wpis przeniesiony 14.03.2019.
(oryginał z zawieszkami)
Naprawdę nie wiem, gdzie zacząć stare nowe popraskie życio-pisanie. Z dylematów wyrywają mnie zobowiązania. A gdy wracam do siebie, znów nie wiem.
Czy zacząć i zostawić kilka słów o magii lotnisk? Leciałam jakimś małym czymś, więc z płyty głównej lotniska, na którą dowieziono pasażerów autobusem. Wcześniej, czekając przy ostatniej bramce, na poziomie „0” miałam okazję po raz pierwszy obserwować: tankowanie dużego samolotu, załadunek cateringu — jaka cudna ciężaróweczka z podnoszoną do góry częścią właściwą! — wachlowanie walizkami i… wisienka na torcie: wypychanie samolotu przez bardzo sprytny pojazd, co szybę przednią i tylną miał w tym samym rozmiarze, a w środku pan kierowca dysponował obrotowym fotelem — miodzio! I popłakałam się ze wzruszenia, widząc ile osób w bardzo zorganizowany sposób krząta się przy jednym samolocie, by zwykły człowiek mógł bezpiecznie odlecieć i wylądować w innym miejscu świata.
Czy wspomnieć i zostawić parę słów o łzach? Uderzyło mnie w trakcie praskiej przygody, że gdy ludzie widzą łzy natychmiast pytają. Coś się stało? Z czymś ci pomóc? O jej, kto cię skrzywdził? Łzy… dotarło do mnie, że nie notuję bez nich dnia. Mokną mi oczy za każdym razem, gdy się wzruszam, gdy przesadzę ze śmiechem, gdy coś poruszy we mnie nieznany mi kawałek, gdy czuję wdzięczność, gdy łapię kontakt ze swoimi uczuciami, ze sobą lub z tęsknotą za sobą. A w Pradze tak właśnie było.
Czy? Tak, tak, tak! O tym na pewno — książki będą musiały poczekać. No więc, upłakałam się do łez, gdy zobaczyłam poniższe zdjęcie. Są na tym świecie koty, które mruczą: poczytaj mi, Mamo! I Mama czyta o pewnej Suni, o pewnych ludziach, o pewnej historii miłości wielu…
(fot. Nika)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz