Przedostatnie zdanie z podziękowań, umieszczone tu jako pierwszy cytat, podnosi znacząco rangę pytań. Jak dobrze, że jedno z nich zostało zadane, by stać się kamieniem węgielnym tej opowieści, bo to bardzo ważna powieść.
Na moim stosiku czekała prawie od dnia, w którym się ukazała. Odkładałam, bo przeczuwałam, że przemieli mnie szybko i sprawnie. Sięgnęłam po nią, gdy moje życie przestało mnie oszczędzać. Zatrzymała mnie. Potrząsnęła mną.
Kazała dojrzeć wszystkie niteczki, które łączą mój los z wieloma ludźmi. Nie tylko mi daje w kość moja choroba. Przysiada się do wielu stołów bez mojej wiedzy i mędzi gospodarzom. W pewien sposób każdy z nas jest wydany na jej pastwę.
O tym właśnie jest ta powieść — o nieoczywistym, które z niewyobrażalną mocą zakrzywia lub tworzy porąbaną rzeczywistość. Czasem taką, której nie sposób unieść. Nie zawsze jest miejsce na negocjacje z życiem.
Pewnego razu [Monika Sznajderman] zadała mi pytanie, na które odpowiedzią jest ta powieść.
*
[…] stwierdziliśmy z bratem, że ten przydupas był trochę dziwny. Nadzwyczaj szczery, przyznający się do własnego strachu. Tak nie postępują prawdziwi faceci – krytykowaliśmy go – a już na pewno nie postąpiłby tak nasz ojciec. Ale teraz, po latach dotarło do mnie, że jednak ten żeglarz był odważny, bo przekuł swój strach na pasję i w ten sposób z nim wygrał.
*
– Mówisz serio?
– A słyszysz, że żartuję?
*
[…] prawdziwi wariaci żywią się społeczeństwem i bez niego nie są w stanie zaistnieć. Są całkowicie zanurzeni w rzeczywistości i praktycznie pozbawieni zdolności refleksji, bo brakuje im na to czasu. Cały intelekt i energię wydatkują na walkę o władzę nad innymi i próby ujarzmienia rzeczywistości, by skakała pod ich dyktando. Prawdziwi wariaci są wśród nas i nami rządzą. To oni wywołują wojny, oni są odpowiedzialni za religijne podziały, czystki etniczne, morderstwa. To przez nich cierpią miliony.
*
Chciałem uwierzyć w to, że skoro tyle zabiera, może jednak coś daje. […] Ale to było tylko złudzenie […]. Choroba była zbyt zachłanna, zabierała wszystko. […] Próbowałem przekonać samego siebie, że choróbsko czegoś nas uczy. Brata – innego świata; mnie – innego brata; matkę – innego syna.
*
Byłem bezradny i zmęczony, ale też przyzwyczajony do naszej bezbronności wobec choroby. Zrezygnowany i pogodzony, że przyjdzie nam z nią spędzić resztę życia, bo nawet jeśli była utrapieniem brata, ciągnęła mnie i matkę za sobą. Czuliśmy się nią zatruci i każde z nas potrzebowało trochę oddechu. Znajdowało swoją odtrutkę, własny sposób ucieczki, by od choroby choć na chwilę odpocząć.
*
[…] obserwowałem całą tę dziejącą się rzeczywistość dokładnie w momencie jej powstawania. I to było dobre. Poprawiało nastrój zachwiany niechcianym wspomnieniem, które czekało za plecami. Czasami zdarza się tak w punkt trafione odczuwanie chwili obecnej. Ale nigdy nie trwa to długo. Bo już zaraz – zresztą z naszej przyczyny, przez te wszystkie myśli, rozterki i plany – rzeczywistość zaczyna się cofać albo wyrywać do przodu i następuje zachwianie równowagi: ktoś potknie się, upadnie, przypominając jakiś upadek sprzed lat. Albo jeden z drugim zacznie się szarpać, przypominając bójkę z przeszłości.
*
[…] ogarniało mnie tak wielkie przygnębienie, że stawałem się wrogiem samego siebie.
*
– Uderzyłeś ją? – To było pierwsze, co mi przyszło na myśl.
Zatkało go, ale na chwilę.
– Co ty, swoją kobietę? W ogóle kobietę?!
Jak w ogóle mogłem coś takiego pomyśleć? Jestem jego bratem czy nie? Pewnie, że jestem. To jak mogłem tak pomyśleć? To, że w szkole napierdalał się z różnymi gnojami, nie znaczy od razu, że kiedykolwiek uderzy kobietę! Tylko chuje biją kobiety. Czy uważam go za chuja?
Był naprawdę wstrząśnięty moim pytaniem, ale mimo wszystko uważałem, że jego reakcja była trochę przesadzona.
– Dobra, dobra – ostudziłem go. – Powiedz w końcu, co zrobiłeś.
– Rozpierdoliłem te jej skrzypce o ścianę.
*
„Wypiję jutro”, mówiłem sobie wtedy, gdy już myślałem, że nie wytrzymam i golnę sobie, cokolwiek. Jak dotąd ten wybieg pomagał, choć początkowo powtarzałem go tak często, że miałem kłopoty z myśleniem o czymkolwiek innym. Ale i tak byłem z siebie dumny. Z każdym kolejnym dniem „wypiję jutro” pojawiało się coraz rzadziej. Za to przychodziło coraz więcej myśli, które polegały nie na samooszukiwaniu się, lecz przekonywaniu, że dobrze jest jak jest, bo nie jest źle. Jest lepiej, niż było, nawet jeśli przyszłość stresowała tym, że nie wytrwam w swoim postanowieniu i pewnego dnia złamię się, by jednak wypić.
*
Zaczyna się podejrzliwość wobec tego, kto kim jest naprawdę i czy w ogóle jest. Niezauważalnie ogarnia cię inna rzeczywistość, która staje się rzeczywistością jedyną, tą, gdzie nie istnieje dobro. Prawdziwy przyjaciel zaczyna być wrogiem w przeciwieństwie do pozornego, w którego – mimo bólu, jaki ci zadaje – wciąż wierzysz. I wierzysz tylko w niego.
Widziałem to, czułem, gdy brat patrzył na mnie z lękiem. I nienawiścią.
*
Szukali przyczyn. Nie dopuszczali do siebie myśli, że to mogło zdarzyć się samo z siebie. Taka możliwość wydawała się zbyt niepokojąca. Oznaczałaby, że los mojego brata mógł spotkać każdego z nich. Intuicyjnie postanowili temu zaprzeczyć.
*
Na tym piętrze, w zamknięciu, przeczekiwali najgorsze. Tłumieni mocnymi farmaceutykami, mieli zwolnić i wyhamować do zera, we względnym spokoju wypocić z siebie nadmiar wrażeń, aby z czasem wrócić do tej rzeczywistości, którą większość uważa za prawdziwą, a tym samym obowiązującą wszystkich, czyli również mniejszość.
*
[…]
w szpitalu już od pierwszego pobytu zaczął fajczyć papierosy jeden za drugim. Łapczywie, jakby się nimi żywił. A zdrowie?
– Chuj z płucami, gdy rozum płonie – mówił i uśmiechał się pod nosem […].
*
Papieros był na oddziale towarem najcenniejszym. Osią, wokół której kręcił się świat. Można się go było przytrzymać, gdy leciałeś w dół. Oprzeć się o niego jak o słup, gdy nie było już żadnego innego oparcia. Podciągnąć się na nim jak na drążku, by zorientować się w rzeczywistości i spojrzeć trochę dalej, za ogrodzenie zbudowane przez własny niepokój albo własną obojętność. Palenie papierosa przypominało, że proste czynności są naprawdę proste. Nie ma w nich żadnych podtekstów. Przez swoją powtarzalność stają się rytuałem, który daje poczucie bezpieczeństwa.
*
Zapamiętałem sobie jedno. […] Brzmi tak: „Kiedy rozmawiasz z Bogiem, nazywają to modlitwą, ale kiedy Bóg ci odpowiada, masz schizofrenię”.
Daniel Odija, Pusty przelot,
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021.
(wyróżnienie własne)
Przyjąłem, że prędzej czy później każdy z nas będzie musiał pożegnać się ze wszystkim, co kocha i co jest mu bliskie, bo nic nie trwa wiecznie. Nasi przyjaciele i ukochani umrą z nami, nawet jeśli jest to tylko brat – „tylko”, bo nie każdy kocha swojego brata. Wszystko to sobie wytłumaczyłem i jakoś zrozumiałem, co na długi czas pomogło mi zwalczyć smutek.
*
Nie tkwić wciąż w rozpamiętywaniu choroby brata i tego, co mu zrobiła, do czego go popchnęła. Okazało się, że to wcale nie było łatwe. Potrzebowałem miesięcy, lat.
(tamże)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz