czwartek, października 03, 2019

3473. Pechowe czytanie (II)

Czytając o zbliżającej się premierze nowej książki Autorki, postanowiłam przeczytać pierwszą wydaną po polsku.

Zdania, niczym u Prousta, długie i jeszcze dłuższe, ale ładne, precyzyjne, i (paradoksalnie) bardzo oszczędne. Książka ta kontaktuje ze smutkiem, ale nie sieje spustoszenia, wprawia w zadumę nad własnym losem albo tylko ja tak mam. Może tak być, nie upieram się.

Kiedy gospodarz mówi, że trzeba żyć w zgodzie z duchem czasów, gospodyni przy Josephie tego nie komentuje, ale łatwo odgadnąć jej myśli.

*

[…] był doskonały we wszystkim, co związane z mechaniką, pełen dobrej woli, ani trochę złośliwy i łagodny w stosunku do matki; chętnie by we wszystkim pomagał, ale widać było, że wszystko dzieje się dla niego za wolno, że wszystko jest za stare, za małe, zużyte, zdezelowane, do kitu. Ojciec z trudem go znosił dłużej niż dwa dni, raz czy dwa niewiele brakowało, a jeden drugiego by czymś dźgnął, gdyby Joseph im w tym nie przeszkodził; […].

*

Joseph miał czarną dziurę w życiorysie, pośrodku, między trzydziestym drugim a czterdziestym siódmym rokiem życia; porównywał ją w myślach do rowu wypełnionego zimnym błotem, ze śliskimi brzegami, do którego wpadł po wyjściu z baru, nie było się na czym oprzeć, nie było się czego chwycić […].

*

[…] ludzie mówili, że to było do przewidzenia; było do przewidzenia, ale jakoś nikt tego nie przewidział i temu nie zapobiegł.

*

Kiedy tamte lata, strach, który wtedy czuł, brak wszystkiego, osamotnienie, kuracje, wracały do niego pośród całej reszty, zastanawiał się, jakim cudem udało mu się wyjść z tego nieszczęścia, nazywał to nieszczęściem na własny użytek, z nikim o tym nie rozmawiał.

*

Teraz, kiedy to wszystko jest już tak odległe, Joseph nie żałuje, że poznał Sylvie, i nie zastanawia się, czy zdarzyłoby się to czy tamto ani jak wyglądałoby jego życie bez tej kobiety […].

*

[…] „przymusowa hospitalizacja”, podpisywał jakieś papiery, potem było biało, mały pokój, leki, bóle, inne leki, wszystko połykał, byle tylko ustąpiły skurcze i pieczenie, które skręcały mu ciało, połknąłby wszystko, co by mu dali. Zajmowały się nim pielęgniarki lub salowe, zwłaszcza jedna, nie najmłodsza, była tam podczas każdej z jego trzech kuracji; na początku miał straszne bóle, ale potem było bardzo miło, lubił te tygodnie, tych wiele tygodni, nie liczył ile, które dzieliły go od wyjścia; wszystko było czyste, porządne, o nic się nie musiał martwić, miał swoje miejsce, łóżko, nazwisko na drzwiach, nie korzystał z telewizji ani z telefonu, jak to robili pod koniec kuracji inni, którym najwyraźniej pilno było wrócić do dawnego trybu życia; jedzenie mu smakowało, nie mógł się nadziwić, że ma wyłącznie dla siebie małą łazienkę z prysznicem.

Marie-Hélène Lafon, Joseph, przeł. Małgorzata Kozłowska,
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015.

Podczas trzeciej kuracji coś się wydarzyło; pojawiła się nowa psycholog, poprzednia odeszła, ufryzowana kobieta, która zawsze miała wściekłą minę, pisała parę słów w starym, wymiętoszonym notesie, za każdym razem po pierwszej rozmowie dawała mu spokój, jak zniechęcona nauczycielka w szkole. Po przyjściu nowej wszystko się zmieniło; była młoda, ale nie za bardzo, Joseph dawał jej jakieś trzydzieści pięć–czterdzieści lat, raczej bliżej trzydziestu pięciu niż czterdziestu, a potrafił jak mało kto oszacować wiek zwierząt oraz ludzi.

(tamże)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz