czwartek, kwietnia 12, 2012

447. Czasem sam miąższ

 wpis przeniesiony 2.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Po książkach gryzdolę. Bo większości nie przeczytam kilka razy, a chcę mieć szybki dostęp do wybranych zdań, akapitów. Ponieważ czasem potrzebuję wrócić do znanego fragmentu, którego sens na ulicy odkryłam na nowo. Bo. Ponieważ. Gryzdolę i już!

Są jednak książki, po których nie mam odwagi gryzdolić. No może troszkę, ale tylko ołóweczkiem i dopiero przy piątej książce tego samego autora, gdy już się odrobinkę „zaprzyjaźnimy” i wiadomo, czego się można po mnie spodziewać. Efekt taki, że dwa ostatnie dni zajęło mi przekopywanie się przez książki Thicha, by znaleźć fragment o soku jabłkowym, by móc go jeszcze raz przeczytać, by móc wrócić do tych kilku akapitów z nową mną, którą bawię się od półtora tygodnia. Z nową mną, której nie chcę stracić.

Akuszer w zeszły poniedziałek zwrócił mą uwagę na Wielkiego Naprawiacza Świata jakiego mam w sobie. Super, ale czasem męcząco. Super, ale zawęża pole widzenia. Super, ale nudno. Bo Wielki Naprawiacz Świata do zeszłego tygodnia miał przez dziesiątki lat bardzo dużo pracy. Niczym Syzyf, naprawiał mnie. Już prawie byłam milutka, słodziutka, aż tu znalazłam się w niewłaściwym miejscu, o niewłaściwej porze, z niewłaściwymi ludźmi i... buuum.... powiedziałam, co myślałam, wybuchłam, trzasnęłam drzwiami, zwymyślałam. Wielki Naprawiacz Świata załamywał ręce. Tyle pracy! Tyle pracy na marno! Tyle pracy przed nim! Nie odzywał się do mnie przez kilka dni, a gdy miałam już siebie „wybuchniętej” dość, gdy skruszałam, bo kto to słyszał... jak tak można było postąpić... wracał On... i naprawiał. Bym ja, jako jego główny obiekt zmartwień, nigdy już nie wybuchła, nie pieprznęła drzwiami, nie wkurwiła się zbyt. Bym była milutka, słodziutka, dobra i właściwa dwadzieścia cztery na dobę. A społeczne, zgodne życie przybiło Wielkiemu Naprawiaczowi piątkę, że trudu tego się podjął.

A Akuszer na to: ale w ten sposób odcinasz się od części siebie. Od tej, co złości się, gniewa, marudzi, rozpacza, choleruje, wali pięścią w stół. A przecież to też ja. Część prawdy o mnie.

***

Po ulicach chodzę drugi tydzień. Zamyślam się, gdy tylko mam okazję. Wracam w wyobraźni do symbolu akuszerskiej roboty, do filmowego przycisku do papieru. Gładziutkie, kuliste coś. W środku zamek. Piękny. Przepiękny. Gdy przyciskiem potrząsnąć i odstawić na biurko, nawet w środku lata, można podziwiać śnieg opadający na zamek wewnątrz przycisku. Farfocle, które potrafią zachwycić. Potrząsam raz za razem.

Wielki Naprawiacz Świata Mojego nie lubi takich przycisków, bo śnieg powinien leżeć równiutko odgarnięty, nie sprawiać kłopotów. Podobnie jak złość, urazy, rozpacz też powinny leżeć w kątku i nie robić kłopotów; nie wychylać się z ukrycia.

Chodzę po ulicach i w wyobraźni wciąż bawię się przyciskiem, w którym farfocle stają się symbolami złości, rozpaczy, niemocy. Bez nich nie byłabym mną. Gdy przyjdzie złość, zezłoszczę się, wścieknę, zagrzmię, zimną suką będę... bo farfocle z łatwością przeistaczają się w miąższ:

***

(...) mniej więcej po godzinie wrócili [dzieci], żeby poprosić o coś do picia. Wyjąłem ostatnią butelkę soku jabłkowego domowej roboty i nalałem każdemu z nich po pełnej szklance, na końcu podchodząc do Thuy. Ponieważ dostał jej się sok z dna butelki, były w nim drobiny miąższu. Gdy zobaczyła, że jest mętny, nadąsała się i nie chciała pić. (...)
     Pół godziny później, gdy akurat medytowałem w swoim pokoju, usłyszałem wołanie. Thuy chciała sobie nalać szklankę wody, ale nawet stając na paluszkach, nie mogła dosięgnąć kranu. Przypomniałem jej o szklance soku na stole i poprosiłem, żeby wypiła go w pierwszej kolejności. Spojrzała na sok i zobaczyła, że miąższ osiadł na dnie, a sok stał się klarowny i apetyczny. Podeszła do stołu i wzięła szklankę w obie ręce. Wypiwszy połowę, odstawiła szklankę i spytała:
     — Czy to inny sok, wujku mnichu? — tak się zwykle zwracają wietnamskie dzieci do starszych mnichów.
     — Nie — odpowiedziałem. — To ten sam sok, co wcześniej. Posiedział sobie trochę spokojnie i teraz jest przejrzysty i apetyczny.
     Thuy przyjrzała się szklance jeszcze raz i stwierdziła:
     — Jest naprawdę dobry. Czy on medytował tak jak ty, wujku mnichu?
     Roześmiałem się i pogłaskałem ją po główce.
     — Powiedzmy raczej, że to ja, kiedy siedzę, naśladuję sok jabłkowy; to będzie bliższej prawdy.

Thich Nhat Hanh, Słońce moim sercem,
Jacek Santorski & Co, Warszawa 2008.

***

Wielki Naprawiacz Świata dostał wymówienie. Teraz będzie pracował zadaniowo, ale już nie na pełne siedem etatów. Zadaniowo, bo lubię śrubki w sobie czasem naoliwić, podokręcać. Lubię być całkiem miła, fajna, lubiana, apetyczna, ale czasem... jestem sam czysty miąższ! Zamiast wstydu, czuję ulgę i radość. Bo przecież miąższ to też ja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz