środa, lutego 23, 2011

(189+1). Zakrzywianie czasoprzestrzeni

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał) 

Na nasze życie największy wpływ mamy my sami. Wygodnie jest przynajmniej tak myśleć, bo daje to ułudę względnej sterowalności. Jeśli chodzi o „wpływ” pomińmy rodzinę, kochanych i nienawidzonych, obecnych, byłych i może przyszłych. Są jednak tacy ludzie, których nigdy nie podejrzewalibyśmy o to, że zmienią nasze życie na zawsze. Więcej, oni najczęściej nie wiedzą, że mieli niebagatelny wpływ na to, co zrobiliśmy z naszym życiem. Jeśli o mnie chodzi, orientacja, że ten czy tamten człowiek był właśnie z tej puli ludzkich istnień, następuje dopiero po kilku latach klarowania się faktów.

Z Brrr, jak już usiądziemy przy kawie, prowadzimy wiele rozmów, które niby się kończą, ale często niczym kręgi na wodzie dotykają czegoś w mojej głowie, o czym dowiaduję się zwykle kilkanaście godzin później. Nie mogło być inaczej wczoraj. Tym razem rzecz dotyczyła owego dziwnego gatunku człowieka, który pojawia się bez etykietki a po latach okazuje się Katalizatorem Wielkiej Zmiany obleczonym w ludzką skórę.

Na piątym roku studiów miałam przedmiot „Jakość oprogramowania”. Nie było książek. Nie było wiadomo, co gość chce. Trzeba było chodzić na wykład. Wykład potwornie chaotyczny, inżynieria filozofii lub filozofia inżynierii w zależności od nastroju wykładowcy. No i pękłam. Facet powiedział coś, co spowodowało, że nie mogłam go już dłużej słuchać: „Jakość oprogramowania mierzy się stosunkiem liczby błędów wykrytych do liczby wszystkich błędów”. Matematyczna część mnie wcale nie chciała się śmiać, ona postanowiła nie oglądać owego faceta już nigdy na oczy. Na fali „liczby wszystkich błędów” poszłam w odpowiednie miejsce, wypełniłam wniosek o wyjazd i jak ślepa kura co grała w totka trafiłam. Po czterech miesiącach od owego feralnego wykładu nie słyszałam języka polskiego. Żyłam w diametralnie innym świecie, choć wciąż była to Europa. Poza merytorycznymi rzeczami, dużo ważniejsze było to, że wyleczyłam się z kompleksu centymetrów nadmiarowych. Więcej, żyłam w kraju, w którym pięknem absolutnym są kobiety z błękitnymi oczami. Po raz pierwszy w swoim życiu byłam piękna i ku memu zdziwieniu okazało się, że to ma również swoje cienie. Wróciłam do kraju inna. Ów Profesor nigdy pewnie nie pomyśli jak wiele dobrego zrobił dla mnie wypowiadając jedno zdanie, z którym żaden prawie magister inżynier zgodzić się, nawet w ramach eksperymentu, nie może. To było bardzo, bardzo dawno temu. Za tydzień zaczynam letni semestr. Ciekawe, ale i obezwładniające, czyje życie zmieniłam, zmieniam, zmienię ja... strach się bać.

W podawanych w piątek wiadomościach radiowych moją uwagę przykuł fakt, że Politechnika Gdańska postanowiła w nadchodzącym roku akademickim wydłużyć każdą godzinę zajęć (45 min) o 3 minuty. W efekcie da to... skrócenie roku akademickiego o dwa tygodnie. Zamyśliłam się, policzyłam... jak w mordę, dokładnie dwa tygodnie zyskują w ten sposób. Na coś takiego wpaść może tylko inżynier --- pomyślałam z dumą. Genialne w swej prostocie. Prostota tak prosta, że granicząca z idiotyzmem, bo czy ma to jakiś sens, skoro studenci pierwsze dwie minuty zajęć wchodzą, siadają, wyciągają przybory, zeszyty, laptopy itd. Z drugiej strony, pomyślałam, jak niesamowita jest moc 3 minut. Zakładając, żeby było łatwiej liczyć, dziesięć godzin pracy dzienne, mówimy o 30 minutach na dobę. Tylko pół godziny dziennie! Gdyby poświęcić taki czas na to co zawsze chciało się zrobić, ale ciągle odkłada się to na później, na lżejsze czasy, na potem, być może na wieczne nigdy, choć niezmiennie jest to całkiem spore marzenie... Prawdziwa inżynieria filozofii życia!

Jedno z drugim łączy klamra postaci. To Profesor od „liczby wszystkich błędów” zarządził „piłkarskie” 3 minuty, by Euro mogło mieć politechniczne akademiki dla siebie. Po raz kolejny ów człowiek zmienia mi perspektywę postrzegania. Trzy minuty to cholernie dużo czasu! Teraz wiedzą to nie tylko jajka gotowane na miękko, ale wiem to również ja! Eksperyment przyszedł mi na myśl: każdego dnia przeżyć świadomie 30 minut w opozycji do biegania tu i tam, załatwiania tego i owego, planowania, urzeczywistniania. Będę musiała pogadać z Heńką, bo coś mi się zdaje, że dla niej to żaden problem nawet przez 24 godziny na dobę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz