wtorek, września 17, 2024

5583. Z oazy (CCLXXXI)  [podwójnej]

Po­urlopowe odliczanie literek, raz. Z uprzywilejowanego miejsca bez wojny i bez powodzi. Czasem prze­gapię wspaniałe książki, ale wtedy zwykle mam szczęście, że dobre Dusze nade mna czuwają. Wystarczyło, że jedna z Nich wymówiła przy mnie tytuł tej lektury i porwała mnie jej moc. Tak, koniecznie chcę ją przeczytać, odpo­wie­dzia­łam na zadane pytanie.

Mocna. Do szpiku kości dotyka. Kontaktuje z tymi momentami w życiu, gdy do­świad­cza­ło się inności, niedopasowania, nieodwracalnego odstawania od widełek normy,bycia wytykanym palcem nie tylko przez inne dzieci. Tak, ludzie ludziom organizują takie plansze do gry.

Język! Prowadzenie narracji, porównania, przytomność spostrzegania absurdów, niewidzialnej, ale boleśnie odczuwanej przemocy i znów… język, jego salta, obroty i przewroty! Zachwycają bezgranicznie, wprowadzając tę książkę do tych, ktore pozostawiły we mnie najtrwalszy ślad w w  2024 roku. A gdy kończyłam wybierać cenne dla mnie fragmenty, pomyślałam: inność jest żywiołem. Nieuleczalna choroba też.

     – W tych wor­kach są mi­sie.
     – Nie wy­ma­ga­ją pra­nia?
     – Jak uwa­ża­cie, nie ba­wi­ła się ni­mi. Te­go bym upra­ła, zalegał w piwnicy.
     – O, ja­ki ład­ny. Dla­cze­go w piw­ni­cy?
     – Za bar­dzo ją nie­po­ko­iło, że le­ży w sza­fie. Mu­sia­łam wy­nieść.
     – Rek­sia?!
     – Ni­g­dy nie wia­do­mo, gdzie czy­ha nie­bez­pie­czeń­stwo, hy, hy.

🖇

A tu ży­cie po­sta­no­wi­ło obu­dzić Eliz­kę nie­grzecz­nie i wy­cią­gnąć jej spod ple­ców fan­tom gó­ry. I na dłu­gi czas za­bra­ło jej sny.
     W co po­czwar­ka mo­że za­opa­trzyć przy­szłe­go mo­tyl­ka, sko­ro sa­ma nie ma jesz­cze do­świad­cze­nia skrzy­deł?

🖇

Nie znał ni­ko­go ta­kie­go, choć mo­że to tyl­ko mo­je złu­dze­nie. Nie, na pew­no nie znał dru­giej ta­kiej. Zo­ba­czył­by, jak jest nie­pod­le­gła, choć o tym nie wie. Jak nie­podat­na na fe­blik wła­dzy, choć o tym nie wie. Usza­no­wał­by in­ną mą­drość, mą­drość jej in­no­ści. Mą­drość, któ­ra z nim nie po­roz­ma­wia, ale tak sa­mo jak on nie bę­dzie się bać.

🖇

Mo­ja ob­se­sja nie cze­pia się osób, wy­bie­ra zja­wi­sko. A zja­wi­sko ma fe­ler: przy­mus uni­fi­ka­cji. I ła­ma­nia du­cho­wej nie­za­leż­no­ści. Zja­wi­sko gro­zi pal­cem. Zja­wi­sko za­rę­cza, że nie dasz so­bie ra­dy w ży­ciu, je­śli nie usią­dziesz pro­sto i nie za­su­niesz krze­seł­ka po po­sił­ku. I nie zro­bisz te­go z uprzej­mo­ści. Zro­bisz to dla­te­go, że two­je przed­szko­le ma ra­cję, a po­nie­waż mo­że dać ci po ła­pach, bę­dziesz pro­sto­wał się bez ko­men­dy i roz­ko­szo­wał za­su­wa­niem krze­seł­ka. Zja­wi­sko cze­ka, aż po­ko­chasz ro­lę.
     […]  A gdy wy­grasz z przed­szko­lan­ką, wy­grasz z każ­dym. […]  Każ­dy mun­dur jest ska­fan­drem.

🖇

Cie­ka­we, że bę­dąc z cór­ką sam na sam, nie mia­łam po­czu­cia, że no­szę mun­dur mat­ki. I że jest to nie tyl­ko for­ma służ­by, co by­ło dla mnie ja­sne, lecz tak­że for­ma na­by­tej po­wa­gi, cze­go nie chcia­łam. Przy­ję­łam od­po­wie­dzial­ność, nie chcia­łam ro­li.

🖇

Trud­no opi­sać po­ziom za­nu­rze­nia w stan, zdol­ność do roz­mosz­cze­nia się w nim. Nie za­sta­na­wia­łam się nad ta­ki­mi spra­wa­mi, pó­ki nie po­ja­wi­ła się w mo­im ży­ciu. Nie in­try­go­wa­ło mnie, czy i na ile lu­dzie przy­le­ga­ją do gra­nic wła­sne­go ja, gdy pa­trzą na mo­rze, sie­dzą z bli­ski­mi przy sto­le, mo­dlą się, me­dy­tu­ją, ad­o­ru­ją ob­raz w ga­le­rii. Czy wy­peł­nia­ją sie­bie so­bą aż po czu­bek no­sa, czu­bek pal­ca, cy­pel źre­ni­cy, ostat­ni wło­sek? Czy też sie­dzą na pla­ży jak ze­schnię­ty orzech wło­ski, z grze­cho­cą­cym gdzieś w środ­ku ra­chi­tycz­nym ją­der­kiem, pod­czas gdy resz­tą swo­je­go ja ob­ra­ca­ją się ku in­nym pej­za­żom, scho­dzą w we­wnętrz­ne ko­ry­ta­rze, za­pa­da­ją w le­targ. W wę­drów­ce ku gra­ni­cy skó­ry i zmy­słów za­trzy­mu­ją się w pół dro­gi, nie roz­le­wa­jąc się aż po styk ze świa­tem.

🖇

     – Wczo­raj by­łaś zła na zie­lo­no.
     Zdę­bia­łam. Ow­szem, wku­rza­łam się kon­cer­to­wo, ale nie wie­dzia­łam, że w ko­lo­rze.

🖇

Ból mat­ki, mó­wi się. Co bo­li naj­moc­niej? Czas. Cze­ka­nie, utra­ta. Lęk o dzie­cko i bunt, że zo­sta­ło się oszu­ka­nym. Że trud­no ura­to­wać te­go dru­gie­go. I trud­no ura­to­wać sie­bie przed po­łknię­ciem. Bo­isz się, że uto­nie wszyst­ko.
     W cza­sie wiel­kie­go za­mknię­cia usły­sza­łam mnó­stwo po­uczeń. Wie­le z nich em­pa­ty­zo­wa­ło z mat­ką, za­kła­da­jąc, że Eli­za już nie ist­nie­je. „Wiesz, je­steś mat­ką”. Więk­szość za­kła­da, że mat­ka to ta­ki ga­tu­nek dziel­no­ści, któ­ry zja­da oso­bo­wość, wy­gła­dza kan­ty, ga­si ostrość są­du. Bie­gasz na czte­rech ła­pach ma­cie­rzyń­skie­go in­stynk­tu, tu masz mi­skę. Sza­nu­je­my cię, ale wie­my le­piej. Nie wie­cie.

🖇

Nie mam mo­cy, by to opa­no­wać, je­stem tyl­ko jed­no­oso­bo­wą dru­ży­ną, prę za­tem do przo­du, le­d­wie uno­sząc kłąb ży­we­go ru­chu, su­mę na­raz wszyst­kich współ­rzęd­nych. Wi­bru­ją­cą gwiaz­dę.

🖇

Ba­łam się te­go dnia, bo zna­łam je­go wy­nik. Zna­łam, ale nie chcia­łam uznać. Bo choć­by się wie­dzia­ło, że prze­gra­na jest prze­są­dzo­na, wie­rzy się w od­mia­nę lo­su, pó­ki nie usły­szy się sę­dziow­skie­go gwizd­ka.

🖇

Z oczu ska­pu­ją po­je­dyn­cze łzy. Wo­la­ła­bym szloch, moż­na go ob­jąć cia­łem, przy­jąć je­go ener­gię. Szloch ape­lu­je, za­pra­sza, do­pusz­cza. Ci­chy płacz ze wzro­kiem utkwio­nym w nic od­ma­wia do­stę­pu. […]  Ko­lej­na prze­gra­na bi­twa, znów uda­ło się prze­żyć.

🖇

[…]  trud­no jest wal­czyć na dwa fron­ty, wiesz, jed­ną rę­ką ga­sić twój nie­po­kój, a dru­gą złość oto­cze­nia. Po­zy­cja od­po­wia­da­ją­ca ta­kie­mu ma­cie­rzyń­stwu w jo­dze świa­ta mu­sia­ła­by na­zy­wać się „ró­żą wia­trów”. A ży­cie i tak, znu­żo­ne na­mi, pu­ści­ło­by ją w drza­zgi. Pod­cię­ło­by nam sznu­recz­ki.

🖇

Świat dy­bie na czło­wie­ka, by go przy­ła­pać, wy­trą­cić z rów­no­wa­gi, ka­zać mu się tłu­ma­czyć. To wła­śnie ja­ko pierw­sze przy­cho­dzi­ło mi do gło­wy, gdy w przed­szko­lu, w książ­ce, w roz­mo­wach bli­skich po­ja­wia­ło się to abs­trak­cyj­ne sło­wo. Cze­go chce świat? Ano wła­śnie te­go. Lu­dzie by­wa­ją tyl­ko pod­wy­ko­naw­ca­mi nie­chę­ci świa­ta do fajt­łap ta­kich jak ja – my­śla­łam, wal­cząc ze sznu­ro­wa­dła­mi w przed­szkol­nej szat­ni. Wie­lo­krot­nie przy­szło mi ko­ry­go­wać ten po­gląd, ale ni­g­dy nie roz­sta­łam się z upo­rczy­wie na­wra­ca­ją­cym jak brzę­cze­nie na­mol­nej mu­chy py­ta­niem: dla­cze­go nie­któ­rych bar­dziej? Nie na wszyst­kich dy­bał i dy­bie w rów­nym stop­niu. Jak świat wy­bie­ra so­bie ofia­ry?

🖇

Pierw­sze li­ter­ki, ob­raz­ki, wspól­ne wzru­sze­nia, po­ka­zy­wa­nie, tak, po­ka­zy­wa­nie. Nic tak nie osa­dza w świe­cie, jak wo­dze­nie po nim pal­cem i po­ka­zy­wa­nie.

🖇

Lu­dzie tak swo­bod­nie prze­ci­na­ją prze­strzeń, tak gład­ko im idzie. Żon­glu­ją ta­le­rzem, ob­ra­zem, tek­stem, sło­wem. Wszyst­ko lub pra­wie wszyst­ko jest nie­waż­kie, nie sta­wia opo­ru. A ona da­ła mi ba­last, nie­wy­god­ny, ale kon­kret­ny, bo dzię­ki nie­mu po­ję­łam, że prze­strzeń na­sza – i prze­strzeń w ogó­le – mo­że mieć róż­ne gę­sto­ści.

🖇

Krzyk. Tam­ten i na­stęp­ne, każ­dy nie­za­po­mnia­ny. Ten ulicz­ny był chy­ba pierw­szym pod­szy­tym wście­kło­ścią. Nie pły­nął z za­sko­cze­nia, z chwi­li gro­zy, lecz do­był się – tak usły­sza­łam – z naj­głęb­szych, nie­mych po­kła­dów krzyw­dy, bę­dą­cych dnem jej ży­cia. […]  Nie szło o mo­ment po­pło­chu, lecz wy­bu­cha­ją­cy w gło­sie dziew­czyn­ki wrzask wście­kłe­go zwie­rzę­cia.

🖇

     – Cie­nie ży­ją w le­sie, wy­cho­dzą no­cą.
     Pod­bi­łam:
     – Cie­ka­we, czy zo­sta­wia­ją śla­dy.
     – Śla­dy ży­ją osob­no. Zgaś lam­pę.

🖇

Plan­sze z mi­na­mi nie by­ły dla niej uciąż­li­wym za­da­niem do­mo­wym, lecz ko­dem. Pła­ka­łam, gdy przy­nio­sła mi łzę gra­ficz­ną. A ja zo­ba­czy­łam w tym pocz­tów­kę z we­wnętrz­ne­go świa­ta dziec­ka, któ­re mo­że i le­piej ode mnie wie, czym jest płacz.

🖇

[…]  każ­dy ruch w prze­strze­ni pro­wo­ku­je do od­po­wie­dzi. Że nie ma drgnień neu­tral­nych, nie ma pod­nie­sie­nia brwi, któ­re nie za­gię­ło­by ja­kiejś ko­smicz­nej mi­kro­fał­dy.

🖇

     – […]  Dla­cze­go tak jest?
     – Nie mam po­ję­cia. Mi­mo lek­tu­ry kil­ku ksią­żek. Cią­gle się za­sta­na­wiam nad in­ną po­sta­cią mo­wy. Al­bo uczuć. A ści­ślej jed­ne­go i dru­gie­go.
     – In­ną?
     – Nie cho­dzi prze­cież o je­den gest czy sło­wo. Cho­dzi o in­ny spo­sób my­śle­nia.
     – […]  Ja naj­bar­dziej się bo­ję pięt­na.
     – Pięt­na in­no­ści? O, to za­le­ży, do ja­kie­go się wcho­dzi świa­ta.
     – Nie ma in­ne­go świa­ta, pa­ni Eli­zo.

🖇

Zna­cie ta­kie szel­mow­skie spoj­rze­nie do środ­ka, kon­spi­ra­cję z wła­sną my­ślą? My­ślą tak peł­ną ży­cia, że szu­ka so­bie to­wa­rzy­sza. I le­pi go so­bie z tę­sk­no­ty i po­wie­trza.

🖇

     – Ja wiem, to za­brzmi okrop­nie, ale cza­sem my­ślę, że wo­la­ła­bym ja­kąś nor­mal­ną cho­ro­bę, a nie ta­ki stan. Prze­pra­szam, bre­dzę.
     – Nie bre­dzi pa­ni. W do­mu cho­dzi się jak po po­lu mi­no­wym.
     – Tak!
     – A wyj­ście z do­mu jest trud­ne, bo czło­wiek czu­je się, jak­by pod­kła­dał bom­bę in­nym.
     – Tak! Bo­że, prze­pra­szam – pła­cze i śmie­je się jed­no­cze­śnie – dzię­ku­ję, że pa­ni jest ta­ka do­sad­na. Wiem, że o dziec­ku trze­ba tyl­ko do­brze.
     – He, he, ja to znam w wer­sji ze zmar­łym. A na­sze dzie­ci ży­ją.

🖇

Jej spo­sób my­śle­nia dał mi do­wód ist­nie­nia in­ne­go świa­ta. Niejed­no­rod­ne­go, ży­we­go, ni­cu­ją­ce­go na­sze ka­te­go­rie.

🖇

A jed­nak, nie ma co kryć, w sek­cji pro­duk­tów wło­skich zo­sta­wia­ły­śmy po so­bie po­bo­jo­wi­sko. Spu­sto­sze­nie ocze­ki­wań, rzeź na­dziei.
     – Hej, Rud­ku, nie uwa­żasz, że pół­ka z pe­sto ba­zy­lio­wym ma przez cie­bie ner­wi­cę?
     – Pin­gwin! Co ty ga­dasz!
     Aż głu­pio mi by­ło pa­trzeć w stro­nę smęt­nie ły­pią­cych ety­kiet. Głu­pio wsz­czy­nać grę wstęp­ną i zo­sta­wiać z ni­czym, zwłasz­cza mie­lo­ną ba­zy­lię. Z de­li­kat­no­ści je­cha­ła­bym od cza­su do cza­su pod in­ny ad­res, zro­bić to sa­mo w in­nej Bie­dron­ce – ale dla Ru­dej nie ist­nia­ła żad­na in­na.

🖇

Im le­piej ra­dzi­ła so­bie z li­te­ra­mi, tym bar­dziej co­fa­ła się w kre­sce, w zdol­no­ści abs­trak­cji i doj­rza­ło­ści kon­kre­tu. Ry­su­nek sy­pał się, bladł. W koń­cu stał się ku­la­wy jak mo­wa afa­ty­ka. Przyj­rzał się so­bie – i od­szedł.

🖇

Mie­wa­ła roz­pa­cze z prost­szą dra­ma­tur­gią, gdzie cich­sze i gwał­tow­niej­sze fa­zy pła­czu ta­so­wa­ły się – aż do wpły­nię­cia w ci­szę. W ci­chych da­wa­ła się tu­lić, a od­ska­ki­wa­ła na krót­ko, gdy wzbie­rał żal, nie­po­kój. Sa­ma pro­wa­dzi­ła swój płacz przez wi­ry, za­ko­la i pro­gi, a za­pra­sza­ła mnie na to­wa­rzysz­kę tyl­ko w le­ni­wym bie­gu. Nie dzi­wi­ło mnie to. Też sa­mot­nie opra­co­wy­wa­łam wi­ra­że, a po­zwa­la­łam po­de­przeć się na pro­stej.
     Zna­łam jed­nak i roz­pa­cze, gdzie par­tie szlo­chu od­dzie­la­ły pau­zy za­sty­gnię­cia. Tych ba­łam się bar­dziej, bo wie­dzia­łam, że są nie­wy­pła­ki­wal­ne, jak nie­wy­wa­bial­ne są nie­któ­re pla­my. Zo­sta­wał po nich cień. Nie mia­łam na to środ­ków za­rad­czych.

🖇

     – Wiesz, ta dziew­czy­na się bar­dzo od cie­bie róż­ni. Jest mo­ją cór­ką, znam ją, jest w po­rząd­ku. – Ły­pał z nie­do­wie­rza­niem. – Są róż­ni lu­dzie, wiesz, ale ona cię nie skrzyw­dzi, ma swo­je kło­po­ty.
     – Bo jest cho­ra? […]
     – Jest in­na. Nie bij jej.
     […] 
     Wy­du­kał: – Ona jest dziw­na.
     Ja mu: – Świet­nie, ty też.
     Spoj­rzał na mnie, jak­bym go pod­pię­ła w gniazd­ko bez uzie­mie­nia.

🖇

Śle­dząc jej spo­kój, my­śla­łam, że cze­sze rze­czy­wi­stość in­nym zmy­słem. Umie czy­tać za­po­wied­ni­ki te­go, co ja roz­po­znać umiem tyl­ko po skut­kach.

🖇

Z dziew­czyn­ka­mi by­ło go­rzej, te po­trze­bo­wa­ły „zro­zu­mieć”, by wy­tre­so­wać – lub od­rzu­cić. Tu Nie­bo­jak prze­cho­dził z na po­ły ba­śnio­wej for­my w dzi­wa­dło. I sta­wał pod mur­kiem wraz z mat­ką, któ­rej też wie­le bra­ko­wa­ło do ma­tek tych dziew­czy­nek, bo prze­cież one wszyst­kie wie­dzia­ły od ja­ja, od pierw­sze­go od­de­chu, jak za­wia­du­je się ludz­kim sta­dem. I te­raz mia­ły mnie i ją, mia­ły nas. Na to nie trze­ba słów. Wy­star­czą spoj­rze­nia, pół­słów­ka.
     – Co ona ro­bi? Ona jest nor­mal­na? – dziew­czyn­ki też mia­ły swo­je ry­tu­ały w ko­men­to­wa­niu rze­czy­wi­sto­ści.

🖇

Pod­słu­chi­wa­łam mi­mo­wol­nie, gdy ko­czo­wa­ły­śmy z cór­ką przy krza­ku agre­stu. Szło to mniej wię­cej tak: „Ja ci po­wiem, że obie są dziw­ne, ta bab­ka też. Że­by ko­bie­ta w na­szym wie­ku nie ra­dzi­ła so­bie do te­go stop­nia. Do­mi­sia jest w przed­szko­lu i wie, jak się to ro­bi. Wie, o co cho­dzi”.
     Ow­szem, wie.
     – Psze­pa­ni, ja bę­dę mia­ła w pod­sta­wów­ce chłop­ca, a po szko­le mę­ża. Mo­że być ten sam fa­cet, je­śli bę­dzie faj­ny. Roz­ka­żę i zo­sta­nie mę­żem. Po­tem bę­dę mia­ła dzie­ci, przy­naj­mniej jed­ną có­recz­kę, że­bym ją mo­gła ubie­rać.
     – No, pro­szę.
     – Za­wód też już mam, bę­dę fry­zjer­ką. Ma­ma mó­wi, że ko­bie­ta mu­si się sza­no­wać.
     Nie prze­nik­nę­łam związ­ku mię­dzy jed­nym a dru­gim. Po Do­mi­ni­ce wcho­dzi­ła Na­tal­ka:
     – A pa­ni za Ku­bę pod­nio­sła pa­tyk, jak mu spadł. A trze­ba się by­ło z nie­go śmiać, chło­pa­ki te­go po­trze­bu­ją.
     Ich oczy re­cen­zo­wa­ły każ­de mo­je po­tknię­cie.

🖇

Ba­łam się zo­ba­czyć tyl­ko na­szą dwój­kę bez tej trze­ciej – bez na­dziei.

🖇

Agen­cja ochro­niar­ska „Mat­ka”, osła­nia­ją­ca spo­tka­nia dziec­ka ze świa­tem. Nie rzu­ca się w oczy, nie ro­bi so­bie prze­rwy. Że­by jesz­cze cho­dzi­ło o to, by nie stłu­kło ko­la­na, nie zgu­bi­ło ło­pat­ki, nie ja­dło pod­nie­sio­ne­go z zie­mi li­za­ka. Też ab­sor­bu­ją­ca fu­cha, nie prze­czę, ale pra­co­wa­łam i pra­cu­ję na­dal w in­nym pio­nie. Mój fach wy­ma­ga od­wrot­ne­go usta­wie­nia pa­ra­so­la, od­mien­nej czuj­no­ści. Spraw­dzam, czy świat nie pod­cho­dzi za bli­sko, czy kru­cha rów­no­wa­ga nie zo­sta­je za­bu­rzo­na. […]  Nie scho­dzę z bież­ni, choć­bym ma­cha­ła no­gą na ław­ce. Mój luz jest po­zor­ny.

🖇

Ru­da, od­kąd opa­no­wa­ła ob­cy ję­zyk pol­ski, nie mia­ła pro­ble­mu z upo­mi­na­niem się o uwa­gę osób, któ­re uzna­ła za ko­le­gów. Nie­wza­jem­ność bo­la­ła, ale na­ka­zy­wa­ła wy­ma­gać od lu­dzi. Nie fik­so­wa­ła się na od­rzu­ce­niu. Mia­ła swo­je kry­te­ria i god­ność.

🖇

     – Po­wiedz: Je­steś do­brym czło­wie­kiem.
     – Je­steś do­brym dziec­kiem, Ko­cha­na.
     – Nie mów: dziec­kiem. Mów: czło­wie­kiem.
     – Ja­sne. Je­steś do­brym czło­wie­kiem.
     Z in­ter­punk­cją ni­g­dy nie mia­ła pro­ble­mów.
     Mar­twię się jej de­spe­ra­cją i cie­szę się nią jed­no­cze­śnie.

🖇

Z ję­zy­ków ob­cych, ich gra­ma­tyk i struk­tur zbu­do­wa­ła so­bie schron.

🖇

     – Wszyst­ko się zga­dza?
     – Tak mi się zda­je.
     – Jak to? Mu­sisz mieć pew­ność.
     – Słu­chaj, Rud­ku, nie ter­ro­ry­zuj mnie.
     – Od­po­wia­daj za sło­wo.
     – Od­po­wia­dam. Po­zwól mi spraw­dzić raz jesz­cze.
     Każ­da opie­ra się ple­ca­mi o swo­ją ścia­nę. Każ­da ga­si w so­bie in­ny ro­dzaj nie­po­ko­ju. Ona ucie­ka przed nie­pew­no­ścią i bra­kiem gwa­ran­cji. Nie zno­si, gdy się wa­ham. Ja lę­kam się pew­no­ści, a co do gwa­ran­cji za­kła­dam, że mo­gła­by zna­leźć so­bie in­ne­go ży­ran­ta. Po­cę się ze stre­su w uni­for­mie mat­ki, któ­ra się zna. Ide­al­nie się do­peł­nia­my, nie ma co.
     Był­by z te­go zwią­zek, gdy­by nie by­ło ro­dzi­ny.

🖇

     – Spraw­dzi­łaś już? – do­sta­ję po pię­ciu mi­nu­tach. – Pin­gwin, opo­wiedz się, ja cze­kam.
     – Nie wi­dzę żad­nych błę­dów.
     Ech, za­po­mnia­łam, że w słow­ni­ku Ru­dej nie ma słów tknię­tych ska­zą. Sło­wo „błąd” daw­no spa­dło z po­kła­du.
     – Na­pisz, że wszyst­ko jest do­brze, Pin­gwi­nie.
     – Tak, dziew­czy­no, wszyst­ko jest do­brze.

🖇

     – Wi­dzisz, nie jest źle.
     – Po­wiedz, że jest do­brze.
     Znów ten sam błąd. Ni­g­dy się nie od­uczę uży­wa­nia słów, któ­re nie da­ją opar­cia. Tra­fi­ła jej się mat­ka pod­ci­na­ją­ca so­bie no­gi z przy­zwy­cza­je­nia.
     – Jest do­brze.
     Uśmie­cha się. Wie­rzy sło­wom. […]  mój do słów sto­su­nek jest wię­cej niż am­bi­wa­lent­ny. Mu­szę iro­ni­zo­wać, by prze­żyć. Za du­żo mia­łam z ni­mi do czy­nie­nia.
     Ona zaś bie­rze je se­rio. Jej moc pły­nie z in­ne­go źró­dła. Po­le­ga na nie­licz­nych sło­wach do­brej wo­li jak na stra­ży przy­bocz­nej. Nie trze­ba znać ich wie­le. „Do­brze”, „praw­da”, „ra­dzisz so­bie”. Rzad­ko ich uży­wa­łam. A dla niej każ­de z nich usta­na­wia świa­ty, w któ­rych mó­wi­my praw­dę, je­ste­śmy dla sie­bie do­brzy, ra­dzi­my so­bie.

🖇

     – Życz mi do­bre­go dnia – mó­wi­ła przed wyj­ściem z do­mu.
     – Ja­sne, ży­czę.
     – Po­wiedz: do­bre­go dnia.
     – Do­bre­go dnia, cór­ko.
     Do­pie­ro po ja­kimś cza­sie zro­zu­mia­łam, że cho­dzi o to, by wier­nie po­wtó­rzyć for­mu­łę. I że po­wta­rza­nie nie jest nie­waż­kim ob­rząd­kiem.
     Ży­cząc jej do­bre­go dnia, spro­wa­dza­łam do­bry dzień. Przy­jąw­szy to do wia­do­mo­ści, od­kry­łam ska­lę od­po­wie­dzial­no­ści za sło­wo. Okru­cień­stwem by­ło­by od­mó­wić te­go po­że­gna­nia.
     – Miej do­bry dzień, cór­ko.
     Wkła­da­łam w to po­zdro­wie­nie wszyst­kie cho­wa­ne w re­zer­wie do­bre emo­cje. Nie mia­łam jed­nak złu­dzeń – ża­den ser­decz­ny uścisk nie mógł­by za­stą­pić tej re­cy­ta­cji, tej for­mu­ły, te­go za­klę­cia. Nie o uczu­cia bo­wiem szło, ale o spraw­czość słów.
     Nie­mal wszyst­kie za­klę­cia z na­sze­go re­per­tu­aru by­ły pro­ste. Nikt by się nie do­my­ślił ich mo­cy.

🖇

     – Dla­cze­go po­wie­dzia­łaś, że do­brze mu ży­czysz, ale…?
     – Ech, Rud­ku, bo mnie wku­rzył.
     – Mu­sisz ży­czyć do­brze.
     – Ży­czy­łam, ale…
     Zmro­zi­ła mnie wzro­kiem.
     – To nic nie mów.
     Szłam za nią do do­mu pod cięż­kim po­dej­rze­niem, że znisz­czy­łam czło­wie­ka. I pod lżej­szym, że za du­żo ga­dam.
     By­ło­by to za­baw­ne, gdy­by nie to, że na­praw­dę wie­rzy­ła, iż mo­gę być opraw­cą pa­na Mar­ka.

A mo­że to ona ma ra­cję? Mo­że świat bez ra­zów słow­nych był­by świa­tem lep­sze­go ga­tun­ku? Nie mu­siał­by być mil­szy. Nie wy­da­je mi się, by ocze­ki­wa­ła, że bę­dzie. Ale w moc sło­wa wie­rzy jak sta­rzy po­eci. Nikt jej te­go nie uczył. I nikt nie od­uczy.

🖇

Gdy po­ło­ży­ła się spać, upro­wa­dzi­łam no­tes i obej­rza­łam go w kuch­ni pod lam­pą. Na tek­tur­ce pod obie­ma okład­ka­mi zna­la­złam sta­da ptasz­ków. Ptasz­ków-zna­ków, ja­kie sta­wia­my, by od­ha­czyć coś, od­faj­ko­wać, za­ak­cep­to­wać.
     Już od daw­na wi­dy­wa­łam je w róż­nych miej­scach w roz­pro­sze­niu. Tu i ów­dzie po­ja­wia­ły się jak na­gro­dy wrę­cza­ne so­bie po kry­jo­mu. „Da­łaś ra­dę”. Ptasz­ki-gła­ski, ptasz­ki-po­twier­dze­nia.

🖇

Jest ta­ki dziw­ny ro­dzaj in­tym­no­ści, któ­ry do­pusz­cza wszyst­kich – po­za naj­bliż­szy­mi. Tych nie chce zmar­twić, ale też nie po­trze­bu­je się przed ni­mi opo­wia­dać.

🖇

Znów pi­sze, w jesz­cze więk­szym na­pię­ciu. Słów­ka, słów­ka, ko­lej­ny szturm na wy­so­ką, nie­do­stęp­ną twier­dzę ję­zy­ka. Zbie­ra je, do­pi­su­je, po­wta­rza, prze­pi­su­je, pod­kre­śla. Kart­ka za kart­ką. Ry­zy słó­wek, któ­re skła­da pod mu­rem twier­dzy, co nie chce jej wpu­ścić. Sto­sy sta­rań, ster­ty wy­sił­ku. Pod­sa­dzę ją, za­wsze ją pod­sa­dzam. Ostrzę ko­lej­ny dłu­go­pis i nie spusz­czam wzro­ku z pół­ki ugi­na­ją­cej się pod cię­ża­rem re­pe­ty­to­riów i słow­ni­ków. To nasz ar­se­nał, na­sze za­ple­cze. W każ­dej chwi­li mo­że za­wo­łać: „Da­waj żół­tą!”, a ja już bę­dę wie­dzieć, któ­ra to, i szyb­ko wrzu­cę na biur­ko, by wy­gra­ła ze smo­kiem.

🖇

     – Za­pisz, że je­stem cie­ka­wo­ścią.
     – Mam to za­pi­sać?
     – Tak. 
     Przy­glą­da się.
     – Ale wiel­ką li­te­rą!
     – To pseu­do­nim?
     – Nie. To imię.

🖇

Wy­cią­gam spod ka­lo­ry­fe­rów kart­kę: tę­dy bie­gła Ru­da ze sło­wem „fa­ith”. W środ­ku stro­ny wiel­kie jak ba­ner „Be­lief wi­tho­ut pro­of”, ca­łe na ró­żo­wo. Jak neon. Nie za­py­tam, dla­cze­go to wy­róż­ni­ła, cho­ciaż kor­ci. Krad­nę tę stro­nę na sa­mot­ne go­dzi­ny, bo nie mam pod rę­ką lep­sze­go ma­ni­fe­stu na­szej sy­tu­acji. Tym­cza­sem ona zmie­rza do ce­lu. Dziś by­ło in­ten­syw­nie, trzy go­dzi­ny transu, dwie bu­tel­ki wo­dy, dwa we­zwa­nia. Wal­czy­ła dziel­nie o ję­zyk, mo­że od­po­cząć. Kła­dzie się do mnie ple­ca­mi, cięż­ko od­dy­cha. […]  Wczo­raj skoń­czy­ła osiem­na­ście lat.

🖇

Ży­cie by­ło dla mnie za­wsze lę­kiem. Ni­ko­mu te­go lę­ku nie ży­czy­łam, dla­te­go uzna­łam, że nie po­win­nam być mat­ką, bo kto wie, jak to się prze­no­si. Sko­ro już nią je­stem, za co Cię prze­pra­szam, chcę Ci po­wie­dzieć, że bę­dę z tym lę­kiem wal­czyć. Ale też chcę przy­znać, że wy­le­czy­łaś mnie z jed­ne­go: z przy­mu­su tłu­ma­cze­nia się wszyst­kim. Nie wiem, jak to się sta­ło, ale po­ję­łam wresz­cie, że nie wszy­scy mu­szą nas ro­zu­mieć. Nie wy­da­je mi się, by ta­ką me­ta­mor­fo­zę fun­do­wał hor­mon ma­cie­rzyń­stwa. Uwa­żam, że wy­zwo­li­łaś mnie Ty.

🖇

Pro­wi­zor­ka, oka­zu­je się, mo­że być peł­nią.

Eliza Kącka, Wczoraj byłaś zła na zielono,
Wydawnictwo Karakter, Kraków 2024.
(wyróżnienie własne)

     – Je­dzie­my do przed­szko­la?
     – Tak.
     Po­wie­dzia­ła „tak”, a mo­gła po­wie­dzieć „tram­waj”. Zwy­kle mó­wi­ła „tram­waj!”. […]  Pod­mian­ka sło­wa jest tu […]  pod­mian­ką stop­nia za­nu­rze­nia w re­la­cji. „Tak” nie po­trze­bu­je ob­wod­ni­cy sen­su, tra­fia bez­po­śred­nio. „Tak” zdo­by­wa się na od­wa­gę nie­za­ma­sko­wa­nia, ce­lo­wa­nia w sed­no. Zga­dza się ca­łym so­bą. Jest to strzał naj­prost­szy i tak po­wsze­dni, że igno­ro­wa­ny – po­za rzad­ki­mi chwi­la­mi, gdy „tak” wa­ży wie­le, de­cy­du­je o ży­ciu, jest nie­pew­ne. Wów­czas czu­je­my je­go moc.
     Sy­tu­acja z „tak” zmie­nia się dia­me­tral­nie, gdy ma­my do czy­nie­nia z kimś, dla ko­go „tak” zda­je się zbyt moc­ne. […] 
     A ona po­wie­dzia­ła „tak”, do­wo­dząc, że coś się zmie­ni­ło. Po­wie­dzia­ła i pod­sko­czy­ła, jak­by kop­nął ją prąd te­go im­pul­su, tej moż­no­ści. 
     […]  Dreszcz prze­szedł mnie na wy­lot.
     Ją chy­ba też
.

🖇

Ci­sza cie­szy, ale ka­że po­dej­rze­wać, że w ko­ko­nie do­ko­nu­je się me­ta­mor­fo­za.
     Czu­łam ją w ko­ściach.

(tamże)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz