wpis przeniesiony 16.03.2019.
(oryginał z zawieszkami)
Matka pewna sąsiadowała z przestrzenią mego urlopowego życia. A cio to? A cio to? Brum, brum, brum. Trzy dni. Skuteczna aż nadto w infantylizowaniu swojego męża i w przeszkadzaniu własnemu dziecku, by przypadkiem nie interesowało się światem na swój sposób. Pomaluj, zamaluj tak i tak. A cio to? A cio to? Brum, brum, brum. I nagle wrzask. NIE!
Historia powtórzona kilkakrotnie, gdzie kilkakrotnie, to mało powiedziane. Będąc wrzuconym w to świadkiem, zdałam sobie sprawę, że choć rodzic–dziecko jest pewnym układem sił, polem ogromnej obustronnej miłości, to jednak jest tylko potencjałem relacji, a nie relacją. Relacja wymaga istnienia równoprawnych partnerów. Każde autorytarne — choćby nie wiem jak słuszne — NIE! zawiesza relację na kołku, odkłada ją na bok, nie liczy się z niczym. Nie ma relacji, są rządy. Chwilowe, osobiste olśnienie, mała teoria chwili mnie dopadła: dlaczego każda terapia wcześniej czy później, na chwilę lub dłużej dotyczy rodziców, dzieci? Bo tęsknimy za tym, by ten potencjał relacyjny stał się relacją. Nie dzieje się tak z automatu, bo matka, bo dziecko, bo należy i trzeba. Relacji nie buduje się z urzędu. Relacja z rodzicem wymaga dorosłego dziecka… relacja z dzieckiem wymaga dorosłego rodzica… nieoczywiste to i rzadkie, czasem niemożliwe na tym świecie, ale potencjał tkwi w nas wszystkich zawsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz