sobota, września 11, 2021

4367. Urlopownik (II)

Grafika na okładce — zatrzymała mnie. Tytuł — zaciekawił. Niekwestionowana wło­skość pisarza — same dobre sko­ja­rze­nia uruchomiła i… postanowiłam za­ry­zy­ko­wać. Ibu­ko­sne­ra nie miał nic przeciwko, by nabyć tę książkę za grosze. Uba­wi­łam się od­wrot­nie pro­por­cjo­nal­nie do ceny. A gdy za­trza­snę­ły się w tej opowieści po raz dru­gi drzwi bal­ko­no­we, nie mogłam się już oderwać. A dialogi? — palce lizać!

Nie mogę znieść tego, że mówiąc do dziecka, sam siebie nazywam dziad­kiem. Nie jestem dziadkiem, ja to ja. Nie jestem trzecią osobą, tylko pierwszą.

*

     – Byłeś wtedy mały jak ja?
     – Miałem dwanaście lat.
     – Czyli byłeś duży.

*

Kiedy mówiłem: „Kogo obchodzi, gdzie ma stać solniczka, zostaw ją tam, nie nudź”, zaciskał usta i patrzył na mnie zdezorientowanym wzrokiem. Udało mi się pohamować jego pedanterię uwagą, że im więcej czasu stracimy na sprzątanie, tym krócej będziemy się bawić. Momentalnie zadowolił się pobieżnym porządkiem i zapytał: „Idziemy?”.

*

Wyjąłem papierosa z paczki, obserwowany przez za­sko­czo­ne dziecko.
     – Nie wolno palić, dziadku.
     – Dziadek jest stary i może robić, co mu się podoba.

*

W końcu się zbuntował:
     – Potrafię wejść sam, nie trzymaj mnie.
     – A jeśli spadniesz?
     – Nie spadnę.
     – Ale jeśli spadniesz, to zostawię cię płaczącego na podłodze.
     – Dobrze.
     – I niech będzie jasne: wchodzisz trzy razy i koniec.
     – Nie. Trzydzieści.
     – A ile to twoim zdaniem trzydzieści?
     – Dużo
.

*

O ile w ciele Maria fizyka i chemia odznaczały się radosną gwałtownością, to u mnie były boleśnie melancholijne, wszelkie równania i reakcje stawały się coraz większym nadużyciem, a zarazem coraz mniej mogły o czym­kol­wiek rozstrzygać, jak w zadaniach rozwiązywanych przez leniwych uczniów. Schwyciłem dziecko za rękę i ściągnąłem je z grzbietu, zanim zdą­ży­ło krzyknąć „jeszcze”.
     – Koń jest zmęczony – wyrzęziłem.
     – Nie.
     – Tak, jest bardzo zmęczony.
     Odstawiłem go na ziemię i położyłem się obok na lodowatych płytkach.
     – Teraz trochę odetchniemy.
     – Nie potrzebuję odetchnąć, dziadku. Przejedźmy się jeszcze raz.
     – Nie ma mowy.
     – Tata robi pięć okrążeń.
     – A ja jedno i musi ci to wystarczyć.

*

Dziecko się uśmiechnęło.
     – Czego się boisz? Przecież jesteś duży.
     – Moja matka, czyli twoja prababcia, też się bała.
     – Nieprawda.
     – Najprawdziwsza prawda. Bała się pustki.
     – Co to jest pustka?
     Zrozumiałem, że nie mam cierpliwości ani sił, żeby mu to objaśniać. Odrzekłem niedbale:
     – Nic takiego.

*

     – Powiedziałeś „abrakadabra”?
     — Tata tak nie mówi.
     – Jak się powie „abrakadabra”, to lepiej wychodzi.
     – Abrakadabra.
     – No i?
     Rzucił narzędzie na podłogę, wstał i oznajmił poważnym tonem:
     – Gotowe.
     – Świetnie – wyszeptałem i pomyślałem, że całe życie żyjemy, jakby wszel­kie nasze miary i pomiary odnosiły się do jakiejś niepodważalnej praw­dy, a potem, na starość, zdajemy sobie sprawę, że chodzi tylko o kon­wen­cje i należy po prostu ufać temu, co w danym wypadku daje nam po­czu­cie największej pewności.

*

Duchy wiją gniazdo w przyszłości.

*

[…] chronił się myślą, że to zabawa. Mógł trwać w przekonaniu, że potrafi zrobić wszystko, tylko dlatego, że zabawa pomagała mu maskować porażki.

*

     – Siedziałem grzecznie – oznajmił.
     – Najwyższy czas.
     – Kiedy będę miał takiego siusiaka jak ty?
     – Naprawdę podglądałeś przez dziurkę?
     – Tak.
     – Będziesz miał lepszego siusiaka ode mnie.
     – Kiedy?
     – Niedługo.

*

Wariantowość jest trudna do narysowania. Chciałbym utrwalić chwilę, w której jest się jakimś, a potem się siebie odtrąca, zostawiając jedynie to, co może się przydać, aby stać się czymś innym.

*

Szkice ześlizgiwały się z papieru, układając się w falę moich dawnych możliwości i oczekiwań, duchy obalały wszelkie bariery (ileż było tych ja, odrzuconych lub krótkotrwałych) i krążyły po domu w poszukiwaniu mnie.

*

     – Co mam robić? – zapytał.
     – Wszystko
– wymamrotałem. – Trochę leków, trochę socjologii, trochę psychologii, trochę religii, trochę buntu i rewolucji, trochę sztuki, może być nawet dieta wegetariańska, kurs angielskiego czy astronomii. Zależnie od fazy.
     – Jakiej fazy?
     – Fazy życia
.
     […]
     – Ty sobie dowcipkujesz, a ja jestem ulepiony ze złej gliny, zazdrość to gen, który sprawia, że widzę rzeczy, których nie ma.
     Uśmiechnąłem się i zwierzyłem, że ze mną sprawa miała się zgoła inaczej.
     – Ja nie mam tego genu i zdarzyło mi się nie widzieć rzeczy, które w rzeczywistości były.

*

[…] siła piękna tkwi w braku uzasadnienia […].

Domenico Starnone, Psikus, przeł. Katarzyna Skórska,
Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2018.
(wyróżnienie własne)

W szkole nie lubiano tego słowa, nauczyciele nas poprawiali. Nie mówi się „wściekły”, tylko „rozgniewany” – napominali, „wściekły” może być pies. Lecz język neapolitański, którego używano na Vasto, Pendino i Mercato – w dzielnicach, w których dorastałem ja, a wcześniej mój ojciec, dziadkowie i pradziadkowie, i być może wszyscy moi przodkowie – nie znał słowa „gniew”, nie znał gniewu Achillesa i innych książkowych bohaterów, lecz jedynie ’a raggia, „wściekłość”. Ludzie z tego miasta, pomyślałem, z tych dzielnic i placów, ulic i zaułków, z przystani naznaczonych znojem bez­praw­nych przeładunków, wściekali się, a nie wpadali w gniew. […] Wściekli, tak właśnie – wściekli, a nie rozgniewani. „Rozgniewałeś się?”, „Rozgniewaliście się?”, „Rozgniewali się?”. Nic z tych rzeczy.

*

W pewnym momencie trzeba się wychylić w mrok.

*

[…] nigdy nie podzieliła się ze mną niczym, co dogłębnie na­le­ża­ło­by do niej. Udawała, że nie ma życia wewnętrznego.

*

[…] nieposługiwanie się mediami społecznościowymi już sa­mo w sobie jest oznaką, że pozostałem na rubieżach czasu.

(tamże)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz