czwartek, sierpnia 04, 2011

311. Szukając początku

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Obcy nie tylko wylądował przewracając, kiepsko ułożony bez niego, świat do góry nogami. Początki porządkowania świata były ekscytujące. Szybkim krokiem wmaszerowała pod nasz dach sokowirówka i Sadownik odkrył przede mną pyszny świat soków warzywnych. Nie, jakiś tam sok marchewkowy, który znam z dzieciństwa, lecz płynna kombinacja tego, co da się wycisnąć z marchwi, selera, buraka i jabłek. Zrobiło to na mnie piorunujące wrażenie. Tak duże, że punkt dnia pod tytułem „sok” jest dla mnie punktem obowiązkowym. Mistrz ceremonii podaje naprzemiennie w dni nieparzyste soki warzywne, w dni parzyste owocowe. Ja w tym procederze pełnię tylko rolę cerbera pytając niezmiennie „o której dziś będzie sok?”.

Obcy nie tylko wylądował, ale przywiózł w plecaku ziarenko groźnej ideologii, co żądna ofiar była od maleńkości. Z doby na dobę wyrastała z niej groźna roślina, która niepostrzeżenie rozsiadła się na kanapie, fotelach i wszystkich krzesłach przy dużym stole. Trzej królowie (Mąka, Sól i Cukier) dostali w związku z tym wypowiedzenie. Aby choć trochę rozumieć trudy zmiany nawyków żywieniowych Sadownika zaczęłam od malutkiego kroku decyzyjnego, który dla mojego pijawkowego organizmu wcale nie jest taki mały. Czwarty dzień nie słodzę. W odstawkę poszła automatycznie czarna herbata, której bez cukru wypić nie daję rady. Półki w kuchni zaczęły uginać się od herbatek owocowych.

Przewód pokarmowy i jego życiowe potrzeby zajmowały nas nieprzerwanie do wtorku włącznie, aż się w końcu w tym wszystkim zgubiłam odkrywając, że choć kibicuję czynnie terminowi „jakość życia” to im bardziej świadomie dbam o siebie w ten nowy, zdrowy sposób, tym bardziej nie chce mi się żyć.

By odnaleźć początek udałam się na koniec, który z powodu posiadania Heńki bardzo zaniedbaliśmy. Zamknęłam Sierściucha w jej klatce i pomaszerowałam na cmentarz wojskowy. Szłam tam od miesiąca, by zapalić Maciejowi Zembatemu światełko. Minęłam bramę. Zwolniłam. Puściłam myśli bez smyczy i kagańca — jeśli znalazłyby cukier to trudno, niech się pasą. Zdziwiłam się, że cmentarz — który był dla mnie jeszcze niedawno (chwilę przed Heńki przybyciem) tak duży, nieogarnialny wręcz — teraz, przez fakt robienia dłuższych spacerów z Heniutą, okazał się... całkiem malutki. Me myśli były niepocieszone, bo nie miały nawet gdzie nabrać rozpędu. Na szczęście udało się znaleźć początek, wrócić do domu i zadać sakramentalne pytanie „o której dziś będzie sok?”.

***

Przewrotność losu... Rok temu, ze słowami Alleluja pędziliśmy na pierwsze wspólne Stadne wyjście na kawę. A przedwczoraj lampkę Panu Maciejowi stawiałam... Jego tłumaczenia, Dziadek Jacek towarzyszyły mi całe liceum, niczym kukułka w zegarze odmierzająca tygodnie pozostałe do uzyskania statusu studentki. Dziadek Jacek... uśmiechnęłam się na myśl o nim... gdyby tylko mógł, na pewno słoiczek „dźemu” by na grobie postawił... Wciąż jestem studentką, a Pana Macieja już nie ma...

Maciej Zembaty, Alleluja.

Stara, pogięta, niebieska książeczka wciąż ze mną jest, a w niej zaznaczenie, które ma więcej niż dwadzieścia lat:

Znienawidziłem wszystkie miejsca
Wszystkie twarze i zajęcia
Ktoś zapytał czego chcę
Pragnąłem by ktoś objął mnie

tłum. Maciej Zembaty (Cohen, 1966)

Pan Maciej wciąż w tej książeczce jest!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz