skarbie, jakiś ty inteligentny”, „och, jakie masz piękne oczy”.

Mądrze chwalić, czyli chwalić za akt, działanie, wykonanie od A do Z, za coś na co osoba chwalona miała wpływ: „słonko, jak pięknie przyciąłeś sobie brodę”, „skarbie, jak świetnie rozplanowałeś rozłożenie tych rzeczy”, „och, jak pięknie pomalowałaś dziś oczy”. W tym przypadku Obiekt Chwalony wie, że dobrze przycina i planuje. Więcej, może nawet pokusić się o pracę nad jeszcze lepszym przycięciem czy rozplanowaniem.

Myślę o chwaleniu nie tylko w kontekście reperowania osobistych kont PWW każdego ze spotykanych w życiu ludzi, ale również w kontekście dostrzegania, że naprawdę dużo potrafimy. Wiara w to, że tak właśnie jest (potrafimy!), sprawia, że możemy teleportować się z lokalu, który mieści na ulicy Niemogętnych Niedowiarków 7 do lokalu na ulicy Dam Radę Pięknie 13. To naprawdę daje moc! Jest tylko jeden minus takiego wywrotowego podejścia... możemy zrobić się przez takie podejście mniej pechowi, mniej marudni, mniej polscy po prostu.

Moja Kuchnia podjęła to ryzyko i nie informując mnie o tym, przeniosła się do dzielnicy CoDziśPysznegoRobimy. Myślę o chwaleniu między jednym krojonym warzywkiem a drugim. Pochwalić, docenić... na samą myśl robi mi się cieplej, pewniej, „możliwiej”... Dziś, czy i jak pochwaliliście kogoś mądrze?

środa, lutego 16, 2011

185. Odnaleziony José

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał) 

Odcień wiary
______ w sens tego, co się robi?
______ w ludzi wokół?

Barwa sensu
______ pojedynczego ludzkiego życia?
______ jednego, przeżytego dnia?
______ odwzajemnionego uśmiechu obcego człowieka?

Kolor pasji?

Tylko jedna odpowiedź:
José González, Heartbeats + kulki + ludzie, kryjący się za kulkami

Nie zagubić wiary!
Nie stracić sensu!
Nie porzucić pasji!


Sony BRAVIA Advert, Bouncy Balls.

184. Lamborghini czy Porsche? BMW!

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał) 

Uwielbiam pić kawę w i-COFFEE w Arkadii i patrzeć na przemykające tłumnie twarze. Grymasy, drobne ruchy mięśni policzkowych, zalążki uśmiechów. Wszystko to, swoista feeria barw, opowiada historię widzianych przez chwilę ludzi. Twarze wciąż rozmawiają same ze sobą, coś komuś komunikują, próbują znaleźć konsensus, przyjrzeć się możliwościom a może nawet ostro się z kimś pokłócić. Nieprzeliczalna ilość możliwości maluje się na wielu twarzach, które obserwuję. Kiedyś lubiłam zastanawiać się jaki jest człowiek z taką a nie inną mimiką twarzy? Jaki ma teraz problem? Co go uszczęśliwia?

Teraz, najbardziej lubię obserwować twarze należące do ludzi, którzy znajdują się w takich społecznych rolach, których w tym życiu nie zaznam. Na przykład, twarz pędzącego finansisty lubi mówić głośno i natarczywie, by przekrzyczeć luksusową teczkę, garnitur i buty, by zostać choć przez chwilę zauważonym przez twarzowłaściciela. Twarze prezesów nie rozumiejących słowa „nie” zmagają się z milionem problemów do rozwiązania. Mężczyźni... Nie będę w tym życiu mężczyzną. W tym życiu jestem z Mężczyzną.

Do puli twarzy ról niemożliwych należą również twarze matek małych dzieci. Te twarze zadziwiają swą ekspresją i różnorodnością. Bywają z grymasem zmęczenia. Bywają szczęśliwe, pomimo zmęczenia. Bywają z naniesioną złością, której jest dziesięć razy więcej niż kilogramów malucha. Na widok takiej twarzy ze smutkiem myślę o tym, że najprawdopodobniej ów maluch był wyczekany, wymarzony, słodkie ciałko, które miało odmienić życie. Odmieniło.

Bywają też twarze kobiet, które w sposób szczególny przyciągały moją uwagę. Do wczoraj nie wiedziałam o co chodzi. Czym jest to „coś”, co mnie prawie hipnotyzuje? Poczuciem wyższości, spełnienia, perfekcyjnej znajomości największej tajemnicy świata? Dlaczego nie umiem nazwać tego drobnego „czegoś”, co zmienia ich rysy twarzy? Mam! Przemknęła wczoraj obok mnie kobieta-matka. Pchała przed sobą wózek. Jej twarz wyglądała jakby należała do dumnej posiadaczki różowego Lamborghini (dziewczynka) lub błękitnego Porsche (chłopiec). Fajna ta duma! Dumna duma! W tym życiu pozostanę przy mojej skromnej, ale dumnej miłości do BMW.

wtorek, lutego 15, 2011

183. Kulinarna psychoza

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał) 

Kuchnia i Dwunożne Stada długo nie mogły się spotkać. Niektórzy żywili nadzieję, że z czasem poślubnym może jednak doszlusujemy do peletony społecznego. Miesiąc po ślubie, sto lat temu, otrzymałam na imieniny książkę kucharską, w której obiecywano, że wykonanie każdego przepisu zajmie maksymalnie 30 minut. Była więc i wiara, że może damy radę pół godzinki odstać przy garach. Nienawidzę kolorowych, pięknych książek kucharskich, bo trudno się najeść ilustracjami a to, co ugotowane rzadko przypominało obietnicę smaku, jaką roztaczały wokół siebie piękne fotografie znajdujące się obok przepisu. Pomijam wkurzające „doprawić do smaku”. Jeśli nigdy nie jadłam potrawy, skąd mam wiedzieć jaki jest jej smak? Ciężki przypadek otępienia kuchennego.

Wkład wspomnianej książki kucharskiej w rozwój kulinarny Stada ograniczył się do rozwoju słownika używanych fraz. Są takie chwile w życiu człowieka, że coś by zjadł, ale nie wie co. Właśnie w takich momentach raczymy się nawzajem tekstem: „jeżowców z kawiorem mi się chce” i wiadomo, że to właśnie ten stan chcicyNaNieWiemCo. Przepis na to danie nadal mamy. Wciąż nie wiemy jak wyglądają i gdzie można kupić jeżowce. Co gorsza, niezmiennie nie chcemy się dowiedzieć. Ale, ale...

Stało się. Pan Osteo w zeszłym tygodniu wyłączył mi moduł ze słowami. Uciekały ode mnie, trzymały się z daleka i nawet dwóch spójnych zdań nie udało się zapisać. Co Pan Osteo nacisnął, nie mam pojęcia. Porobiło się --- kuchnia przyjacielem mym. Wyrażam swoje istnienie garami. Zimno, więc zachciało się zup, po których długo jest ciepło. Padło na małą książeczkę, którą odkrył przed nami mój Tata serwując pieczarkową z pęczakiem. Była pieczarkowa, była cudna złotożółta zupa warzywna z zieloną soczewicą.

Kulinarny postęp w mym życiu, pomijając głodnego Sadownika, wspierają mężczyźni. Jeden z moich studentów podsunął mi kiedyś pod nos nazwisko Łebkowskiego jako autora genialnych książek kucharskich. Daje radę mój student, dam i ja! Z pomocą owej książki, pojawiły się łazanki ze słodką kapustą i grzybami --- wspomnienie sprzed dwudziestu lat ożyło, smak ten sam, tylko najeść się można było do bólu. Raj!

Dziś nie poznałam siebie. Zachwycona kupowałam przyprawy w Kuchniach Świata. Garam Masalę kupił Sadownik w zeszłym tygodniu. Dziś dołączyły do nas pasta z chilli, curry i... na obiad (z małej książeczki) ostra zupa ziemniaczana z ciociorką i groszkiem oraz awaryjnie coś swojskiego: serowe racuszki. Boże, niech ten kulinarny szał mi minie do końca przerwy międzysemestralnej...
...a myśli już krążą wokół wołowiny w sezamie...
...czy ja oszalałam?

poniedziałek, lutego 14, 2011

182. Walentynek 2011

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał) 

Sadownik podsumował wczoraj wieczorem, że Kudłata zanotowała na swoim koncie (trzynastego lutego) dwa sukcesy: kupa na trawie i iPod na chodniku.

Pierwszy sukces wynikał z próby reedukacji, jakiej Młoda jest poddawana. Nauczyła się, że kupę należy robić na asfalcie, trylince, ścieżkach. Ponieważ to nasz pierwszy pies w życiu, gdy uczyła się trudnej sztuki kontrolowania zwieraczy, cieszyliśmy się tym, że zaczyna rozumieć, że dom to nie toaleta i w tej radości umknął nam malutki detal, że robienie na trawnikach ma jednak pewną przewagę nad załatwianiem się na ciągach komunikacyjnych. Owa wyuczona przypadłość Heniowa daje nam się ostro we znaki w przypadku biegunek. Choć nie znam ani jednego mocnego, któremu udałoby się to pozbierać, znam już kilka pań, które wrzeszczeć potrafią, że kto to słyszał, żeby pies...

Drugi sukces wynikał z siły jakiej użyła Kudłata wobec wcale Nie-Ułomka Sadownika, który robił naraz dwie rzeczy: prowadził psa na smyczy i nastawiał sobie i-poda. Nie wiedzieć czemu, Heńka postanowiła pokazać Sadownikowi, że mu się tylko wydaje, że prowadzi psa. Przez chwilę wzięła sprawy w swoje łapy i przewodziła niekompletnemu Stadu... pociągnęła... Sadownik przewrócił się... iPod wysunął się z jego rąk i zginął śmiercią tragiczną.

Wynurzając się z oparów konsekwencji istnienia dnia wczorajszego, z samego rana złożono mi życzenia:

Walentynek 2011:
Bardzo Cię kocham. Nawet jak TWOJA suka uśmierca MOJEGO iPoda.

Pies jest nasz, ale czasem wraca do nas filozoficzne pytanie, która część psa jest czyja, gdyby trzeba było się podzielić?

wtorek, lutego 08, 2011

181. Upajam się

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał) 

Upajałam się. Upajam się. Za godzinkę przestanę.

Upajam się tęsknotą. Chatka lśni i czeka. Kudłata też jakaś poruszona, jakby wiedziała. Czekamy obie na Sadownika. Tęsknota przeradzająca się w czekanie, które ma swój określony kres, to fantastyczna rzecz. Pławię się w niej z ogromną przyjemnością.

Dziś byłam na obronach. Bronił się student, którego pamiętam z pierwszego roku jako taką sierotkę Marysię w męskim, naprawdę makabrycznym, wydaniu. Oniemiałam, patrząc jak prezentuje swoją pracę. Co mogą zrobić z człowiekiem trzy lata! Cudownie było patrzeć jak pięknie się zmienił, jaką fajną, przebojową osobą się stał. Czas... magiczny przyrząd do zmieniania nas na lepsze — tylko używać i w żadnym razie nie martwić się o zmarszczki. W końcu te mimiczne świadczą tylko o bardzo udanym życiu, w którym śmiejemy się i uśmiechamy często a nie tylko troszkę, jak na lekarstwo.

Od patrzenia na umytych, ogolonych i w gajerkach studentów zatęskniłam jeszcze bardziej za moim Garniaczkiem, który stanie w drzwiach już niedługo...

sobota, lutego 05, 2011

(179+1). To nie bajka, to zakaz płaczu

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał) 

I pomyśleć, że to moja ostatnia wolna sobota w tym miesiącu. Sadownik „wyjechany”. Do lasu nie, bo chlapa. Do parku rzadziej, bo bajka. Nie pozostało nic tylko uciec z bajkowego w filmowy świat. Wyjęłam z archiwum jeden z moich ulubionych filmów (Książę Przypływów) z moją ukochaną aktorką. Uwaliłam się wygodnie i obejrzałam od deski do deski delektując się prawie każdą sceną.

Przy okazji tego łóżkowego pokazu dowiedziałam się, że w Przytulisku jest całkowity zakaz płaczu. Nie można płakać nawet na filmie. Poryczałam się jak zwykle w dobrze znanych miejscach. Nie miało kompletnie żadnego znaczenia to, że oglądałam ten film nasty raz. Ryczałam a Heńka z uporem maniaka pocieszała. Nie pomogło tłumaczenie, że to tylko filmowa fikcja. Pocieszanie i prośba o przestrzeganie zakazu były realne.

Barbra Streisand,
Places that Belong to You.

179. Bajka o zasranym świecie

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał) 

Dawno, dawno temu... czyli wczoraj... cały świat pokryty był śniegiem. W nocy, z nieudanej balangi wracała wkurwiona, zła wróżka i zabrała wszystko, cały śnieg. To, co wylazło spod śniegu woła o pomstę do nieba. Świat pieprzonych wielbicieli zwierząt!
(1) Wszędzie psie kupy.
(2) Wszędzie suchy, spleśniały już, chleb dla ptaków.

Kudłata w przeciwieństwie do mnie uwielbia każdą bajkę, byle opowiadaną na dworze.
Ad. 1. Wciąż uśmiechnięta ma chyba wbudowany wykrywacz produktów psiej przemiany materii --- nigdy w nic nie wdepnęła. Ja wręcz przeciwnie --- będę miała chyba cholerne szczęście, bo zaliczyłam dziś ze cztery kupska.
Ad. 2. Heńka, oczywiście, doskonale pamięta, gdzie suchy chleb pojawił się choć raz. Ja, pozostając bez pamięci w tym względzie, marzę by nie skończyło się u weta.

W tej nędznej bajce, to ja jestem najczarniejszym charakterkiem, co nie umie cieszyć się życiem. Wybiłabym każdego niby-wielbiciela, który nie sprząta po swym pupilu. Wytłukłabym tych, co myślą, że suchy chleb to dobroć ludzkiego serca darowana ptakom. A niech to...

...a Heńka na to:
     — Ulżyło, jak sobie popisałaś?
     — Trochę.
     — To co, idziemy na dodatkowy spacer?
     — Mowy nie ma.
     Dałam Cholerze suszony świński nos. W końcu to nie jej wina, że musimy troszkę pożyć w tej bajce...

piątek, lutego 04, 2011

178. Damski terror

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał) 

     — Na spacer?
     — Przecież dopiero co wróciłyśmy.
     — Bo... bo spacer dobrze by ci zrobił.
     — Za jakiś czas.
     — To może gryzak?
     — Dostałaś wczoraj, poszukaj go sobie.
     Po chwili Kudłata wraca z miną nieszczęśliwca i stwierdza:
     — Nie mogę znaleźć.
     — Zapamiętaj, w tym domu mistrzostwo świata w kategorii szukania bez sukcesu to mam ja.
     — Mistrzyni, to może spacer?
     — Nie pytałaś mnie o to minutę temu?
     Są pytania, na które Heniuta nie zwykła odpowiadać, których nie chce nawet rozumieć, więc szybko zmienia temat na jedyny słuszny:
     — Naprawdę, jakaś blada dzisiaj jesteś. Pomyśl... spacer to dobry pomysł...
     Jabłoń już tylko jęknęła.
     — Już wiem! Dłuuuuugi spacer to byłoby najlepsze dla ciebie lekarstwo.
     — Nie zauważyłaś, że wieje, leje i jest zimno?
     — To ty już nie chcesz rosnąć na deszczu? — zapytała ze zdziwieniem Kudłata.
     — Nie, Heniu, już nie.
     — To chodź, pójdziemy na dwór wyrzucić smutki z twoich kieszeni, duszy i serca.

Poszły,
wyrzuciły,
wróciły,
idą poczytać w łóżku.
Amen.

czwartek, lutego 03, 2011

(173+4). Ćwiczenie z synchroniczności

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał) 

Nie wiedzieć czemu, Świat Książki przypomniał sobie, że mógłby wydać po polsku Mitcha Alboma „Wtorki z Morriem”. Gdy w niedzielę zobaczyłam tłumaczenie na półce w księgarni, ucieszyłam się, że jedna z moich ukochanych książek doczekała się polskiego przekładu, a potem... obsunęło mi się nieznacznie oko z ulubionej okładki i... radość była jeszcze większa, bo wyszedł również tytuł tego samego Autora, którego nie znałam. Oczywiście, że kupiłam! Wczoraj zaczęłam, dzisiaj na kawie z Heńką skończyłam. Ciekawe, że religie różnych maści prawie w jednym czasie trafiają do moich rąk. To się nazywa synchroniczność — zasada wszechzwiązku zdarzeń — do egzaminów opanowana teoretycznie, ćwiczona teraz w praktyce. Na „smaka”, m.in. dla AfternoonTea, poniższy cytat. Aż mi szkoda, że mam tę książkę za sobą:

     — I co, rozwiązaliśmy już tajemnicę szczęścia?     — Zmusiłem się do uśmiechu.
     — Chyba tak — odparł.
[Rabin Albert Lewis]
     — Powiesz mi
?
     — Tak. Gotowy
?
     — Gotowy.
     — Bądź zadowolony.
     — Tylko tyle
?
     — Bądź wdzięczny.
--- Tylko tyle
?
--- Za wszystko, co masz. Za miłość, którą dostajesz. I za to, czym obdarzył cię Bóg.
     — To wystarczy
?
Spojrzał mi w oczy i głęboko westchnął.
     — To wystarczy.

Mitch Albom, Miej trochę wiary,
Świat Książki, Warszawa 2011.

Kudłata chyba tajemnicę szczęścia ma dodatkowo wypisaną na mordce, zawsze szczęśliwa, zadowolona... Niemałym przywilejem jest posiadanie Takiego Psa — zawsze przypomni, co w życiu ma największy sens. :)

środa, lutego 02, 2011

176. Jeden dzień w Raju

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

1. Spacer do lasu --- był.

2. Heniutka ucząca się podróżowania tramwajem --- nie zdarzyło się, bo... Kudłata zaskoczyła mnie ogromnie... jeździ, jakby całe życie spędziła w środkach komunikacji miejskiej.

3. Kawa w Wayne’sie w towarzystwie Heńki i jej marzeń sennych --- było i... Sierściuch nie marnował czasu, ma już tam swoich wielbicieli. Starsi Państwo pytali, czy będziemy jutro.

4. Kudłata w Wayne’sie zaspokajała swoją dziecięcą potrzebę spania pod fotelem --- pod domowym nie mieści się od wielu, wielu miesięcy. Zaskoczyłyśmy kilkoro ludzi, którzy zauważyli psa dopiero podczas naszego zbierania się do domu, gdy spod fotela wynurzyło się 35 kilo czarnego, zachwyconego ludzkością psa.

Nudno, prawda? Może dlatego większość nie pcha się do Raju...

wtorek, lutego 01, 2011

175. Semestr się skończył, czas zacząć naukę

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Moja Babcia, gdy kończył się rok szkolny, brała się za edukację swoich wnuków. Każdego dnia mieliśmy dyktando. Jestem wnuczką swojej Babci i jej krew buzuje w moich żyłach. Skończyło się duszenie studentów (dziennych), to zaczęło się uczenie Heńki. Dzisiaj, odkurzony kantar na dziób Psia Piękność dostała. Zachwytu nie było, ale w końcu dyktanda też mnie nie zachwycały.

Przypominałyśmy sobie podróżowanie środkami transportu publicznego. Wsiadałyśmy, wysiadałyśmy co dwa przystanki. Zachowując się z gracją i wdziękiem jedynej takiej pary Dusz na Świecie przemierzałyśmy trasę do miejsca docelowego naszej dzisiejszej lekcji. Trafiłyśmy na kawę do Wayne’sa, gdzie Kudłata wzięła pierwszą lekcję zachowywania się w miejscach publicznych, które nie są parkami, ogródkami knajpianymi. Były też nagrody, ja miałam kawę, a Kudłata suszony kawałek krowiego żwacza. Będziemy tak ćwiczyć cały luty.

Jak to dobrze, że są miejsca przyjazne psom. Jak to dobrze, że jak zwykle miałyśmy szczęście do życzliwych ludzi. Nie będę pisać, że Kudłata znów otworzyła kilka ludzkich serc rozczulając mnie tą działalnością bezgranicznie...

(173+1). I po…

 wpis przeniesiony 28.02.2019. 
 (oryginał) 

Mam alergię na Trójcę Świętą i wszelkiej maści katolicyzm. Po prostu dziękuję bardzo. Gdybym więc przeglądała „Chatę” w księgarni i natknęła się na słowo Jezus, natychmiast bym tę książkę odłożyła. Siła Wyższa wiedziała, że właśnie tak by było, więc załatwiła sprawę z Silną Delikatnością i dzięki Niej książka wylądowała w moim domu.

Przeczytałam. Wykorzystane wątki religijne (np. chodzenie po wodzie) nie zachęcają do czytania, ale pewne fragmenty, jak perełki zachwyciły moją Duszę:

(1) Ile wynosi całka z Boga? Matematyka i obraz Boga:

Problem polega na tym, że ludzie starają się zrozumieć, kim jestem, biorąc najlepszą wersję samych siebie, podnosząc do n-tej potęgi, dodając całą dobroć, jaką potrafią sobie wyobrazić, czyli często niewiele, a uzyskany wynik tych operacji nazywają Bogiem.

(2) Zbiorowej nieświadomości rąbek. Zachwycił mnie ten pomysł swoją przewrotnością:

--- Czy ja wariuję? Mam uwierzyć, że Bóg jest wielką czarną kobietą z osobliwym poczuciem humoru?

Wierzył [Mack], że Bóg jest Duchem --- ani mężczyzną, ani kobietą --- ale teraz z zakłopotaniem musiał przyznać się przed samym sobą, że do tej pory Stwórca był w jego wyobrażeniach biały i raczej męski.

(3) Jung by się ucieszył, że i Tata (Bóg-kobieta) podziela jego poglądy:

--- No więc, Skarbie, co ci się śniło ostatniej nocy? --- zapytała Tata rozstawiając talerze. --- Sny bywają ważne, wiesz. Czasami działają jak otwarcie okna i wpuszczenie świeżego powietrza.

(4) Sedno moich pogaduch z Brrr... tylko nie wiem, które z nas widziałoby bałagan, a które fraktalną piękność:

Tobie wydaje się, że panuje tu nieład, natomiast ja widzę tworzący się, doskonały wzór... żywy fraktal.

(5) Filozoficznie, życiowo a może nawet pragmatycznie:

Wybaczenie to nie zapomnienie, Mack. Chodzi w nim o to, żeby puścić czyjeś gardło. (..) Wybaczenie nie oznacza nawiązania stosunków. (...) Wybaczenie jest przede wszystkim dla ciebie, dla wybaczającego. Pozwala ci uwolnić się od czegoś, co zżera cię żywcem, niszczy wszelką radość i zdolność do kochania. (...) Wybaczenie, w żadnym razie nie oznacza, że masz zaufać temu, kto cię skrzywdził.

Źródło wszystkich cytatów: Young W. P., Chata,
Nowa Proza, Warszawa 2009.