piątek, sierpnia 05, 2016

1970. Starość i inne odkrycia

 wpis przeniesiony 24.03.2019. 
 (oryginał z zawieszkami) 

Znam. Dwa niezawodne sposoby stwierdzenia, że upłynęło w naszym życiu więcej czasu niż myślimy.

Sposób pierwszy. Spotkać się ze znajomymi, których małe dzieci dość dobrze pamiętasz. I co? Zdziwiona, że nie mają dwóch, trzech lat? Przecież widziałaś tych znajomym wcale nie tak dawno temu. Patrzysz i własnym oczom nie wierzysz, „dzieci” mają dziesięć, dwanaście, piętnaście lat. Kiedy to się stało? Nie masz pojęcia.

Sposób drugi. Pójść do osobistej biblioteki. Rozejrzeć się chwilkę. Zdjąć z półki książkę, która cię urzekła kilka lat temu. Może też być książka, która czeka na przeczytanie od dwóch–trzech lat. I co? Zdziwiona, że pożółkłe przerażająco kartki? Momencik! Sprawdzasz rok wydania książki, bo wcale tak dawno nie kupowałaś tej książki. Patrzysz i własnym oczom nie wierzysz. Tę książkę kupiłaś w 1990, 1996, 1998 lub 2001. Jak to możliwe? Nie masz pojęcia.

Jestem taka mądra, bo oba te narzędzia mierzenia upływu czasu przećwiczyłam na własnej skórze nie raz i wiem, że działają świetnie. Mają oczywiście swoje wady, jak wszystko, musisz mieć znajomych z dziećmi lub posiadać własny księgozbiór.

*

Od kilku dni jestem niczym spadkobierca po samej sobie. Likwiduję papierową bibliotekę. Obliczyłam, że tą metodą, odzyskamy kilka metrów sześciennych kubatury Przytuliska. Likwiduję, dzieląc zdejmowane z półek książki na (a) te które zostają, (b) te które wychodzą, bo z nich wyrosłam i (c) te, które wychodzą, bo choć chcę je zachować, mogę mieć w wersji elektronicznej.

Biorę książkę z półki, decyduję (a), (b) czy (c)? Odkładam na odpowiedni stosik. Ale okazuje się, że we własnej bibliotece można się również mile zaskoczyć.

Wzięłam wczoraj do ręki książkę. Pamiętam dzień, w którym przyniosłam ją do domu. Było pochmurno, zimno i padał deszcz. Nie pamiętam, jak to się stało, że książkę odłożyłam na półkę bez przeczytania. Wtedy.

Wzięłam ją wczoraj do ręki. Tak. Tytuł zaintrygował mnie znów. Bogatsza o świat bez kopytka, który trwa, nie śpiesząc się, przeczytałam przedmowę. Książka nie wylądowała na stosiku (a), (b) czy (c) — znalazła miejsce przy hamaku, na stosiku papieru do bieżącego czytania — zauroczyła mnie idea wolnego jej przeczytania; czytania przez pryzmat świata z kopytkiem.

Bez względu na to, jak przyziemna wydaje nam się jakaś czynność, jeśli zajmuje nas wystarczająco długo, staje się aktem kontemplacyjnym, a nawet medytacyjnym.

*

[…] natknąłem się na duży artykuł o maratonie. […]
     Jeden z maratończyków powiedział o mantrze, której nauczył go starszy brat — również biegacz — i którą ów długodystansowiec powtarzał, odkąd tylko zaczął biegać. Brzmiała ona tak: „Ból jest nieunikniony. Cierpienie jest wyborem”. Powiedzmy, że biegniesz i myślisz sobie: „Cholera, tak mnie boli, że dłużej nie wytrzymam”. Fragment z „boli” jest nieuniknioną rzeczywistością, ale to, czy się wytrzyma, czy nie, zależy tylko i wyłącznie od biegacza.

*

[…] w książce tej jest nieco tak zwanych „życiowych nauk”. Nie są one niczym wielkim — to lekcje, które odebrałem, wprawiając własne ciało w ruch i przekonując się dzięki temu, że cierpienie jest wyborem.

Haruki Murakami, O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu,
przeł. Jędrzej Polak, Muza, Warszawa 2010.
(wyróżnienie własne)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz