niedziela, października 15, 2023

5224. Z oazy (CXCII)

Nie­dzielne odliczanie literek, dwa. Początek był, jak zwykle, niewinny — moją uwa­gę przykuła tęczowa okładka. Reszta wydarzyła się w mgnieniu oka.

To druga z dwóch książek, po którą nigdy bym nie sięgnęła. Tu złamałam zasadę niesięgania po książki wydane w języku polskim z nie­polskim tytułem. Nabyłam tę powieść w podskokach, ponieważ nie codziennie bohaterzy czytanych przeze mnie książek mają ponad siedemdziesiąt lat i dużą zmia­nę przed sobą.

Dawno tak dobrze nie było mi z powieścią. Dobrzessimo! A klucz, według którego wy­bra­łam fragmenty? Wyłącznie gęstessimo! Plus te akapity, po których prze­czy­ta­niu w środku nocy było słychać mój śmiech na końcu bloku — muszę je tu mieć pod ręką.

     – Barry, je­ste­śmy już w śred­nim wieku – oznaj­mił Mor­ris, który le­żał w mo­ich ra­mio­nach i pa­lił marl­boro li­ghta.
     – We wcze­snym śred­nim wieku – od­par­łem.
     – Pró­buję coś za­su­ge­ro­wać – cią­gnął Mor­ris, na­gle za­sty­gły w nie­na­tu­ral­nym bez­ru­chu. – Może by­śmy tak prze­żyli kry­zys wieku śred­niego wspól­nie i za­miesz­kali ra­zem?
     […]
     – Dzieci masz do­ro­słe. Nic cię nie trzyma. Czy nie?
     – I za­miesz­kać z tobą?
     – Słuch masz świetny, Barry.
     – Że te­raz?
     – Nie że w ciągu naj­bliż­szych pię­ciu mi­nut, ale może pię­ciu mie­sięcy.
     Le­że­li­śmy da­lej.
     Wzią­łem głę­boki wdech, po­tem prze­pchną­łem dym przez noz­drza.
     Wyj­rza­łem przez otwarte okno. Je­sienne drzewa otrzą­sały się z li­ści.
     – Mor­ris – za­czą­łem po­woli. – Nie wiem, czy był­bym w sta­nie rzu­cić się z tobą w ot­chłań to­wa­rzy­skiego wy­klu­cze­nia.

*

Z każ­dej strony hisz­pań­ska in­kwi­zy­cja. Dla­czego ko­biety za­wsze mu­szą grze­bać in­nym w uczu­ciach?
     – Ma­xine, zaj­mij się sprzą­ta­niem i zo­staw ojca w spo­koju.

*

     – Mó­wię śmier­tel­nie po­waż­nie, tato. Po­wiedz, co się dzieje.
     Pre­sja staje się już nie do znie­sie­nia, więc mó­wię. […]
     Ma­xine mil­czy jak ni­gdy. Kiedy wresz­cie prze­ma­wia, sta­ran­nie do­biera słowa.
     – Tatku, na­prawdę są­dzisz, że nie mia­łam po­ję­cia o to­bie i wujku Mor­ri­sie? – Bie­rze moją dłoń w obie ręce. Jej cie­niut­kie palce są mięk­kie i je­dwa­bi­ście gład­kie, lek­kie i cie­płe. – Mój ra­dar nic nie prze­pu­ści, a ty je­steś tak prze­gięty, że tylko ślepy by się nie zo­rien­to­wał. Pa­trzy­łeś kie­dyś w lu­stro?
     Rany bo­skie, ta dziew­czyna to na­prawdę czarny koń.
     – Pierw­szych po­dej­rzeń na­bra­łam jesz­cze w li­ceum. A jak na stu­diach za­czę­łam cho­dzić do ba­rów dla ge­jów, to nie mia­łam już żad­nych wąt­pli­wo­ści, że je­ste­ście z wuj­kiem parą, no ale ni­gdy nie czu­łam, że mo­gła­bym z tobą po­ru­szyć ten te­mat. No bo je­steś moim tatą.
     – A co z Donną?
     – Tatku, patrz mi na usta: nie mó­wimy Don­nie, okej?
     – Ma­xine, ja cię mia­łem zszo­ko­wać, ale to tyś mnie zszo­ko­wała wię­cej.
     – Oba­wiam się, że już dawno się od­kle­iłeś od rze­czy­wi­sto­ści.

*

     – Barry – od­zywa się wresz­cie, nie­po­trzeb­nie zwra­ca­jąc się do mnie po imie­niu. […]  – Dam ci jedną radę. Na­stęp­nym ra­zem, jak po­czu­jesz, że już nad sobą nie pa­nu­jesz, to po­myśl, co by zro­bił Da­laj­lama, i spró­buj tak samo, zgoda, kie­row­niku?

*

Wtedy do mnie do­ciera. Po raz pierw­szy w ży­ciu nie mam cie­nia wąt­pli­wo­ści, że każdy, ale to każdy w za­sięgu wzroku wie, że Mor­ris i ja je­ste­śmy „pa­nami wąt­pli­wej mo­ral­no­ści”. Tu­taj nie ma miej­sca na uda­wanki. Lu­dzie ko­chani, nie wiem, gdzie oczy po­dziać, bo nie­któ­rzy prze­chod­nie na­wią­zują ze mną tak prze­cią­gły kon­takt wzro­kowy, że po­winni zło­żyć po­da­nie o przy­dzie­le­nie miej­sca par­kin­go­wego dla miesz­kań­ców. Ani przez chwilę nikt tu nie my­śli, że je­ste­śmy dwoma wy­ele­gan­co­nymi mę­żami, oj­cami i dziad­kami, któ­rzy prze­cho­dzą przez West End w dro­dze do domu z we­sela, po­grzebu czy na­bo­żeń­stwa w ko­ściele zie­lo­no­świąt­kow­ców. […]
     Jak­bym miał wię­cej od­wagi, to po­trzy­mał­bym Mor­risa za rękę, na choćby jedną se­kundę. Całe ży­cie pa­trzy­łem, jak pary idą pod rękę, ca­łują się na ulicy, w au­to­bu­sie, w pu­bie. Pa­trzy­łem, jak so­bie spa­ce­rują jedno przy dru­gim, jak so­bie mierz­wią włosy, sia­dają na ko­la­nach, tań­czą bli­sko, ro­man­tycz­nie, jaz­zowo i fun­kowo, raz le­piej, raz go­rzej, bar­dziej i mniej przy­zwo­icie.
     I ni­gdy, ani je­den raz nie po­czu­łem, że mógł­bym cho­ciaż do­tknąć dłoni męż­czy­zny, któ­rego ko­cham.
     Pa­trzymy po so­bie z Mor­ri­sem z ukosa, coś w nas drga.
     On ła­pie mnie za rękę i ści­ska przez kilka se­kund.
     To nasz pierw­szy fi­zyczny wy­raz mi­ło­ści w miej­scu pu­blicz­nym od sześć­dzie­się­ciu lat.

*

Może i wie, co to są im­pon­de­ra­bi­lia, ale do­piero z wie­kiem zro­zu­mie, jaki mają wpływ na ży­cie.

*

     – Lolu, weź mi, pro­szę, czy­stą, zdrową, bez­cu­krową coca-colę bez che­mi­ka­liów i… a, cze­kaj, za­nim za­po­mnę, co to zna­czy el­gie­bete?

*

O, tak, prosz­pań­stwa. Tak, Mor­ri­sie. Tak, Lolu i reszto mło­dych aten­cju­szy, czuję, że wy­cho­dzę z szafy, i nie ma w tym nic tak zwa­nego.

*

     – A co ja niby je­stem, ksiądz ka­to­licki, że mi się bę­dziesz spo­wia­dać? Jak te­raz za­czniesz, to będę mu­siał od­wdzię­czyć się tym sa­mym, a wcale nie je­stem taki pe­wien, czy zdo­łał­byś to prze­łknąć. Chcesz wie­dzieć, za czym nas ta roz­mowa za­bie­rze, mój drogi? Za ni­czym, ot co. Słu­chaj mnie, Barry, uważ­nie. Znam cię od czter­dzie­stego siód­mego, jak z nas były dwa szcza­wi­ki w pia­skow­nicy. Sześć­dzie­siąt cztery lata cię znam, sły­szysz ty? Na­resz­cie mamy ja­kąś wspólną przy­szłość, więc może nie roz­grze­bujmy już daw­nych grze­chów, co? Usiądź so­bie wy­god­nie, po­słu­chaj je­dy­nej w swoim ro­dzaju pani Shir­ley Bas­sey i ciesz się, chło­pie, chwilą, ciesz się chwilą.

Shirley Bassey, You Ain’t Heard Nothing Yet.

*

Jak nam się za­chce, to mo­żemy je­chać aż do Man­che­steru, Yorku, co tam, do Glas­gow na­wet. Czemu nie? Nikt nas już nie za­trzyma. Ni­kogo nie trzeba pro­sić o po­zwo­le­nie. Je­dyną osobą, przed którą się mu­szę tłu­ma­czyć, jest Mor­ris, i ja to chęt­nie. Jak się zrobi późno, to za­wsze mo­żemy się za­trzy­mać na noc w ja­kimś przy­jem­nym ho­telu, za­mó­wić ko­la­cję do po­koju, po­oglą­dać płatną te­le­wi­zję…

*

Naj­bar­dziej się za­słu­guje na po­gardę,
gdy po­gar­dza się cu­dzym cier­pie­niem.
James Baldwin
(1924–1987)

*

[…]  ce­lem do­brego tłu­ma­cze­nia nie jest urze­czy­wist­nić nie­moż­liwy po­stu­lat lu­strza­nego prze­pi­sa­nia ję­zyka na ję­zyk, lecz spra­wić, by­śmy pod­czas lek­tury po­czuli to samo, co czy­tel­nik bądź czy­tel­niczka ory­gi­nału. […].  Prze­kład nie funk­cjo­nuje jed­nak w próżni. Za każdą de­cy­zją trans­la­tor­ską kryje się lo­gika i po­rzą­dek in­ten­cji […].
  //  Od tłumaczki

*

Córka od­czy­tuje li­stę na głos z taką po­wagą, jakby re­cy­to­wała man­trę.
       – Mój mąż bę­dzie z Ka­ra­ibów albo ka­ra­ib­skiego po­cho­dze­nia.
     – Mój mąż bę­dzie od­no­szą­cym suk­cesy i wy­pła­cal­nym pro­fe­sjo­na­li­stą w swo­jej dzie­dzi­nie.
     – Mój mąż bę­dzie miał od trzy­dzie­stu pię­ciu do czter­dzie­stu dzie­wię­ciu lat.
     – Mój mąż nie bę­dzie miał dzieci z po­przed­nich związ­ków.
     – Mój mąż bę­dzie bar­dzo in­te­li­gentny i wy­kształ­cony przy­naj­mniej do po­ziomu li­cen­cjata.
     – Mój mąż bę­dzie wyż­szy ode mnie, naj­le­piej od me­tra osiem­dzie­siąt w górę, umię­śnio­nej bu­dowy i bez brzu­cha.
     – Mój mąż bę­dzie przy­stojny, ale nie na tyle, żeby inne ko­biety się za nim uga­niały.
     – Mój mąż nie bę­dzie miał owło­sio­nej piersi, ple­ców, rąk, nosa ani uszu, nie bę­dzie też miał wra­sta­ją­cych wło­sów, które mu­sia­ła­bym mu wy­cią­gać pę­setą.
     – Mój mąż bę­dzie miał… (wiesz co, tato, ten pod­punkt mo­żemy po­mi­nąć).
     – Mój mąż bę­dzie uwiel­biał dla mnie go­to­wać, nie tak jak Fran­kie, który w ży­ciu na­wet jajka nie ugo­to­wał.
     – Mój mąż ni­gdy mnie nie okła­mie, nie zdra­dzi i nie bę­dzie się śli­nił do in­nych ko­biet.
     – Mój mąż bę­dzie ko­chany i ser­deczny, ale przy tym bar­dzo mę­ski.
     – Mój mąż bę­dzie do­sko­na­łym słu­cha­czem.
     – Mój mąż bę­dzie mnie ak­cep­to­wał ab­so­lut­nie taką, jaka je­stem, bez żad­nej kry­tyki.
     – Mój mąż nie bę­dzie chra­pał.
     – Mój mąż bę­dzie chciał trzy­mać mnie za rękę pu­blicz­nie.
     – Mój mąż bę­dzie się mną za­chwy­cał, na­wet kiedy stanę się stara i po­marsz­czona.
     – Mój mąż bę­dzie ko­chał Da­niela [syn Donny].
     – A Da­niel bę­dzie go uwiel­biał.
       – No i tyle – stwier­dza, po­nu­rym ge­stem od­kła­da­jąc dro­go­cenny do­ku­ment na stół.
     – Donno – za­czy­nam de­li­kat­nie, z ca­łych sił sta­ra­jąc się mó­wić tak, by w moim gło­sie nie po­brzmie­wała choćby naj­słab­sza nuta kry­tyki. – Nie my­śla­łaś może, że je­steś odro­binę zbyt wy­bredna?
     Oj, Bar­ring­ton, to nie był do­bry po­mysł.
     – Zbyt wy­bredna?! – ry­czy córka.

*

Oto cały kło­pot z oj­co­stwem. Ma czło­wiek ten swój ar­se­nał ka­na­po­wej psy­cho­gadki i do­świad­cze­ni­zmu, któ­rym pra­gnąłby się po­dzie­lić z dziećmi, ale niechże tylko spró­buje, to się ob­rażą.

Ber­nar­dine Eva­ri­sto, Mr. Loverman, przeł.Aga Zano,
Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2023.
(wyróżnienie własne)

Nie czy­taj te­raz, ale daj mi znać, jak się na to za­pa­tru­jesz, asa­pis­simo.

(tamże)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz