wpis przeniesiony 1.03.2019.
(oryginał)
„Kochaj bliźniego swego jak siebie samego”. Nie, nie jestem katoliczką, ale też nie jestem ani z Marsa, ani z Wenus. Wyrosłam w katolickim kraju. To jest we mnie jak osad, jak część kamienia węgielnego mojej osoby.
Na wspomniane przykazanie patrzyłam do tej pory na dwa różne sposoby. Pierwszy, życzeniowy, żeby to się nigdy nie spełniło! Dlaczego? Mam świadomość, że często (eufemizm?) traktuję innych ludzi dużo lepiej niż samą siebie. Nie wiem, czy bardzo się pomylę, jeśli napiszę, że najprawdopodobniej wielu ludzi też ma taką jak moja przypadłość. Innego łatwiej usprawiedliwić, zrozumieć, wybaczyć, bo przecież nie chciał, nie wiedział, na pewno ma trudności... a ja... o, zgrozo, jak można było taką głupotę walnąć, jak można było nie wiedzieć, jaką trzeba być idiotką by powiedzieć o te trzy słowa za dużo, no jaką! Dziękuję tym z ludzkiej populacji, którzy mają tak jak ja i nie traktują innych jak siebie samego. Gdyby nie oni mielibyśmy piekło na Ziemi bez potrzeby bycia najpierw martwym.
Drugi sposób to makabryczna konstatacja. Jednak są tacy, którzy są dla innych dokładnie tak samo okrutni jak dla siebie, wymagają od innych tak jak od siebie niemożliwego... namacalnym dowodem dla mnie są wojny, terror i niezmącone wątpliwością poczucie wyższości własnej religii nad innymi. Czy Siła Wyższa miała ochotę obejrzeć taki eksperyment jako nie tylko myślowy?
W weekend, który minął byłam na warsztacie z Pracy wewnętrznej. Jedno z ćwiczeń przenicowało mnie w całej mej rozciągłości. Jest taki punkt, z którego gdy patrzę na psychologię procesu, to widzę ogromne umiłowanie przeciwieństw i ich całkowitą akceptację. Przeciwieństw, które nigdy, ani na chwilkę, ze sobą nie rozstają się. Miłość i nienawiść, dobry i zły, sprawiedliwe i niesprawiedliwe, silna i słaba. Sztuką jest dostrzec, że w miłości jest odrobina nienawiści a w nienawiści szczypta miłości. Wielką zaś Sztuką jest zaakceptować to i wykorzystać by wzrastać.
Do tej pory w swoim życiu nauczyłam się doceniać tych ludzi, którzy sprawiali lub sprawiają mi problem, bo zawsze na końcu okazuje się, że właśnie ci ludzie, jak katalizatory, popychają mnie do nauczenia się czegoś nowego o sobie, o świecie, do zdobycia nowej umiejętności, do poradzenia sobie.
Weekend, który minął, pozwolił mi docenić tych, którzy mnie nie lubią. Tak jak są role „kochająca” i „nienawidząca”, „silna” i „słaba”, tak w tym przypadku są dwie role „lubię Jabłoń” i „nie lubię Jabłoni”. Gdy jest przynajmniej jedna osoba, która mocno zajmuję rolę „nie lubię Jabłoni”, mi nie pozostaje nic innego jak stanąć w drugiej, niezajętej roli i „lubić”. Stanąć za sobą, poczuć siłę prawd, w które wierzę, poczuć, że na ten moment jestem dokładnie takim człowiekiem jakim chcę być. A gdy lubi się siebie choć troszkę łatwiej się zmieniać, łatwiej wiedzieć w jakim kierunku chce się iść. Efekt jest taki, że jestem dziś jak uderzona łomem, dziękuję każdemu, kto mnie nie lubi, nienawidzi może. Od wczoraj chodzę i myślę: „potrzebuję was, by być wyrazistą”. Skrócone „kochaj bliźniego swego” uległo transformacji w „kochaj każdego wroga swego, bo dzięki niemu łatwiej ci być takim jakim jesteś”. Czy taki chcesz być to już inna kwestia...