wpis przeniesiony 1.03.2019.
(oryginał bez twardych spacji)
Dwa dni na Dzikim Zachodzie. Patriarchalizm. Seniorka rodu, której wszystko wolno. Niewidzialne sznurki połączeń między członkami Rodziny. Temu nie wolno pół kroku do przodu. Tamten nie może się obrócić. Wiadomo: „nie wypada”, albo „co ludzie powiedzą”. Sadownik od dzieciństwa doskonale porusza się w tych strukturach. Ja przez trzynaście lat, pomimo starań, uwagi i troski nie raz i nie drugi wyrżnęłam sięgając szczęką bruku. Czasem się nie starałam, czasem ów bruk mi tak dołożył, że protestowałam na wiele różnych sposobów. W końcu ja jestem do nich tylko przyszyta.
Aż przyszedł weekend, taki jak ten, co właśnie minął, gdy nagle wśród tych sznurków zależności wszelakich poruszam się bez skrępowania. Ten ma to. Tamten nie znosi, gdy mu tak lub inaczej. Proszę bardzo, już mi to wcale nie przeszkadza. Przesunę się, odsunę, zaniemówię, wyjdę, pójdę, nie pójdę, ale zawsze patrzę.
Gdy siedząc w spokoju obserwowałam tę maszynę genów, krwi i wzajemnych zależności, nagle zobaczyłam, że przypomina mi ona budowlę budowaną na raty. Najpierw pokoik z kuchnią. Potem długi korytarz wzdłuż którego po dziesiątkach lat dobudowano pomarańczarnię, stajnię i trzy sypialnie. Po następnych kilkudziesięciu latach jako kolejne piętra nie zważając specjalnie na trendy w budownictwie dostawiono kolejne pokoiki, służbówki, apartamenty, winiarnie, komórki, stryszki w podziemiu, świątynie. Wszystko to dziś stanowi architektoniczną wieżę Babel dla kogoś, kto jak ja doszyty został do Rodziny. W każdym pomieszczeniu inny władca, wystrój, ustrój, obowiązujące zasady i lista rzeczy, które zdarzyć się muszą lub w żadnym razie nie mogą. Nikt nie wie, ile jest komnat, salonów, kominków, metrów posadzki, ilu strażników w ochronie, smoków i sal, do których można tylko wejść, by nigdy nie móc się z nich wydostać. Nie ma żadnej ewidencji. Żadnych planów zagospodarowania przestrzennego. Tylko korytarze i sznurki made in Ariadna’s Country.
Obijałam się o niewidoczne ściany, sprzęty całymi latami, aż nagle w ten weekend zobaczyłam, że to wszystko jest najzwyczajniej w świecie zaczarowane. To, co widzisz na wierzchu, nie jest tym, czym się wydaje. Wiele sprzętów i sal pojawia się w magiczny sposób natychmiast, gdy w jednym miejscu spotykają się określone osoby. Coś, co normalnie pełni rolę balkonu, w ułamku sekundy zamieniło się na moich oczach w cichy pokój do rozmów ze ścianami pokrytymi kwiecistym atłasem, gdzie przy niewidocznym stoliczku kawowym Matka ze swoim dorosłym Synem rozmawiała zniżonym głosem. Wiedziałam, że jeśli wejdę tam, gdy tych dwoje tam jest, wszystko zniknie i znów będzie to tylko zwykły balkon, co w pamięci swej skrywa lata osiemdziesiąte. Nie wchodzę. Tylko patrzę.
W końcu widzę i cieszę się ogromnie, że nauczyłam się już w tym miejscu być. Nie wściekać się, że nie ogarniam architektury rodzinnej budowli rytuałów, przekonań, nakazów i zakazów. Nie potrzebuję niczego kompleksowo ogarniać. Gadam ze strażnikami komnat, sal i schowków jak nie wiem co zrobić. Najczęściej jednak po prostu jestem. To wystarcza. Jestem. Doszyta, ale szczęśliwa. W tajemnicy dokarmiam czasem rodzinnego Smoka, o którego istnieniu Rodzina woli milczeć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz