piątek, sierpnia 31, 2012

543. Szczęka, ręce do samej ziemi... świętej, polskiej ziemi

 wpis przeniesiony 3.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

A było tak... W niedzielę po seminarium postanowiłam, że muszę na skład literek w okładki pakowane. Okoliczności były sprzyjające, ponieważ w przyszłym tygodniu jedziemy na urlop, a Sadownik już zapowiedział: pamiętaj, żadnych zawodowych książek, trzeba się doposażyć na ten miły czas. Postanowiłam, że nabędę drogą kupna nieczytaną jeszcze książkę Jacka Hugo-Badera, którą odkładałam na potem, na czas, gdy nie będzie nic pilniejszego. Niczym zwierzę do żłobu, myk, myk i byłam pod regałem z reportażami. I co? I nie ma! A co jest? Jest książka, której czytać nie chciałam. „Polska religijność” nie jest tematem, który mnie interesuje — on mnie przytłacza, więc unikam. Ale Tochman... coś we mnie westchnęło... pamiętasz? Pamiętam Poetę Reportażu. Tylko dlatego, że Tochman… kupiłam. Noooo, warto! Niektóre porażające, niektóre niczym bezgłośny krzyk, a niektóre tak po prostu o miłości niedoskonałego człowieka do drugiego też niedoskonałego. Niezapomniane...

     — Ty, Rysiu, nie zostajesz sam. Masz bliźniaka. Brata masz.
     — Jednojajowego — stwierdził Ryszard W. z zupełnym spokojem. — Wracajmy do domu, nie masz już siły.
     Nie wiadomo, skąd Ryszard W. miał tę pewność. Nie wiadomo, dlaczego tajemnica matki wcale go nie zaskoczyła. Dlaczego nie usiadł, nie zapłakał, nie wykrzyczał ani słowa pretensji: jak mogli zdradzić mu tylko część prawdy.
     — Nie masz już siły — powiedział, dał matce tabletkę i ujął pod rękę.
     W samochodzie Aniela W. opowiedziała, że gdy przyszli z ojcem do domu dziecka — bliźniaka już nie było. Wzięli go jacyś mili ludzie dzień wcześniej. Podobno był mocniejszy, starszy o całą godzinę.
     — Wzięlibyśmy i Adasia, gdyby był.
     — Adasia?
     — Adam, miał na imię — powiedziała Aniela W. i zaczęła kaszleć.
     Kilka dni później Ryszard W. poprosił mnie telefonicznie o pomoc w odnalezieniu brata. Spytałem o daty i miejsca: urodzeni 30 marca 1964 roku w Otwocku pod Warszawą. Adoptowani w wieku prawie trzech lat.
     — Zbyt późno, by zmieniać dziecku imię — powiedziałem do Ryszarda W. — To dobrze. Szukamy Adama.

     (...)
     Podali sobie dłonie. Ryszard chciał coś powiedzieć, Adam zapłakał pierwszy, Ryszard pierwszy objął brata za szyję.
     W domu czekali rodzice. Przywitali Ryszarda W. z sympatią, ale i z dystansem. Matka podała herbatę i usiadła za stołem.
     — Spóźniliśmy się — spojrzała Ryszardowi prosto w oczy. — W domu dziecka był już tylko Adaś. Spał akurat w łóżeczku. Ciebie adoptowali wcześniej jacyś inni mili ludzie.
     — Moja mama miała na imię Aniela, ojciec Jerzy — powiedział Ryszard W.
     — Gdyby was było dwóch — wtrącił z uśmiechem ojciec Adama P. — dwóch byśmy wychowali.
[reportaż Nieobecność]

*

O kobiecie, która zeznaje przeciw księdzu, wolno powiedzieć wszystko. Bezkarnie, nikt jej nie obroni. W pekaesie powiedzieć można z uśmiechem: o! jedzie do lekarza, by ją wymolestował. Albo za jej dziećmi, kiedy wracają ze szkoły, można krzyczeć: idą molestowane! ta kurwa! — i tak można, tak jest w dobrym tonie. Samotną matkę, która oskarżyła księdza, można upokarzać na różne sposoby. Kiedy prosi, by jej drewna naciąć na zimę, to trzeba się chętnie zgodzić. Ale nie za pieniądze. Można jej powiedzieć w oczy: dupy dasz, to ci narżnę. Albo: ksiądz ci nie dogodził, to ja ci dogodzę!
     Kiedy samotna matka, która oskarżyła księdza, przestanie prosić o piłowanie drewna (taka jest dumna), można donieść do opieki społecznej, że ktoś dał jej robotę na trzy godziny i zarobiła na czarno piętnaście złotych. Odbiorą jej zasiłek na dzieci, niech pozna, co to zimno i głód. Można też je zabić kurczęta. Łażą pod szopą przed blokiem. Jeden kamień — jeden kurczak. Kamyczek wystarczy, bo czaszki kurczaczków są mięciutkie
[reportaż Atmosfera miłości]

*

Tyle. Wszystko, co tu powiedziałem, jest prawdą: mam trzydzieści trzy lata, mieszkam w Polsce, jestem księdzem, jestem homoseksualistą, jestem zakażony. Powinienem rzucić sutannę i odejść. Ale nigdy nie odejdę. I tej homilii nigdy nie wygłoszę, choć myślę o niej codziennie. Biegunka mija, moje komórki odpornościowe odbudowują się, wszystko jest w porządku.
     Niektórzy z was mnie znają.
     Jako otwartego, uśmiechniętego, nowoczesnego kapłana w czapce z daszkiem
     Bilet do Londynu kosztuje trzysta złotych. Do Berlina jeszcze mniej. W następnym kazaniu nawiążę — jak mnie uczono w seminarium — do czytanej chwilę wcześniej Ewangelii. I niech tak zostanie. Niech zostanie, jak chcecie.
[reportaż Wściekły pies]

Wojciech Tochman, Bóg zapłać,
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2010.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz