niedziela, października 06, 2019

3479. Pechowe czytanie (III)

Pierwsza książka troszkę chciała mnie zniechęcić do pisania Autorki i prawie jej się udało. Gdyby tak się stało, ominęłaby mnie poezja prozą pisana i nawet nie wiedziałabym, ile straciłam. Bardzo dużo przyjemności koło nosa by mi przeszło. Delektowałam się, nie śpieszyłam się, ale ta książka jest niewiele grubsza od pierwszej, skończyła się w mig. Pozostaję po niej wyrwana z czasu, wrzucona w głąb siebie, kołysana, poruszona.

To książka, po której łatwiej zobaczyć niewidzialne, usłyszeć wymowne milczenie, poczuć w sobie dziejącą się już teraz zmianę, odgadnąć nieodgadnione. I pomyśleć, że spotkanie z tą Autorką (zupełnie mi nieznaną) rozpoczęło się od zachwytu związanego z okładką właśnie do tej książki, gdy jeszcze była wyłącznie zapowiedzią wydawniczą.

Nie mam TAK jak narratorka opowieści, to znaczy nie mam dokładnie jak ona, choć przecież uwielbiam obserwować ludzi, gapić się na nich, wypatrywać.

Mam TAK jak narratorka opowieści, mam od dzieciństwa, ale z oknami wieczorową porą. Okna, w których pali się światło, od zawsze przyciągały mój kroczący do domu wzrok, uruchamiały moją wyobraźnię: kto w czeluściach pokoju? jaki jest? czy jest szczęśliwy? co teraz robi? Okna z siną, telewizyjną poświatą były jedynymi, które mnie nie zatrzymywały.

Długie zdania? Oczywiście. Jedno, które szczególnie mnie ujęło i wciąż robi na mnie wrażenie (nie tylko długością), umieściłam na samym dole tego wpisu, na honorowym, dobrze widocznym miejscu. Rośliny? To mniej oczywisty element składowy tej książki. Kierując się osobistą ciekawością, sprawdziłam, jak wygląda surmia, ślazówka czy róża Graham Thomas — coś pięknego — syringa ubawiła mnie setnie, zmuszając do redefinicji znanych od dzieciństwa słów. Zapach wetiwerii… to będzie trzeba sprawdzić w realu.

[…] zaczynała sama, ołówkiem, mówiła, że podgania krzyżówkę, potem kończyli razem niebieskim długopisem, bez słownika, do którego zaglądali tylko w ostatecznej ostateczności, długo odkładanej; skorzystanie ze słownika było porażką; szukali razem, próbowali, co pasuje, wycierali gumką i zaczynali od nowa, nie kłócili się, nie przy krzyżówkach, mówili, że to uwielbiają, byli zgodni, siedząc jedno obok drugiego, z kuchenką za plecami, naprzeciw okna bez widoku.

*

Są takie okresy, kiedy płyty tektoniczne naszych istnień zaczynają się przemieszczać, pękają szwy dni, codzienność wypada z zawiasów; potem zmieniają się dekoracje i idziemy dalej; raz jest bardziej poważnie, raz mniej […] zaczyna się śmierć, choroba, utrata, zdrada, nieobecność, więc człowiek stawia temu czoło, czeka, radzi sobie lepiej lub gorzej, starzeje się, trwa.

*

[…] nie tylko dlatego, ale również dlatego.

*

Mężczyzna nigdy nie był rozmowny ani nie rozumiał częstej potrzeby kobiet, nie wszystkich, ale prawie, żeby oklejać słowami chwile, rzeczy, ludzi, to, co jest między nimi i co ich dotyczy, mówić, dlaczego i jak, usprawiedliwiać i tłumaczyć, opowiadać, cofać się do źródeł, rozumieć, oceniać, potępiać, rozgrzeszać, przebaczać, maltretować zdania i słowa, zawsze te same zdania i słowa. On w to wszystko nie wierzy.

*

[…] każdy krok jest szukaniem i wymyślaniem równowagi, której nie da się utrzymać.

*

Ręce mężczyzny wykładają produkty na taśmie kasy numer cztery; są to ręce dobrej woli, pracowite i czułe, sprawne, solidne, stworzone do budowania i kołysania, cierpliwe ręce. Widuję go w każdy piątek rano, jest tu, nie zawiódł, można na nim polegać, widzę go i myślę, że jest jak drzewko oliwne szarpane oszalałym wiatrem; zgina się, chyli, lecz się trzyma, zawsze się trzymało i będzie się trzymać. Miasto byłoby lasem zamieszkanym przez kobiety topole, jesiony, lipy oraz przez mężczyzn brzozy, eukaliptusy, buki; nie zapominajmy o leszczynach, klonach, bzach, sosnach, cyprysach, cedrach, czarnym bzie, czereśniach; nie zapominajmy, nie zapominajmy o niczym.

*

Potem powołanie mi przeszło ku wielkiej radości babki Lucie oraz moich rodziców, przy czym oddałam się definitywnie matematyce, wstępując do królestwa chyżych cyfr i sprawnych operacji, tak jak się wstępuje do zakonu, na zawsze.

*

Codziennie, a po upływie wielu dni wychodzi z tego całe życie.

*

Isabelle rozumiała, że muszę przetrawić duże zmartwienie i że mi się to nie udaje, ale nie zadawała pytań.

*

[…] wykonywaliśmy gesty, które odświeżają codzienność, ale każde z nas ciągnęło za sobą własne widmo.

*

[…] żal mi syna, tak się męczy w pracy, która jest bardzo odpowiedzialna, ale się nie skarży, nigdy się nie unosi wobec żony, jednak żal mi go, matka widzi wiele rzeczy, matka wszystko widzi. Nie wiedziała, nie dowiedziała się, że syn się rozwiódł; […].

*

Moja matka szczerze bolała, że nie jestem religijna, […] to dla mnie ból i przykrość, twoi bracia nie wyczyniają takich historii, to cię ogołaca, albo porozmawiamy o tym jeszcze, kiedy skończysz pięćdziesiąt lat; niekiedy dodawała lżejszym tonem spróbuj tylko, apetyt rośnie w miarę jedzenia albo, plasując się między sentencjonalnością a komizmem, to nie może zaszkodzić, jeśli nie pomoże.

*

Pławiłam się w jego spokoju punktowanym drobnymi gestami, miniaturowanymi rytuałami, których starałam się nie zakłócać.

*

[…] w moim życiu istniała czarna dziura, o której się nie rozmawiało. Po jego odejściu, kiedy zrozumiała, że wreszcie się przeprowadzam i kupuję w pojedynkę mieszkanie, w którym będę żyć sama, powiedziała mi w niedzielę przez telefon, że modli się za mnie więcej niż kiedykolwiek, jak też za tego, który doprowadził mnie do zguby, a ja nie próbowałam się dopytać, co ma na myśli.

*

[…] dopisała na odwrocie, pośrodku strony, w trzech linijkach, bez dużych liter i bez znaków przestankowych proszę się trzymać nie załamywać trzymać się.

*

Horacio Fortunato byłby doskonałym ojcem, ojcem dużą literą, nieogarnionym, niezapomnianym, nieuleczalnym, nieprześcignionym, niezatapialnym; ta skarbnica drobnych i stałych przejawów uwagi, czułości bez skazy, miłości organicznej, cierpliwości anielskiej, życzliwego autorytetu, bezpiecznej stanowczości, te pokłady świdrujących niepokojów i przeszywających obaw nie zostaną wykorzystane, nie zostały wykorzystane, pozostaną w ciasno ułożonych stosach, w wybitych filcem labiryntach jego wewnętrznych magazynów, z powrotem w proch się obrócą, zgniją mu pod skórą, skwaśnieją i, powolutku, zatrują mu resztę życia, dni tygodnie miesiące lata.

*

[…] czas przepłynął po wszystkich tych sprawach i wykluła się pewna forma spokoju, prawie że przyjemna.

Marie-Hélène Lafon, Nasze życie, przeł. Agata Kozak,
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019.

W metrze w Paryżu przez czterdzieści lat łapałam twarze i sylwetki kobiet oraz mężczyzn, których miałam już nigdy ponownie nie zobaczyć, i haftowałam, i harcowałam wśród nich ile się dało, jak gdyby nigdy nic, linia numer sześć lub cztery, piętnaście albo dwadzieścia minut tam i z powrotem rano i wieczorem pięć razy w tygodniu, nie licząc przejazdów, które nie miały nic wspólnego z biurem; przez czterdzieści lat zagłębiałam się w labiryncie istnień węszonych, obwąchiwanych, w zalążku, w zarysie, podobnie jak ktoś inny na moim miejscu rysowałby ołówkiem, pochylając się nad szkicownikiem spiętym spiralą.

(tamże)

2 komentarze:

  1. Mam podobnie, ale, z oknami nieznanych mi domów mijanych na trasie podróży ... Zawsze, gdy przejeżdżam przez nieznane mi miasta, miasteczka, wsie, to patrzę w okna domów i zastanawiam się, kto tam mieszka, kim jest, co robi, jak wygląda jego życie ... :)

    OdpowiedzUsuń