środa, stycznia 26, 2022

4525. Gdy jest to, co jest

Przedostatnie zdanie z podziękowań, umieszczone tu jako pierwszy cytat, podnosi znacząco rangę pytań. Jak dobrze, że jedno z nich zostało zadane, by stać się ka­mie­niem wę­giel­nym tej opowieści, bo to bardzo ważna powieść.

Na moim stosiku czekała prawie od dnia, w którym się ukazała. Odkładałam, bo prze­czuwałam, że przemieli mnie szybko i sprawnie. Sięgnęłam po nią, gdy moje życie przestało mnie oszczędzać. Zatrzymała mnie. Potrząsnęła mną.

Kazała dojrzeć wszystkie niteczki, które łączą mój los z wieloma ludźmi. Nie tylko mi daje w kość moja choroba. Przysiada się do wielu stołów bez mojej wiedzy i mędzi gospodarzom. W pewien sposób każdy z nas jest wydany na jej pastwę.

O tym właśnie jest ta powieść — o nieoczywistym, które z niewyobrażalną mocą za­krzy­wia lub tworzy porąbaną rze­czy­wistość. Czasem taką, której nie sposób unieść. Nie zawsze jest miejsce na negocjacje z życiem.

Pewnego razu [Monika Sznajderman]  zadała mi pytanie, na które odpowiedzią jest ta powieść.

*

[…]  stwierdziliśmy z bratem, że ten przydupas był trochę dziwny. Nad­zwy­czaj szczery, przyznający się do własnego strachu. Tak nie postępują praw­dzi­wi faceci – krytykowaliśmy go – a już na pewno nie postąpiłby tak nasz ojciec. Ale teraz, po latach dotarło do mnie, że jednak ten żeglarz był od­waż­ny, bo przekuł swój strach na pasję i w ten sposób z nim wygrał.

*

     – Mówisz serio?
     – A słyszysz, że żartuję?

*

[…]  prawdziwi wariaci żywią się społeczeństwem i bez niego nie są w stanie zaistnieć. Są całkowicie zanurzeni w rzeczywistości i prak­tycz­nie pozbawieni zdolności refleksji, bo brakuje im na to czasu. Cały in­te­lekt i ener­gię wydatkują na walkę o władzę nad innymi i próby ujarz­mie­nia rzeczy­wi­sto­ści, by skakała pod ich dyktando. Prawdziwi wariaci są wśród nas i nami rządzą. To oni wywołują wojny, oni są odpo­wie­dzial­ni za religijne podziały, czystki etniczne, morderstwa. To przez nich cierpią miliony.

*

Chciałem uwierzyć w to, że skoro tyle zabiera, może jednak coś daje. […]  Ale to było tylko złudzenie […]. Choroba była zbyt za­chłan­na, za­bie­ra­ła wszystko. […]  Próbowałem przekonać samego siebie, że cho­rób­sko czegoś nas uczy. Brata – innego świata; mnie – innego brata; matkę – innego syna.

*

Byłem bezradny i zmęczony, ale też przyzwyczajony do naszej bezbronności wobec choroby. Zrezygnowany i pogodzony, że przyjdzie nam z nią spędzić resztę życia, bo nawet jeśli była utrapieniem brata, ciągnęła mnie i matkę za sobą. Czuliśmy się nią zatruci i każde z nas potrzebowało trochę od­de­chu. Znajdowało swoją odtrutkę, własny sposób ucieczki, by od choroby choć na chwilę odpocząć.

*

[…]  obserwowałem całą tę dziejącą się rzeczywistość dokładnie w mo­men­cie jej powstawania. I to było dobre. Poprawiało nastrój zachwiany nie­chcia­nym wspomnieniem, które czekało za plecami. Czasami zdarza się tak w punkt tra­fione odczuwanie chwili obecnej. Ale nigdy nie trwa to długo. Bo już za­raz – zresztą z naszej przyczyny, przez te wszystkie myśli, roz­terki i plany – rzeczywistość zaczyna się cofać albo wyrywać do przodu i na­stę­pu­je zachwianie równowagi: ktoś potknie się, upadnie, przypominając jakiś upa­dek sprzed lat. Albo jeden z drugim zacznie się szarpać, przypominając bójkę z przeszłości.

*

[…]  ogarniało mnie tak wielkie przygnębienie, że stawałem się wrogiem samego siebie.

*

     – Uderzyłeś ją? – To było pierwsze, co mi przyszło na myśl.
     Zatkało go, ale na chwilę.
     – Co ty, swoją kobietę? W ogóle kobietę?!
     Jak w ogóle mogłem coś takiego pomyśleć? Jestem jego bratem czy nie? Pewnie, że jestem. To jak mogłem tak pomyśleć? To, że w szkole napierdalał się z różnymi gnojami, nie znaczy od razu, że kiedykolwiek uderzy kobietę! Tylko chuje biją kobiety. Czy uważam go za chuja?
     Był naprawdę wstrząśnięty moim pytaniem, ale mimo wszystko uwa­ża­łem, że jego reakcja była trochę przesadzona.
     – Dobra, dobra – ostudziłem go. – Powiedz w końcu, co zrobiłeś.
     – Rozpierdoliłem te jej skrzypce o ścianę.

*

„Wypiję jutro”, mówiłem sobie wtedy, gdy już myślałem, że nie wytrzymam i golnę sobie, cokolwiek. Jak dotąd ten wybieg pomagał, choć początkowo powtarzałem go tak często, że miałem kłopoty z myśleniem o czymkolwiek innym. Ale i tak byłem z siebie dumny. Z każdym kolejnym dniem „wypiję jutro” pojawiało się coraz rzadziej. Za to przychodziło coraz więcej myśli, które polegały nie na samooszukiwaniu się, lecz przekonywaniu, że dobrze jest jak jest, bo nie jest źle. Jest lepiej, niż było, nawet jeśli przyszłość stre­so­wa­ła tym, że nie wytrwam w swoim postanowieniu i pewnego dnia złamię się, by jednak wypić.

*

Zaczyna się podejrzliwość wobec tego, kto kim jest naprawdę i czy w ogóle jest. Niezauważalnie ogarnia cię inna rzeczywistość, która staje się rze­czy­wi­sto­ścią jedyną, tą, gdzie nie istnieje dobro. Prawdziwy przyjaciel zaczyna być wrogiem w przeciwieństwie do pozornego, w którego – mimo bólu, jaki ci zadaje – wciąż wierzysz. I wierzysz tylko w niego.
     Widziałem to, czułem, gdy brat patrzył na mnie z lękiem. I nienawiścią.

*

Szukali przyczyn. Nie dopuszczali do siebie myśli, że to mo­gło zdarzyć się samo z siebie. Taka możliwość wy­dawała się zbyt niepokojąca. Oznaczałaby, że los mojego brata mógł spotkać każdego z nich. Intuicyjnie postanowili temu za­przeczyć.

*

Na tym piętrze, w zamknięciu, przeczekiwali najgorsze. Tłumieni mocnymi farmaceutykami, mieli zwolnić i wyhamować do zera, we względnym spo­ko­ju wypocić z siebie nadmiar wrażeń, aby z czasem wrócić do tej rze­czy­wi­sto­ści, którą większość uważa za prawdziwą, a tym samym obowiązującą wszystkich, czyli również mniejszość.

*

[…]  w szpitalu już od pierwszego pobytu zaczął fajczyć papierosy jeden za drugim. Łapczywie, jakby się nimi żywił. A zdrowie?
     – Chuj z płucami, gdy rozum płonie
 – mówił i uśmiechał się pod nosem […].

*

Papieros był na oddziale towarem najcenniejszym. Osią, wokół której kręcił się świat. Można się go było przytrzymać, gdy leciałeś w dół. Oprzeć się o nie­go jak o słup, gdy nie było już żadnego innego oparcia. Podciągnąć się na nim jak na drążku, by zorientować się w rzeczywistości i spojrzeć trochę dalej, za ogrodzenie zbudowane przez własny niepokój albo własną obo­jęt­ność. Pale­nie papierosa przypominało, że proste czynności są na­praw­dę proste. Nie ma w nich żadnych podtekstów. Przez swoją powta­rzal­ność sta­ją się rytuałem, który daje poczucie bezpieczeństwa.

*

Zapamiętałem sobie jedno. […]  Brzmi tak: „Kiedy rozma­wiasz z Bogiem, nazywają to modlitwą, ale kiedy Bóg ci odpowiada, masz schizofrenię”.

Daniel Odija, Pusty przelot,
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021.
(wyróżnienie własne)

Przyjąłem, że prędzej czy później każdy z nas będzie mu­siał pożegnać się ze wszystkim, co kocha i co jest mu bli­skie, bo nic nie trwa wiecznie. Nasi przyjaciele i uko­cha­ni umrą z nami, nawet jeśli jest to tylko brat – „tyl­ko”, bo nie każdy kocha swojego brata. Wszystko to so­bie wy­tłu­maczyłem i jakoś zrozumiałem, co na długi czas pomogło mi zwalczyć smutek.

*

Nie tkwić wciąż w rozpamiętywaniu choroby brata i te­go, co mu zrobiła, do czego go popchnęła. Okazało się, że to wcale nie było łatwe. Po­trze­bo­wa­łem mie­się­cy, lat.

(tamże)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz