Dopiero gdy skończyłam tę książkę, zrozumiałam, dlaczego jest dla mnie cenna. Bo mniej dla umysłu, a bardziej jest dla serca i Wielkiej Duszy w nas.
Co my robimy, Wielki Barrymore?
Chwiejemy się
Co powinniśmy robić, prostoduszny mnichu?
Okazywać serce
I dzięki tym słowom, tej radzie, udzielonej z niepodzielną łaskawością, stałam się tak lekka, że uniosłam się w górę i poszybowałam ponad trawą, chociaż wszystkim się wydawało, że ciągle jestem wśród nich, spowita w ludzkie obowiązki, i że stoję obiema nogami na ziemi.
*
Wędrujemy przez życie niczym oprawa pozbawiona klejnotu. Aż wreszcie pewnego dnia wychodzimy zza jakiegoś zakrętu i oto klejnot leży przed nami na ziemi, oszlifowana grudka krwi, bardziej rzeczywista niż duch — i lśni. Jeśli się poruszymy, może zniknąć, a jeżeli powstrzymamy się od działania, nic nie zostanie odzyskane. Istnieje jednak sposób rozwiązania tej drobnej sprzeczności: otóż trzeba się modlić własnymi słowami. Nieważne, w jaki sposób. Bo kiedy będzie po wszystkim, pozostanie nam jedyny klejnot, który warto mieć. Jedyne ziarno, które warto oddać.
*
Oddychałam, czego zatem mogłabym chcieć więcej. Rzuciłam się w ten pościg za oddechem całą sobą. Po swojej stronie miałam niebo, które w mgnieniu oka może stać się wszystkim.
Przyglądałam się chmurom w poszukiwaniu jakichś znaków, odpowiedzi.
*
Czas mija razem z niektórymi naszymi wrażeniami. A jednak od czasu do czasu czar łąki i tego wszystkiego, co się na niej działo, powraca. Niekoniecznie w przyrodzie, lecz między liśćmi książki, w obrazie Milleta albo w odcieniach malarstwa Corota. Powraca do mnie, kiedy idę długim korytarzem galerii w zdecydowanie holenderskim świetle. Widzę się wtedy rozświetlona na łące i czuję się tak, jak dawniej — odczuwam czystą, niewymowną radość.
*
Pewnego dnia wszyscy umrzemy
Ale ci, którzy są w ruchu
Zostawiają ślady i wracają po nich
Nigdy nie umrą
Będą się nazywać
Rembrandt, Kolumb
*
To jedna z tych rzeczy, których po prostu nie da się wytłumaczyć. Jest to bowiem służba, którą podejmujemy bez żadnych nadziei i planów. Służba, w której zamyślony człowiek może poczuć czyjś dotyk na ramieniu, a wtedy jakaś siła odrzuci go daleko w kłębach kurzu, zakręci nim i nagle go zatrzyma.
*
Za młodu, ogarnięci poczuciem, że jesteśmy z jakiegoś innego świata, zaglądamy, badamy nasze wnętrze i wychodzimy z niego obcy jak Indianie. Wstępujemy na otwartą równinę ze złota. A najczęściej na obłoki. Rasa mieszkańców obłoków. Właśnie tak myślimy o sobie za młodu.
W końcu udaje nam się to rozgryźć. Dostrzegamy w sobie rękę matki, jakieś fizyczne podobieństwo do ojca. Ale umysł to całkiem inna sprawa. Jego nigdy nie można być pewnym.
Patti Smith, Obłokobujanie, przeł. Maciej Świerkocki,
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014.
(wyróżnienie własne)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz