Dwuniedzielne odliczanie literek, raz. Czekałam na tę książkę ponad pół roku. Polityka wydawnictwa kazała mi czekać. To akceptowalna przeze mnie forma dyskryminacji. By sobie z nią poradzić, wystarczy cierpliwość. Wersja elektroniczna jest dostępna po jakimś czasie od ukazania się książki „w papierzu”.
Warto było czekać. Poczekałabym i rok. Nie śpieszyłam się z czytaniem. Nie czytałam wcale, delektowałam się. Kocham książki napisane przez mądre kobiety.
Składam się z ciała i z lodu. Ciało nie topi lodu, lód mrozi ciało. Ale tylko trochę. […] W głowie też jest lód. A w nim umysł – zatopiony jak komar w bursztynie.
Jest jeszcze trzecia warstwa mnie. Nie wiem, z czego się składa, choć pewnie z ciała, jak wszystko w człowieku. Tam w środku. To przerażone zwierzę – żadna mała dziewczynka w białej sukience, którą kiedyś odkryłam podczas jednej z kolejnych terapii. Towarzyszyła mi jakiś czas, starałam się nią opiekować. Była motylem rozkładającym skrzydła, młodym ptakiem uczącym się latać. Mówiłam do niej czule. Rozbiła się o skały. Nie, nie martwcie się, nic się nie stało. Nie było jej nigdy. Tam zawsze było przerażone zwierzę. A ja nie umiem do niego podejść. Nie to, żeby atakowało, gryzło; nic z tych rzeczy. Po prostu jest we mnie, pod warstwą lodu. A ja nie wiem, jak je oswoić. Ale wiem tyle – cokolwiek bym zrobiła, ono zawsze będzie się bało.
🖇
Bycie kobietą w nauce, do tego autystyczną, nie jest łatwe. Chciałabym być mężczyzną. Byłabym profesorem wzbudzającym szacunek kolegów (bo jednak coś tam nowego wymyśliłam w swojej dziedzinie) i rozczulenie kobiet. A jeśli dodać do tego profesorskie roztargnienie i bycie samotnym, czy raczej samodzielnym, ojcem… Nie wiem, skąd mam pewność, że byłoby zupełnie inaczej. Ale jestem kobietą. Takie mamy karty, jakie nam rozdano.
🖇
Nie mogłam się zdecydować – pójść? nie pójść? W ten dzień też szamocę się z myślami. Po co masz tam iść, mruczy zwierzę, chodź, zostaniemy, popracujesz sobie, jakaś inna część mnie mówi, że warto iść […].
🖇
Stoimy we czwórkę, ja między kolegami profesorami. Minister podbiega do nas, wyciąga kolejno rękę, „Dzień dobry, panie profesorze, dzień dobry, dzień dobry”, omija mnie i wymienia uścisk dłoni z ostatnim „dzień dobry, panie…”.
– Ale – mówi skonsternowany jeden z kolegów, już uściśnięty przez wiceministra. – Ale… tu jest pani profesor Jurewicz…
Wiceminister płoni się i chichoce jak pensjonarka:
– O, przepraszam! Myślałem, że to sekretarka – wyciąga dłoń. Oczywiście uśmiecham się, dygam i ściskam jego rękę.
🖇
Siedzę na posiedzeniu komisji mającej oceniać polską naukę. Już czwartą godzinę toczy się zażarty spór o wyniki zastosowania algorytmu, którego co prawda nie rozumiem, ale który – jak wynika z dyskusji – zupełnie nie odzwierciedla rzeczywistego stanu rzeczy. Tak to jest, gdy próbujemy językiem matematyki opisać tę dziwną społeczną aktywność homo sapiens, jaką jest nauka. W dyskusji biorą udział sami mężczyźni. I tylko jedna młoda pani profesor, która równocześnie ściga pewnego wirusa, jeszcze zanim stanie się sławny jako Covid.
🖇
Pod warstwą lodu – o którego obecności wciąż jeszcze nic nie wiem, zakładając sprawczą moc mego umysłu – nieznane mi zwierzę cały czas cierpi. Rozpacza, że nie ma mnie tam, gdzie chciałabym być. Że jestem tam, gdzie nie chcę. Że ktoś woli kogoś innego niż mnie.
🖇
Nie wiem zresztą, czy to aż przyjaciółka, ale lubię ją, nie robi mi krzywdy. Nie śmieje się ze mnie.
🖇
American Typewriter. Book Antiqua. Baskerville. Hoefler Text. To moje ulubione. Przynajmniej z tych, które spróbowałam. Nigdy w życiu nie będę nic pisać w Trebuchet MS albo w Helvetica Neue. Nie mówiąc o Arialu. Ale może zacznę przeglądać od początku. Adobe Caslon Pro i Cochin też mogą być. Courier podobny do American Typewriter, więc mi się podoba. Didot? Chyba nie. Futura? Nie. Geneva na pewno nie. Ach, wreszcie nadchodzi dobra, zapomniana Georgia. Dopada mnie niepokój. Jestem dopiero przy G, przede mną kilometry zanim dotrę do Z. Piszę z rozpędu w Georgii, ale to nie znaczy, że ją wybieram.
Mój umysł nieznośnie wikła się w tę czcionkę, którą właśnie piszę w czasie liniowym. Jedynym, jaki mam pod ręką. Czcionki są jak ubrania, mówią o mnie, kim jestem. Ich krągłości albo załamania pod ostrym kątem kryją i odsłaniają mnie w różny sposób. […] Ale mój umysł nie zna kryteriów koniecznych do podjęcia wyboru. To skóra woli obłe czcionki, bo mniej ją uciskają i kłują. Umysł szuka metaczcionki.
🖇
Mam badać lęk. Kiedy powstaje? Na przykład, gdy mam wyjść z domu na spotkanie z kimś. Napisać mejl. Wypełnić PIT. Zadzwonić do bliskiej osoby. Kiedy coś niespodziewanego się zdarza. Kiedy się kłócili. Nie wspomnę o wojnie czy pandemii, bo to wiadomo. Choć była jedna dobra strona pandemii – lockdown. Cudowne spacery z psem po pustych parkach. Zdalne kontakty. Zdalne wykłady. Zdalne święta. „To okropne, że nie możemy się spotykać” – mówili do mnie. A ja grzecznie kiwałam głową, potakując. Nie chciałam wyjść na dziwaczkę.
Wracam do lęku. Skupiam się. Coś mnie zaczyna przeżerać jak rdza stary nóż. Brzuch boli, właściwie nie boli, tylko ta mała piąstka zwierzęcia ściska go coraz mocniej. Czuję siłę jego pięciopalczastych dłoni, żołądek kurczy się do wielkości orzecha włoskiego. Ono samo zamiera, może dlatego uścisk jest tak mocny.
🖇
Twarze. Widzę górę, czyli oczy i powyżej. I dół, czyli usta i podbródek. Wiem już, że podczas rozmowy powinnam patrzeć w oczy. Czyli wyżej. Wcześniej patrzyłam na usta, żeby zrozumieć, co ktoś do mnie mówi. Każdemu. Bo trudno mi było zrozumieć bez patrzenia. […] Przeczytałam też, że należy patrzeć w oczy. Tak patrzy uczciwy człowiek. Rany boskie. To patrzę mozolnie w oczy. Okna migdałów o różnych kolorach.
Czasem jednak zerkam na usta. Żeby lepiej zrozumieć, co ktoś mówi do mnie. To takie małe zerknięcie, z nadzieją, że to drugie nie dostrzeże. Nigdy nie składam połówek twarzy razem – górnej i dolnej. Kiedy złożę, wtedy się boję.
🖇
Zło. Czytałam, że celem szkolenia żołnierzy jest zdławienie ich emocjonalnej reakcji na ideę zabijania poprzez stłumienie przyśrodkowej kory przedczołowej. Ale można to potem odwrócić, bo mózg ludzki jest plastyczny. Umie zbudować nowe połączenia neuronów. Nawet mózg dorosłego człowieka. To moja nadzieja.
🖇
[…] śmierci były kamieniami milowymi, którymi
mierzyłam wtedy drogę czasu
[…].
🖇
– A poza tym… – ciągnie koleżanka, a ja słucham zmartwiała. […]
Jak zwykle, dziękuję serdecznie za przemoc, mówię, że nic się nie stało, że dobrze, że mi powiedziała.
🖇
„Przestań, co ty robisz?! – syknęła mama. – Ciocia ci przecież przysługę zrobiła! Przeproś natychmiast!”. Połknęłam płacz. Dygnęłam z gulą w gardle. Przeprosiłam ciocię. Bardzo się wstydziłam. Kopnęłabym to głupie zwierzę, gdybym wiedziała wtedy o jego istnieniu. A tak to kopnęłam samą siebie. Tam, w środku, po brzuchu, od wewnątrz.
🖇
Przecież i ona sama czuje tę więź, rodzaj wspólnoty w widzeniu świata – choć jej perspektywa jest często inna – ma także potrzebę i chęć jego opisu, jego zmiany. I równocześnie – ta tęsknota nigdy nie zrealizowana, by tam się dostać, za tę szybę.
🖇
Nie lubię małych dzieci. Brzydzę się nimi – w przeciwieństwie do małych zwierzątek. […] Ich nigdy nie kończący się krzyk, odbijający się echem w lodzie, boleśnie rozszczepia go, inaczej niż inne krzyki. Ich wszechwładza nad wszystkimi innymi ludźmi, którzy muszą dopasować swoje ciała i aktywności do ich wijącego się jestestwa mierzącego niewiele więcej niż łokieć. Zwierzę odwraca się plecami. Futro wrasta mu w lód. Ma swoje potrzeby i nie zamierza z nich zrezygnować. To mój umysł chce z nich zrezygnować. Mówi, że jeśli ktoś jest taki mały i bezbronny, to jesteś wobec tego nieważna. Serce? Jakie serce? Ono bije po prostu. Ach, chodzi o metonimię? Której uczę moich studentów? Umiem ją nazwać: Serce Za Uczucie? Serce Za Miłość? Serce Za Tkliwość? Nie, we mnie nie ma żadnej metonimii. Serce bije, jest organem zanurzonym w lodzie utrzymującym mnie przy życiu. Robi swoją robotę.
🖇
Gdy o czymś słyszę, widzę świat w zamkniętych pudełkach katalogu. To, o czym słyszę, może być obcym słowem, nazwiskiem, nazwą instytucji, czymś, co powinnam zrobić. Zastygam w bezruchu. Cała. Jestem jedną bryłą lodu od skóry po zwierzę. Znikam z siebie. Potrzebuję pomocy! Kogoś, kto pomoże mi wybrać jedno z tych tysięcy pudełek! Wtedy spotykam się na ogół z niedowierzaniem, w najlepszym razie, z atakiem w najgorszym. „Jak to, ty, taka inteligentna, nie wiesz, o co chodzi? Robiłaś to już tyle razy!” Jak ktoś wskaże pudełko, dalej idzie szybciej, jeśli muszę sama szukać – dużo wolniej. Ale idzie.
🖇
Przecież to musi mieć sens. Tyle osób lubi
matematykę, Szymborską i pierogi.
🖇
Rano. Wirnik budzika warczy, coraz głośniej, „kurwa, znowu jestem w Sajgonie”, zasypiam na chwilę, łopaty budzika biją mnie po twarzy, wciąż tylko Sajgon, zaczynam zbierać siebie w całość, wszystko wszak leży teraz osobno, pod osobną poduszką, tak trudno znaleźć nogę, rękę, oko, ucho, palce, wszystko ciężkie strasznie.
Ale wstaję. Ze zgrzytem zardzewiałego podwozia, chrzęstem kości, na chybotliwych skrzydłach z podartego płótna zaczynam lecieć. Po jakimś czasie włącza się autopilot. Na wysokości przelotowej nie jest źle. Bywa strasznie. Bywa pięknie. Ale w trzeciej części dnia trzeba podejść do lądowania. Każdy, kto leciał samolotem, wie, że ten proces jest długi. Nie jestem myśliwcem. W jasnej połowie roku jest łatwiej, słońce przenika ciało do późna. Jego złoto-rudawe światło, po którym staram się i nie staram wrócić na ziemię, nasyca mnie łagodnością. Spokojem. Uniesieniem, które na moment znów mnie podrywa w powietrze. Tęsknotą. Pod tym wszystkim czai się lęk. To wtedy zaczynam pić.
Nie wiem, jak opisać lądowanie. Może jutro mi się uda.
🖇
Śpiew ptaków unosi mnie wzwyż. Rozlatuję się na boki. Ramiona się rozpościerają, pokonuję siłę ciążenia, staję się mgławicą dźwięków, każdy ton to cieniutki płatek mnie wielkości kwiatu wiśni. Do palców stóp mam przywiązane maleńkie ciężarki, które łagodnie ciągną mnie w dół, głowę podnosi przejrzystość powietrza, wypełnia mnie przestrzeń między dźwiękami. Jestem szczęśliwa.
Joanna Jurewicz, Pod lodem,
w serii Biała Plama,
Wydawnictwo Linia, Warszawa 2023.
Lęk zniknie w ciepłych ramionach Lasu. Będę mogła zacząć oddychać pełną piersią. Zdjąć zbroję. Nie być jak zwierzyna łowna – ciągle czujna. Zwierzę zaśnie obsypane gwiezdnym pyłem. Lód wyprzejrzyścieje, bym mogła patrzeć przez jego tęczowe załamania. Skóra właściwa zmięknie pod pocałunkami słońca i deszczu. Zacznę po prostu istnieć. Będę sobą. Taką, jaką jestem. Potykającą się wciąż o te same linki namiotu, zostawiającą telefon na dworze na całą noc, a potem rano w panice go szukającą, z psami plączącymi się wokół nóg, stroniącą od ludzi, ale równocześnie chętnie rozmawiającą z paniami w sklepie odległym o bezpieczne osiemnaście kilometrów. „Jesteś dzieckiem wszechświata, tak jak drzewa i gwiazdy. Masz prawo być tutaj”.
(tamże)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz