wpis przeniesiony 14.03.2019.
(oryginał z zawieszkami)
Nim. Ostatnie podrygi.
Stan wyjściowy. Kochałabym kulinarną sztukę, gdyby człowiek łaskaw był mieć naturę węża i jadł raz na miesiąc. Daję słowo, byłoby wykwitnie, pięknie podane, świątecznie za każdym razem. Niestety, pech, człowiek musi jeść codziennie. W ogólności schemat jest następujący, trzy dni daję radę. Czwartego proszę, by zabrać mnie na miasto, bo mam dość nie tylko gotowania, ale przede wszystkim myślenia o gotowaniu.
Stan obecny. Kontrola. Dwa tygodnie jesteśmy na diecie. Diecie partnerskiej. Jedna para. Dwa różne cele. Postawiłam warunek. Wszystko mi jedno, ale nie będę gotować na dwa gary. Z jednym mam sporo trudności. Pani Dietetyczka stanęła na wysokości zadania. Dała radę i… jeśli o mnie chodzi, uczyniła cud… jestem wiecznie głodna. Czyli jest dobrze — powiedziała dziś.
Będziemy długo dietować, a potem długo z diety wychodzić. W związku z tym procederem zaczęliśmy zbierać dietetyczne anegdoty. Jedną zgubiłam w niepamięci, ale dwie pamiętam. Druga całkiem świeżutka.
Sadownik:
Co robiłaś?
Jabłoń:
(uśmiecha się rozbrajającym najedzonym uśmiechem)
Byłam w lodówce!
(pożarła prawie całe opakowanie twarogu,
nie zważając na rubryczki tabelki,
w życiu by nie wpadła, że można być tak głodną)
*
Jabłoń:
(widelcem ruch wykonała
i fragment listka sałaty
wypadł z miseczki na stół)
Sadownik:
Kaloria ci uciekła.
Jabłoń:
(zachwycona swoim głodem)
Już ja ją dogonię!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz