alternatywny tytuł wpisu:
5572. Panna cotta (CXXXIV)
Wiele osób mówiło: idź na ten film, będzie ci się podobał. Na drodze do kina stanęło dochodzenie do siebie po połamanej ręce, a gdy w końcu był już realny, osiągalny plan, dzień wcześniej rozwaliłam torebkę stawową palucha w stopie i znów trzeba było dojść do siebie, nim będzie można zamachać biletami na seans.
Po wyjeździe i powrocie, po ponownym zagnieżdzeniu się w ulu, pięciu dniach rehabilitacji, w ostatni weekend szkolnych wakacji, w ostatnim dniu sierpnia w duecie — jako klubikowa półtusza, czyli dusze dwie — z małymi przygodami dotarliśmy do naszego ulubionego (jeśli chodzi o dostępność) kina, które gra ten film na szczęście dłuuugo.
Wiele osób mówiło: idź na ten film, będzie ci się podobał. Nie podobał mi się wcale! Zachwycił mnie! Pracuje we mnie wciąż. Przemienił tak, że w słowach nijak tego zatrzymać nie umiem. Będzie więc tylko o odpryskach wrażeń, które siódmego dnia „muuuszę” już zebrać w jednym miejscu jako element opróżniania filiżanki wrażeń, nim ruszymy na kilka dni urlopu.
W tym filmie nie ma ani jednej słabej sekundy. Muzyka dobrana jest perfekcyjnie. Pomysł na przedstawienie przemocy fizycznej w inny niż tępo bezpośredni sposób zasługuje na nagrodę filmową i zachwyca tę część mojego jestestwa, która w pogardzie ma dosłowność. Wybuch jest dla mnie jedną z trzech „najnajulubieńszych” scen. Nie wspomniałam o języku włoskim, bo to jakby zbyt oczywiste źródło zachwytu.
Jakby było mało, ten film nie tylko zrobił mnie w konia, ale dokonał niemożliwego: stałam się kinomaniaczką, umiarkowaną, dość wybredną, ale jednak kinomaniczką.
Jutro będzie nasze, reż. Paola Cortellesi, 2023.
Niech!
*
Paola Cortellesi [na rozdaniu nagród:]
David di Donatello 2018.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz