Grafika na okładce — zatrzymała mnie. Tytuł — zaciekawił. Niekwestionowana włoskość pisarza — same dobre skojarzenia uruchomiła i… postanowiłam zaryzykować. Ibukosknera nie miał nic przeciwko, by nabyć tę książkę za grosze. Ubawiłam się odwrotnie proporcjonalnie do ceny. A gdy zatrzasnęły się w tej opowieści po raz drugi drzwi balkonowe, nie mogłam się już oderwać. A dialogi? — palce lizać!
Nie mogę znieść tego, że mówiąc do dziecka, sam siebie nazywam dziadkiem. Nie jestem dziadkiem, ja to ja. Nie jestem trzecią osobą, tylko pierwszą.
*
– Byłeś wtedy mały jak ja?
– Miałem dwanaście lat.
– Czyli byłeś duży.
*
Kiedy mówiłem: „Kogo obchodzi, gdzie ma stać solniczka, zostaw ją tam, nie nudź”, zaciskał usta i patrzył na mnie zdezorientowanym wzrokiem. Udało mi się pohamować jego pedanterię uwagą, że im więcej czasu stracimy na sprzątanie, tym krócej będziemy się bawić. Momentalnie zadowolił się pobieżnym porządkiem i zapytał: „Idziemy?”.
*
Wyjąłem papierosa z paczki, obserwowany przez zaskoczone dziecko.
– Nie wolno palić, dziadku.
– Dziadek jest stary i może robić, co mu się podoba.
*
W końcu się zbuntował:
– Potrafię wejść sam, nie trzymaj mnie.
– A jeśli spadniesz?
– Nie spadnę.
– Ale jeśli spadniesz, to zostawię cię płaczącego na podłodze.
– Dobrze.
– I niech będzie jasne: wchodzisz trzy razy i koniec.
– Nie. Trzydzieści.
– A ile to twoim zdaniem trzydzieści?
– Dużo.
*
O ile w ciele Maria fizyka i chemia odznaczały się radosną gwałtownością, to u mnie były boleśnie melancholijne, wszelkie równania i reakcje stawały się coraz większym nadużyciem, a zarazem coraz mniej mogły o czymkolwiek rozstrzygać, jak w zadaniach rozwiązywanych przez leniwych uczniów. Schwyciłem dziecko za rękę i ściągnąłem je z grzbietu, zanim zdążyło krzyknąć „jeszcze”.
– Koń jest zmęczony – wyrzęziłem.
– Nie.
– Tak, jest bardzo zmęczony.
Odstawiłem go na ziemię i położyłem się obok na lodowatych płytkach.
– Teraz trochę odetchniemy.
– Nie potrzebuję odetchnąć, dziadku. Przejedźmy się jeszcze raz.
– Nie ma mowy.
– Tata robi pięć okrążeń.
– A ja jedno i musi ci to wystarczyć.
*
Dziecko się uśmiechnęło.
– Czego się boisz? Przecież jesteś duży.
– Moja matka, czyli twoja prababcia, też się bała.
– Nieprawda.
– Najprawdziwsza prawda. Bała się pustki.
– Co to jest pustka?
Zrozumiałem, że nie mam cierpliwości ani sił, żeby mu to objaśniać. Odrzekłem niedbale:
– Nic takiego.
*
– Powiedziałeś „abrakadabra”?
— Tata tak nie mówi.
– Jak się powie „abrakadabra”, to lepiej wychodzi.
– Abrakadabra.
– No i?
Rzucił narzędzie na podłogę, wstał i oznajmił poważnym tonem:
– Gotowe.
– Świetnie – wyszeptałem i pomyślałem, że całe życie żyjemy, jakby wszelkie nasze miary i pomiary odnosiły się do jakiejś niepodważalnej prawdy, a potem, na starość, zdajemy sobie sprawę, że chodzi tylko o konwencje i należy po prostu ufać temu, co w danym wypadku daje nam poczucie największej pewności.
*
Duchy wiją gniazdo w przyszłości.
*
[…] chronił się myślą, że to zabawa. Mógł trwać w przekonaniu, że potrafi zrobić wszystko, tylko dlatego, że zabawa pomagała mu maskować porażki.
*
– Siedziałem grzecznie – oznajmił.
– Najwyższy czas.
– Kiedy będę miał takiego siusiaka jak ty?
– Naprawdę podglądałeś przez dziurkę?
– Tak.
– Będziesz miał lepszego siusiaka ode mnie.
– Kiedy?
– Niedługo.
*
Wariantowość jest trudna do narysowania. Chciałbym utrwalić chwilę, w której jest się jakimś, a potem się siebie odtrąca, zostawiając jedynie to, co może się przydać, aby stać się czymś innym.
*
Szkice ześlizgiwały się z papieru, układając się w falę moich dawnych możliwości i oczekiwań, duchy obalały wszelkie bariery (ileż było tych ja, odrzuconych lub krótkotrwałych) i krążyły po domu w poszukiwaniu mnie.
*
– Co mam robić? – zapytał.
– Wszystko – wymamrotałem. – Trochę leków, trochę socjologii, trochę psychologii, trochę religii, trochę buntu i rewolucji, trochę sztuki, może być nawet dieta wegetariańska, kurs angielskiego czy astronomii. Zależnie od fazy.
– Jakiej fazy?
– Fazy życia.
[…]
– Ty sobie dowcipkujesz, a ja jestem ulepiony ze złej gliny, zazdrość to gen, który sprawia, że widzę rzeczy, których nie ma.
Uśmiechnąłem się i zwierzyłem, że ze mną sprawa miała się zgoła inaczej.
– Ja nie mam tego genu i zdarzyło mi się nie widzieć rzeczy, które w rzeczywistości były.
*
[…] siła piękna tkwi w braku uzasadnienia […].
Domenico Starnone, Psikus, przeł. Katarzyna Skórska,
Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2018.
(wyróżnienie własne)
W szkole nie lubiano tego słowa, nauczyciele nas poprawiali. Nie mówi się „wściekły”, tylko „rozgniewany” – napominali, „wściekły” może być pies. Lecz język neapolitański, którego używano na Vasto, Pendino i Mercato – w dzielnicach, w których dorastałem ja, a wcześniej mój ojciec, dziadkowie i pradziadkowie, i być może wszyscy moi przodkowie – nie znał słowa „gniew”, nie znał gniewu Achillesa i innych książkowych bohaterów, lecz jedynie ’a raggia, „wściekłość”. Ludzie z tego miasta, pomyślałem, z tych dzielnic i placów, ulic i zaułków, z przystani naznaczonych znojem bezprawnych przeładunków, wściekali się, a nie wpadali w gniew. […] Wściekli, tak właśnie – wściekli, a nie rozgniewani. „Rozgniewałeś się?”, „Rozgniewaliście się?”, „Rozgniewali się?”. Nic z tych rzeczy.
*
W pewnym momencie trzeba się wychylić w mrok.
*
[…] nigdy nie podzieliła się ze mną niczym, co dogłębnie należałoby do niej. Udawała, że nie ma życia wewnętrznego.
*
[…] nieposługiwanie się mediami społecznościowymi już samo w sobie jest oznaką, że pozostałem na rubieżach czasu.
(tamże)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz