sobota, lipca 30, 2011

310. Obcy wylądował

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Jabłoń:
(do odmienionego fizycznie, 13 kilo lżejszego Sadownika,
który by robić jeszcze bardziej piorunujące wrażenie na kobietach
zgolił brodę i poszedł dziś do fryzjera
)
Wyglądasz jak obcy facet, a nie jak mój mąż.

Sadownik:
(z uśmiechem i przekorą)
To co, mam wracać skąd przyjechałem?

Jabłoń:
(z miłosnym obłędem w oczach)
Nie, tylko pierwszy raz w życiu mam ochotę na Obcego...

piątek, lipca 29, 2011

309. Kur domowy, sztuk raz

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Pakuję pośpiesznie tęsknotę w paczuszki, kuferki i pudła. Dość! Pragmatyzmu tableteczki połknąć czas. W rytmie parytetu, w rolę Kura Domowego się wbijam. Pranko. Podłogi. Psiej sierści mówię do rychłego zobaczenia. Lodówkę napełniam. Dwa komplety naczyń doprowadzam do nieskazitelnej czystości. Pudełko po pizzy usuwam w cień śmietnikowego życia, bo embargo na białą mąkę wraca razem z Sadowniczą Duszą. Czego jego oczy nie zobaczą, tego jego żołądkowi nie będzie żal. Książki w zgrabne rządki układam i klnę tego kura, co je przytargał sztuka po sztuce moimi rękoma. Koniecznie, płyty do pudełek chowam litanię do świętych zasad Sadownika odmawiając. Jedno jednak zostawiam sobie na sam koniec. Słomiane wdowieństwo otrząsnę z siebie dopiero, gdy Sadownika w drzwiach zobaczę.

Gdzie my nie pójdziemy... Czego to my nie będziemy robić... Długa lista.

Szeptać. Rozmawiać. Opowiadać. Kawę razem pić. Czytać niby osobno, ale z wewnętrznym przymusem natychmiastowego spełnienia „no, muszę ci to przeczytać, słuchaj”. Śmiać się będziemy razem. Tulić. Wpadać na siebie, niby zupełnie przypadkiem. Za rękę ciągnąć. Dłoń w dłoń wpychać na spacerach. Synchronicznie myć zęby. Na łyżeczkę znów zasypiać...

Niesamowite, dotarło do mnie właśnie, że nasza definicja raju usłana jest czasownikami.

308. Blogowa „parafilia”

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Ramówka w naszym ulubionym radio zmieniła się jakiś czas temu wprowadzając w niedzielę rano program „Polityka kulturalna”. Bywa różnie. Był taki jeden, co „błyszczał” intelektem co chwilę. Był ostatnio „na jakimś filmie” i czytał dzieciom „oj, jest taka seria...” „o takiej dziewczynce”. Super! Ręce opadają do ziemi.

Tydzień później był dużo bystrzejszy, choć z nie najlepszą przeszłością i kiepskim PR. Przynajmniej o miłości do mebli ciekawie opowiadał. Podczas tej audycji dowiedziałam się, że pisał bloga, ale przestał, gdy odkrył, że uprawia ekshibicjonizm. No tak, gołego tego pana, to ja oglądać bym nie chciała pod żadnym pozorem. Zastanawiał mnie jednak podany przez niego powód wydania blogowej komendy „stop”.

Co jest złego w tym, aby na chwilę pochylić się nad swoim życiem, własnym sposobem pojmowania świata? Ucieszyć się, zdziwić, zezłościć? Dlaczego dobrze jest czytać wielkich poetów i pisarzy, a źle jest podzielić się sobą? Zobaczyć, że inni mają podobnie? Poczuć się jednym z wielu ziarenek ludzkiego piasku. Megaekshibicjonizm! Nie, raczej pył historii, bo tych chwil już nie ma. Taką byłam, tą drogą szłam. Tak. Tylko tyle. A jeśli choć jedna osoba, co na swojej drodze jest, uśmiechnie się od tych literek, to... cudownie! Jak napisał Boris Cyrulnik, co flirtował ze mną swoją okładką cały zeszły tydzień, aż drania kupiłam i połknęłam w jeden wieczór:

Możemy używać słów, by nabrać uczuciowego dystansu, by spojrzeć na siebie z zewnątrz, pod warunkiem że skierujemy te słowa do drugiej osoby, by ułatwić sobie oddalenie.

B. Cyrulnik, Rozmowy o miłości na skraju przepaści,
Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2011.

Dlaczego więc nie dzielić się słowem pisanym i czytanym na wielu blogach, by ułatwić sobie i innym zbawienne oddalenie? Dlaczego nie?

***

Jeśli mówienie jest słabością, to nie chcę siły:

(...) Każdy, kto przeżył kawałek życia, wie, że szept „kocham cię”, szept do zatracenia, upaja przede wszystkim tego, kto miłość wyznaje, rozkosz i satysfakcję zaś sprawia osobie kochanej tylko wtedy, kiedy wyznania takiego wyczekuje. Uświadomienie sobie tego powoduje, że tyle osób tłamsi swoje uczucie w milczeniu. Wiele opowiadań Hamsuna to dramaty niedomówień, niemożności wyznania uczuć, jak na powściągliwych Skandynawów przystało. Po latach zdarza się, że ludzie, mocno już przywiędli, zaabsorbowani codzienną gonitwą i troskami, dowiadują się, że się w sobie nawzajem kochali, nawet tego nie podejrzewając. „Czemuś mi nie powiedziała!” — wybucha rozżalony siwy pan. „Bałam się” — pada odpowiedź wciąż jeszcze drżącej pani. Wypijają do dna swoje kawy i rozchodzą się, każde do swoich spraw, ale z jakimś osadem żalu do życia.

J. Hen, Nowolipie, Najpiękniejsze lata,
Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2011.

czwartek, lipca 28, 2011

307. Bo miłość jest na kilogramy!

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

W końcu zrozumiałam swój stary strach, że może, skoro nie pozwalam Sadownikowi na różne rzeczy, na które pozwalałam wcześniej komuś innemu, to na pewno nie kocham Sadownika wystarczająco mocno. Wydało się dzisiaj, że niestety, już nigdy nie będę Go kochać równie mocno jak On mnie. Sprawiedliwości nie ma na świecie! Nie zmienią tego nawet trzy warujące na półce książki, które Mu kupiłam, ze świeżutką Marininą na czele. Już Ona będzie umiała przytulić na kilka godzin pokrzywdzoną Sadowniczą Duszę...

Sadownik
(przez telefon):
Kocham Cię mniej.

Jabłoń:
Jak to?

Sadownik:
Normalnie. Kocham Cię całym sobą,
tyle, że na kilogramy jest mnie coraz mniej.

Z frontu tęsknot wszelakich: Sadownik już... za 30 godzin w Przytulisku.

306. Skomentować czy nie?

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Są takie blogowe miejsca, gdzie nie mam odwagi zbyt dużej, by machnąć komentarz, bo wpis wyjątkowo intymny i nie chcę zaburzać jego piękna. Z drugiej strony, chciałabym, aby ten ktoś lub ktosia wiedzieli, że uwielbiam ich pisanie, wrażliwość, bycie. Wstawić komentarz czy nie?

Jest taki Jeden (*Z), unikalny całkiem w swej istocie, co mnie wczoraj, nie wiedząc nic o tym, rozbroił i posiekał na kawałeczki swoim słowem pisanym. Tłucze w klawiaturę nieregularnie. Czasem trzyma rytm dni, częściej nie, więc nawyku zaglądania do niego nie mogę sobie wyrobić, ale jak już tam zajrzę to atmosfera wokół mnie się zmienia. *Z w ostatnim swym wpisie płynnie przeszedł od zwykłego siedzenia na tarasie do niezwykłego stóp przedzielenia warstwą materii i... przez te swoje literki wraz z moją tęsknotą za Sadownikiem w cieniutkie plasterki mnie pokroił, bym była bardziej świadoma, że już mi się marzy taka zwykła codzienność, co niezwykła jest całkiem.

Pomyślałam, zemszczę się! ;) Na stopy odpowiem historią pewnych dłoni, co spisywana była w 2005. Zwłaszcza, że dzisiaj nic, tylko wszędzie widzę ludzi co albo objęci, albo za ręce się trzymają. Ja też tak chcę!

***

Pewnego dnia na zgliszczach cudzych marzeń
mężczyzna niepewnie podał dłoń kobiecie.
Czy On się wtedy czuł mężczyzną?
Czy Ona czuła się kobietą?

Dłoń drugiej dłoni szepnęła: pozostań w mym życiu.
W cieple tych splecionych rąk ukryta była niewypowiedziana słowami obietnica:
będę Cię kochać, wspierać, ochraniać.
I poszły w świat dwie splecione dłonie nie mówiąc nic swoim właścicielom
o tym, co uzgodniły.

Pewnego dnia wiele lat potem wśród własnych już marzeń
nagi mężczyzna w swych dłoniach zamknął dłonie nagiej kobiety.
On był już wtedy mężczyzną.
Ona właśnie stawała się na jego oczach kobietą.

Dłonie dłoniom, oczy oczom szeptały: akceptuję i uwielbiam twoją seksualność.
W uścisku splecionych rąk i cieple oczu kobieta odczytała czuły telegram:
lataj Kochanie, me dłonie przytrzymają Cię
byś mogła bezpiecznie wrócić do mnie z przestworzy.
Tylko cztery dłonie wiedziały, że od nich zależy wszystko!

Morał: Noś zimą rękawiczki, bo to początek historii...
(5.05.2005)

***

Zażalenia w sprawie tego wpisu proszę kierować do *Z.

________________
‡ Kiedy rodzi się kobieta? Jeszcze w brzuszku mamy, gdy na USG lekarz płećkę upoluje? A może wtedy, gdy położna w kwitach odnotuje „córka”? Może zapada klamka kobiecości, gdy dziewczynka przypieczętuje swą obecność na świecie pierwszą kroplą krwi menstruacyjnej? Gdy się zakocha? Gdy pocałuje? A może, gdy straci dziewictwo, zyskując nową perspektywę istnienia? Może trzeba matką, teściową lub babcią zostać? Zapach opuszczonego gniazda poczuć? Judith Butler też nie ma w tej kwestii pewności. Może trzeba, na własne potrzeby, swoją definicję zbudować? Jakoś tkwi we mnie przekonanie, że każda z nas wie, kiedy dla niej owo wydarzenie miało miejsce. Dla mnie była to chwila, gdy po raz pierwszy mogłam się w pełni zatracić i zapomnieć siebie...

środa, lipca 27, 2011

305. Zatrzymaj się, bo... Świat kocha Cię!

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Mignęła mi dzisiaj na skrzyżowaniu przed oczyma piękna, czteroletnia dziewczyneczka. Ułamki sekundy potem, w mej głowie zderzyły się kulki i przyszło mi do głowy...

Tak łatwo dorosłym ludziom kochać małe dzieci. Są małe, bezbronne i... tak niebywale słodkie w swej niewinności, ciekawości — oddychające, w najczystszej formie, Piękno. Aby dziecko prawidłowo się rozwijało potrzebne jest, by kochał je cały Świat. Ta miłość pozwala zaspokajać dziecięce potrzeby fizyczne i emocjonalne. Cały Świat najpierw jest Mamą, potem jeszcze Tatą, Babcią, Dziadkiem, Ciociami, Wujkami. Z każdym kilogramem wagi i centymetrem wzrostu definicja Świata się rozszerza, przedszkole, rówieśnicy, szkoła, studia, praca. Potrzeba bycia kochanym przez cały Świat wydaje się ewoluować do niby skromniejszych rozmiarów potrzeby akceptacji, uznania, przez tych co wokół nas. To moment, gdy wielu pada ofiarą oczekiwań zewnętrznego Świata, to ma być takie, a tamto owakie. Nie idzie jednak uszczęśliwić całego, rozrośniętego Świata, z tylu istnień złożonego.

Pomimo słusznego rozmiaru i dorosłości niekwestionowanej, bezczelnie pozostaję przy potrzebie kochania. Tak, pragnę by kochał mnie cały Świat! Nie widzę niczego złego, by właśnie tego chcieć, po to sięgać i cieszyć się tym od rana do wieczora i przez całą noc. Zamierzam radość w sercu hołubić podczas każdego oddechu, bo mam szczęście i kocha mnie cały Świat! Brzmi jak bluźnierstwo, czy megalomania? A może zbyt mało chcę od Życia? Dla mnie to bardzo dużo, gwiazdka z nieba, spełnienie mojego najskrytszego marzenia, bo Światem całym, co kocha mnie, jest... Sadownik!

Nie ma naciągania w stwierdzeniu, że każdy człowiek ze swym wewnętrznym bogactwem jest całym, skomplikowanym światem. Jedyne dla mnie novum to świadomość, co dziś na skrzyżowaniu mnie dopadła. Każdy z nas, jak ta czteroletnia dziewczynka, potrzebuje miłości całego Świata... niejednego... :)

A jak jest Tobie teraz, ze świadomością, że jest w Twym życiu przynajmniej Jeden Świat, co kocha Cię bezgranicznie?

304. Psia renegatka

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Lało. Zaczęło nad ranem i lało bez przerwy. Heńka po raz pierwszy nie obudziła mnie rano. O ósmej to ja otworzyłam oko i zarządziłam szybkie wyjście na załatwianie potrzeb fizjologicznych. Stanął Sierściuch zaskoczony pod daszkiem przed klatką. Stanął jak wryty, jakby nie mógł sobie przypomnieć jakiej jest rasy. Wieczna radość ze wszystkiego ustąpiła zdumieniu, że może tak lać. No, Heniu, biegusiem! Stałam i patrzyłam na odmienionego psa. Dwa metry bez entuzjazmu zrobiła, potem ciut szybszym, nerwowym krokiem poszukała miejsca, dość dobrego na stałe produkty psiej przemiany materii. Już. Produkt posprzątany do kosza niosłam, gdy zobaczyłam widok całkowicie mi do tej pory nieznany. Henia zdegustowana pod drzwiami do klatki stała. Nie było siły, która by ją na spacer wyciągnęła. Kto by pomyślał, że jeśli chodzi o deszcz, to i Heni cierpliwość ma swoje granice. Czy Pani Pogoda mogłaby to uwzględnić? A może Henia mentalnie się postarzała podczas Sadowniczej nieobecności?

wtorek, lipca 26, 2011

303. Słodkie konsekwencje karty win

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Bo nie wierzyłam, że można mnie kochać, tak po prostu, za mój śmiech, łzy i poczucie humoru. Bo nie wierzyłam, że można mnie kochać z bagażem moich upartych pragnień, strachów i wątpliwości. Bo nie wierzyłam, że wypada dzielić się z drugim człowiekiem swoimi marzeniami, ograniczeniami i bólem. Bo nie wierzyłam, że mogę być ważna dla kogoś. Bo nie wierzyłam, że ktoś mógłby mnie pokochać. Bo... bo... bo... Moja wina, moja bardzo wielka wina. Brak wiary był największą winą, za którą płaciłam niezłą cenę, dorzucając przyzwoity napiwek.

Aż przyszedł dzień, co obdarował mnie odwagą, by zrezygnować z tego, do czego byłam ze strachu przywiązana. Jak szczenię rzuciłam się w wir „nie to nie!”.

W roku, w którym kończyłam 25 lat w prezencie od Życia otrzymałam Szansę na stanie się Jabłonią, bo spotkałam Człowieka, co też nie przypuszczał, że stanie się najwspanialszym Sadownikiem Światów Wielu.

***

Są ludzie, co twierdzą, że do szczęśliwego związku potrzeba dwóch połówek pomarańczy, jabłka, lub po prostu dwoje „właściwych” ludzi. My z Sadownikiem wiele razy już ustaliliśmy, że Dwoje Ludzi to za mało, musi się to wszystko dziać we Właściwym Czasie. Gdybyśmy się spotkali kilka lat wcześniej, pewnie byśmy przeszli obok siebie nie zauważając ani Potencjalnego Sadownika, ani Potencjalnej Jabłoni.

***

Ciekawe, czy teraz Syrriuszowi będą zgadzać się rachunki? :)

***

Odnotować należy, że Jabłoń i Henia mają znów więcej szczęścia niż rozumku, bo Sadownik będzie w domu już za 76 godzin.

Aristotle hit the bottle
and Plato loved the blow
he said one plus one plus one is fun
and left a note for Michelangelo

Gordon Haskell, All in the Scheme of Things.

niedziela, lipca 24, 2011

302. Nasze psie, zapadane wakacje w mieście

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Od poniedziałku do soboty, zawsze o 17.15, Heńkę można było znaleźć modlącą się do drzwi wejściowych do Przytuliska. Każdy ruch na klatce powodował ruch sierściuchowej głowy i nadzieję, jaką tylko psy potrafią mieć: idzie! Nie przyszedł ani razu.

Wyjechał. Wywiózł swoje ciało, by w zaciszu głodu dotknąć zdrowego życia. Dostałam pod opiekę i Jabłoń, i Heńkę. O jedną i o drugą przyobiecałam dbać. Poniżej tłumaczenie z niewerbalnego psiego wyrazu twarzy na werbalny polski:

***

     — Kiedy wróci?
     — Jeszcze sześć dni.
     — A ile to sześć?
     — Podziel liczbę posiłków, co cię czekają od poniedziałku do soboty, przez dwa i to co dostaniesz w wyniku to będzie dokładnie sześć.
     — To malutko.
     — Malutko? To przedsmak wieczności!
     — Czyli co, suszona wątroba, serce, płucka i żwacze to przedsmaki wieczności?
     — Nie, Heniu, suszone to i owo to psie przysmaki.
     — Ich też dostaję malutko. Czyli co, Sadownik będzie jutro?
     — Będzie za „malutko
, ale niestety nie jutro.

***

     — Miałaś dbać?
     — A nie dbam?
     — Nie dbasz.
     — Jak to? Karmię? Karmię! Wyprowadzam? Wyprowadzam! Rano, szybkie wyjście przed śniadaniem na poranne potrzeby fizjologiczne. W ciągu dnia, spacer do parku. Po południu wizyta w lesie a wieczorem idziemy pod górkę. Mało?
     — Nie dbasz. Tylko jesz, śpisz i czytasz. Czy ty wiesz, że grozi ci deprywacja sensoryczna?
     — Co Twoim zdaniem powinnam robić, by uniknąć deprywacji sensorycznej zanim Sadownik wróci i przewróci dom do góry nogami?
     — Iść na spacer, potem do lasu, wracając pod górkę i znów do lasu, bo grzyby mogły już wyrosnąć, wiesz? I jeszcze przed obiadem na króciutki spacerek byśmy sobie skoczyły, co ty na to?
     — To wiesz, poczytam sobie jeszcze troszkę zanim pójdziemy po górkę, by móc zamknąć kolejny dzień...


sobota, lipca 23, 2011

301. Kampania informacyjna

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Po raz pierwszy Minister Finansów rozbawił mnie do łez. Wczoraj rano w porannej audycji Jacka Żakowskiego opowiedział „przypowieść” o tym, jak Salomon pomógł Motylowi w jego małżeńskich problemach:

Motyl poszedł po radę do króla Salomona, bo miał nie lada kłopot. Przyznał się, że Motylica go strasznie dominuje i on musi robić wszystko, co ona każe. Król zapytał:
     — Dlaczego?
     — Bo ona mówi, że jak tupnie nóżką, to świat się skończy — odpowiedział Motyl.
     Król Salomon udzielił Motylowi rady. Ten, zadowolony, po powrocie do domu, kiedy tylko Motylica znowu kazała mu coś zrobić, odpowiedział jej:
     — Tupaj, tupaj!

Minister mitygował się po skończeniu, że aby przypowieść była na czasie, należałoby zamienić rolami Motyla i Motylicę. Nie ma tu Minister racji. Kobiety w przemocy psychicznej są lepsze od mężczyzn a o próbie wprowadzenia parytetu w tej dziedzinie, póki co, nie słyszałam.

Można jednak na tę przypowieść spojrzeć z innego końca sali. Motylica, tylko i wyłącznie, informuje Motyla, co się stanie, gdy podda się rodzącej się w nim chęci niesubordynacji: świat naprawdę się skończy! To nie groźba, to tylko Święta Prawda, bo świat, w którym Motyl robi wszystko według jej widzimisię legnie w gruzach, gdy tylko On raz się postawi. Więc, niech się postawi! Znam jednego Motyla i czasem marzę, że się postawi, ale On chyba jeszcze nie dojrzał, by pójść do króla Salomona... Tupaj, tupaj!

czwartek, lipca 21, 2011

(298+2). Miłość szczęśliwa jest... ciekawa

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

     — Jak myślisz, czy gdybym tamtego dnia była w innym miejscu, gdybyś mnie nie spotkał, gdyby nie wydarzyło się między nami owych pięć lat, czy wówczas miałbyś zupełnie inne życie od tego, które masz teraz?
     Zamyślił się na chwilę, jakby przeglądał kartotekę swoich dni, związków i niepodjętych decyzji, a potem ze spokojem odpowiedział:
     — Nie sądzę, by było inaczej.
     Zapadła cisza. Po chwili zapytała:
     — Może ty chcesz mnie o coś spytać?
     — Nie.

***

Przyszło mi do głowy, że miłość jest ciekawa... tego świata, co w drugim człowieku drzemie, zakwita, staje się i przemienia z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, z roku na rok.

Przyszło do głowy, a zaraz potem olśniło mnie, że to chyba jeden z tajemnych składników tego, co między Jabłonią i Sadownikiem. Jedno ciekawe Drugiego. Drugie ciekawe Pierwszego. Nieustannie. Czternasty rok.

środa, lipca 20, 2011

299. Mit i konsumpcjonizm

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Bogowie, chyba o fakturę, urządzają sobie awanturę.
Bo w głowie się nie mieści, że jest jakiś „Ludź”, co zamówił tyle burz na cito, czyli już.

***

Piętro niżej, z kubkiem herbaty z ziarnkami kardamonu, z ciepłą Heńką na stopach, obserwuję przez okno krokodyle łzy Bogini, deszczem zwane. Ciekawe, za co Bóg nie chciał zapłacić? Skąd ta wiara, że Sadownik na pewno by zapłacił...

wtorek, lipca 19, 2011

298. Złodziejki czas minął

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Chrześcijański, współczesny psychoanalityk — jaki piękny oksymoron, pomyślałam radośnie kilka miesięcy temu. Książeczka cieniutka. Ciekawość spora. Usprawiedliwienie w postaci egzaminów stało jak wół i głosowało „za”. Nabyłam. Jesienią, gdy ją czytałam, pomyślałam z nostalgią... szkoda, że nie trafiłam na tę książkę, gdy miałam dwadzieścia parę lat.

Zamiast nadal czuć się wstrząśniętym, trzeba zacząć przyglądać się pozytywnym stronom nowej sytuacji. Można pomyśleć o tym, czego się nauczyliśmy, o nabytym większym stopniu dojrzałości. Jednak to, co ja najusilniej radzę i co osobiście praktykuję, to odebranie tego wszystkiego, co dało się ukochanej osobie, pracy, określonej sytuacji. Trzeba pomyśleć o uczuciu, miłości, troskach, oczekiwaniach, nadziejach, jakimi otaczało się ukochaną osobę i przywłaszczyć je sobie. Przywrócić je gdzieś w głąb nas samych z dumą, że potrafiliśmy kochać. Ostrzegam, że jest to ważny punkt, ponieważ kiedy miałem mniej doświadczenia, zakończywszy jakąś przyjaźń, zawsze myślałem o tym, co dałem, i o tym, co utraciłem, że to już nigdy nie wróci. Odczuwałem pustkę, jak gdyby okradziono mnie z mojej miłości, umiejętności, z moich czułych zachowań. Myliłem się. To nie ta osoba mi je zabrała, ale to ja wszystko jej oddałem, pozostając w ten sposób pusty i zniszczony. Uwiedziony i porzucony. Odkąd po zakończeniu jakiejś historii odbieram to wszystko, co psychicznie dałem, czuję się jeszcze bardziej bogaty, jeszcze bardziej dojrzały niż wtedy, gdy zaczynałem.

V. Albisetti, Tęsknota serca,
Wydawnictwo JEDNOŚĆ, Kielce 2010.
(wyróżnienie własne)

***

On i ja. Ja i On. Jego obecność uciszała moje lęki. Lęki, które dopiero po kilku latach od rozstania byłam w stanie nazwać i oswoić.

Mama Onego pisała do niego: Zastanów się, czy cię na lepszą nie stać.
W innym liście dodała: Jest brzydka, rodzinka zwariowana.
Gdy było już wiadomo, że się rozstaniemy, ukradłam mu te listy. Nie byłam najlepsza. Nie byłam ani ładna, ani piękna. Nie przeszkadzało mi to jednak karmić swej dumy błędami ortograficznymi, składniowymi i stylistycznymi rozsianymi po tych dwóch listach Mamy Onego.

Przyszedł Sadownik. Zobaczył we mnie coś, czego nikt nie widział. Uparł się. Został. Poczekał. Zapomniałam o listach, co mą dumę leczyły. Nowe życie i nowe marzenia zaczęłam śnić.

***

Pod koniec czerwca odbył się ostatni warsztat z cyklu „Polityka relacji”. Było o rozstaniach i o tym, że często albo tylko czasem po miłościach, gdzieś w ciemnościach piwnic, w magicznej skrzyneczce jest... zdjęcie, pukiel włosów, muszelka. Potrzeba sporej siły, by umieć się z tym rozstać. Definitywnie skończyć to, co w świecie rzeczywistym jest już tylko wspomnieniem.

I masz! Przypomniało mi się, że w pewnym albumie ze zdjęciami, pod jedno z ostatnich wetknięte są Onego zdjęcia. Gdy w końcu złapałam chwilę wolnego, wyjęłam z zamiarem spalenia. Nie dałam rady, bo wśród zdjęć było jedno, zrobione w czasie, gdy Onego nie znałam. Słodki, niewinny, niepewny, miał może osiemnaście lat, wszystko było przed nim. Napisałam do Onego. Chciał je z powrotem. Dziś, razem z ukradzionymi listami, je oddałam.

On beze mnie. Ja bez niego. Plus dwie kawy. Dwa cudowne życia. W czasie, gdy Mama Onego pisała niezgrabne zdania, żadne z Nas Dwojga nie wiedziało, nie przeczuwało nawet, że tak piękne czasy są przed nami. Dziękować! Dziękować! Z dumą, że potrafimy kochać!

poniedziałek, lipca 18, 2011

297. Doktorat z... masła!

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Sprawa jeszcze kilkanaście lat temu wydawała się prosta. Człowiek szedł do sklepu kupował masło i jedyna decyzja, jaką musiał podjąć podczas tego zakupu, dotyczyła masełkowego ubranka: „pazłotko” masła ekstra czy papier pergaminopodobny masła śmietankowego. Potem, jak wszyscy wiemy, przyszedł czas, gdy wmawiano nam, że margaryna jest dużo zdrowsza od masła. Gdy już każdy zadbał o swoje zdrowie zgodnie z własnym zestawem przekonań, pojawił się produkt na który zahaczało się lenistwo lub skleroza wybranych obywateli, czyniąc ich życie znośniejszym, bo masła z dodatkiem olei roślinnych nie utwardzi nawet najbardziej rozszalała w poglądach na mrożenie lodówka. Efekt był taki, że przy kupnie masła Dwunożne Stada nie tylko prezentowały przywiązanie do marki (taki, a nie inny rysuneczek), ale również musiały wykazać się cierpliwością i umiejętnością czytania, by wśród małych literek wyszukać zbawienne 82 % tłuszczu.

Wczoraj dotarło do mnie, że parafrazując znane powiedzenie o tym jak „pieniądze na ulicy leżą”, doktorat leży pod... regałem z masłem. Nie wystarczy już pamiętać obrazka z opakowania, nie wystarczą już nieprzytomnie poszukiwane procenty zawartości tłuszczu, teraz jeszcze trzeba patrzeć na wagę. Dieta cud po cichutku sprawiła, że kostka masła waży aż... 170 g. Ten etap odchudzania „standardu” poślizgu do chleba zdziwił mnie mniej, niż przeprowadzane wcześniej odchudzanie z 250 g na 200 g. I nic dziwnego, uzasadnia mój wewnętrzny matematyk, pierwsze skuteczne odchudzanie dotyczyło 20 procent, a drugie już tylko 15 %.

W zasadzie nie byłoby powodu, by wspominać o procesie myślowym, który musi towarzyszyć kupowaniu masła, jeśli ma się uparte i niepodlegające zmianie poglądy. Sami jesteśmy sobie winni. Wydawać by się mogło, że problem kończy się, gdy masło ląduje w koszyku. Nic z tych rzeczy!

Dotarło do mnie, że ten maślany doktorat może być nie tylko z ekonomii, psychologii zakupów czy ergonomii opakowań, ale... może być również z kulinarnej archeologii. Mam przepisy, w których jak wół stoi: kostka masła. Ale która? No i masz, uśmiecha się we mnie szyderca, co już się cieszy, że podczas wyruszania w nową podróż kulinarną almanachem będzie stopka redakcyjna książki, by wiedzieć, ile wówczas wynosił wzorzec kostki masła. Może dzięki temu wzrośnie poziom czytelnictwa? A juści!

piątek, lipca 15, 2011

296. Kulinarna meteopatia

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Burza za burzą nie przynosiła oczekiwanego chłodu. Deszcz za deszczem. Słońce na jednodniowy wypad za miasto się udało. Identycznie było dwa tygodnie temu. Wtedy to miał miejsce nic nieznaczący incydent. Jabłoń zagroziła, że po raz pierwszy w życiu będzie robić pierogi. Przepis na ciasto od Rodzicielki przez telefon zdobyła. Farsz do pierogów, co ją dwa lata temu urzekły w pewnej polskiej wsi, w pamięci rozebrała na najmniejsze części składowe. Kupiła wszystko co trzeba. Sadownik próbował i odwodził Drzewko od tego głupiego pomysłu stania przy garach proponując wyjście na miasto. Wtedy to samą Jabłoń zdziwiły wypowiadane przez nią w kierunku Sadownika słowa, gdy już dotarli do domu i siaty rozpakowali: „to wiesz, pójdę się zrelaksować lepieniem pierogów”. Incydent, dziś okazał się przypadłością w rozkwicie. Wstała rano Jabłoń i wiedziała, że dzisiejsza pogoda nie wróży nic poza spełnieniem nieodpartej chęci, by zrobić pierogi z podwójnej porcji ciasta...

Jabłoń:
(dumna i blada*)
To obiad na jutro już mamy! :)

Sadownik:
(ma w oczach głód mięsożercy co z własnej woli udał się na miesięczną, jarską dietę)
Obiad obiadem, ale co będzie do jedzenia?
(po chwili, z rozmarzeniem w głosie)
something to eat... maybe meat!?**

___________________________
* bo na pierwsze danie wydała, po raz pierwszy robione, pierogi z kurkami,
* bo na drugie danie wydała pierogi z twarożkiem i malinami --- klon incydentalnego przedskoczka sprzed dwóch tygodni,
* bo jeszcze dała radę na jutro machnąć łazanki z kapustą i... nie musi jutro myśleć. Amen.

** może kęs... jakichś mięs!? (tłum. à la St. Barańczak)

czwartek, lipca 14, 2011

295. Wiktor Osiatyński inżynierem honoris causa

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Oś czasu... Magiczne „zero” oddzielające to, co było, od tego co będzie. Być w zerze, nie nadymać się zbyt mocno, nie traktować siebie zbyt serio, cieszyć się chwilą, zanurzyć się w niej bez pamięci, kochać bezgranicznie — być tu i teraz! Jak łatwo się o tym myśli, a nawet pisze, prawda?

„Tu i teraz” z modlitwy przemienia się w fakt z mego życia, gdy zaczyna przepełniać mnie uczucie wdzięczności za chwilę, która właśnie trwa. „Tu i teraz” ciałem się staje w ułamku sekundy, który ma w zwyczaju anonsować swą obecność łzą wzruszenia, że ja... że tu... że teraz... Uwielbiam te chwile, gdy czas w dziwny sposób staje się konstruktem czysto abstrakcyjnym. A potem? Cóż, niezmiennie trwam w poszukiwaniach tego znanego już tak dobrze uczucia. Nie sposób nie tęsknić za nim całym swoim istnieniem.

Trwam od tygodnia w przestrzeni bez słów. Tu i teraz urzeczona, oczarowana... Zatrzymała mnie w tym stanie ostatnia książka „alkoholowego” Osiatyńskiego. Gdybym tylko mogła, przyznałabym Mu tytuł inżyniera honoris causa za niebywale precyzyjną procedurę określania miejsca na osi czasu, które człowiekiem właśnie zawładnęło, by pomóc mu sprawnie wrócić do „tu i teraz”, bez niepotrzebnej szamotaniny i autoagresji:

Brak akceptacji i dążenie do kontroli leżą u podstaw dwóch dolegliwych uczuć — złości i niepokoju. Złość wiąże się z frustracją, z niezgodą na to, co się już stało. Dziecko chciało cukierka, którego nie dostało, toteż tupie nóżką. Dorosły chciał, by inni przyznali mu rację, a oni tego nie zrobili, więc wpada w złość. Akceptacja pozwala pogodzić się z frustracją, zastanowić się, czy to, czego chciałem, rzeczywiście było mi niezbędne. Pomaga uznać, że istnieje różnica między tym, czego chcemy, a tym czego potrzebujemy, i że nie wszystkie frustracje są złe. Niepokój dotyczy przyszłości, rodzi się z braku kontroli nad tym, co dopiero może się stać. Nie mamy pewności, czy ktoś bądź coś nie pokrzyżuje naszych planów. Czy będziemy zdrowi? Czy nie stracimy pracy? Czy będziemy mieli bezpieczną starość?
     Lekarstwem na złość jest akceptacja, a na niepokój ufność. Ufność nie przychodzi automatycznie, trzeba ją wypracować. W tym celu warto powrócić do drugiej części pierwszego kroku, gdy przypominaliśmy sobie, których z naszych zamierzeń nie zdołaliśmy zrealizować. Teraz należy pomyśleć, czy rzeczywiście prowadziło to do tragedii. A może dziś żałowalibyśmy, gdyby wówczas powiodły się nasze plany? Wielu ludzi, którzy dotąd użalali się nad sobą, podczas pracy nad trzecim krokiem uświadamia sobie, że być może jakaś siła większa od nich samych kierowała ich życiem we właściwym kierunku, i to często wbrew ich woli oraz zamierzeniom. Widzą, że niespełniona pierwsza miłość była skazana na klęskę, a druga okazała się trwała i owocna. Że pierwotny wybór studiów wcale nie odpowiadał ich wewnętrznym pragnieniom, a niedoszły wyjazd na stypendium uniemożliwiłby im awans i karierę na miejscu. Uświadomienie sobie takich zdarzeń z przeszłości pozwala z większą ufnością patrzeć w przyszłość.

W. Osiatyński, Alkoholizm I GRZECH I CHOROBA, I...,
Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2007.

czwartek, lipca 07, 2011

(292+2). Przestroga dla studentek i studentów POP

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Studiujesz POP? Nie tłumacz swojej Drugiej Połowie, co to próg, proces wtórny, figura senna. Mówił Janek? Mówił. Posłuchałam? Oczywiście, że nie. Rewelacje przyniesione z zajęć tłumaczyłam Sadownikowi. Zaaferowana, zachwycona, nowe światy przede mną otwierały się, nowe zrozumienie, nowa wolność. Podzielić się z Nim chciałam, potrzebowałam. Wtedy.

To mam. Teraz.

Gdy tydzień temu wyszło szydło z worka, że samochód ma być odstawiony w dniu, w którym Sadownika nie ma w mieście, powiedziałam:
     — Nie ma mowy. Ja tego nie zrobię.
     — Próg! --- powiedział ucieszony Sadownik.
Myślałam, że go własnymi rączkami ukatrupię za to wymądrzanie się.
— No, próg. I co z tego?
     — Studentka POP-u powinna swoje progi przechodzić. --- Wymądrzała się dalej Druga Połówka, co POP-u nie studiuje.
     — Przechodzić. Próg należy przejść, a nie dać się przez niego przepchać. Nie wolno przepychać przez próg. — Znów nie nauczyłam się niczego na swoich błędach i tłumaczę Ślubnemu Młotkowi.

***

Przeszłam ten próg. Samochód odstawiony. Strat w ludziach brak. Ustał deszcz. A Heńka na to, broniąc Sadownika: „wierzyliśmy w ciebie”.

(292+1). Umysł początkującej blondynki

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Gdybym była świadkiem, co z boku przysłuchuje się i przygląda tej historii, raczej nie podejrzewałabym owej kobiety o jej bliską zażyłość z własnym mężem. Historia w całości prawdziwa. Nie byłam świadkiem. Nie byłam obiektywna. Nie stałam obok. Byłam tą pańcią!

***

To tylko ja. Najzwyczajniej w świecie źle zrozumiałam postawione przede mną zadanie:

Dnia 6 lipca weźmiesz ze stołu dokumenty, kluczyki i odstawisz samochód do serwisu na godzinę 11.00.

Problem pojawił się już w poprzedzającą ten dzień noc. Padało. Trzecią dobę. Budziłam się co chwilę. Lało potwornie. Zaczęłam się martwić, co ja biedna zrobię jak zamkną mi tunel. Nie ma to jak balować w nocy z własnymi strachami. Impreza była pierwsza klasa, wstałam rano nieprzytomna. Zebrałam się w sobie, udając chojraka. Łatwy, pierwszy krok: dokumenty w koszulkę, zaświadczenie takie, oświadczenie śmakie, ksero tego, kopia owego. Trzy razy obejrzane z listą: pozycja po pozycji sprawdzone. Do plecaczka włożone. Wyjęte. Przeliczone jeszcze raz. Moje dokumenty. Są. Dowód rejestracyjny. Jest. Głowa. Jest. Dusza. Trzęsie się. Numery awaryjne do Sadowniczego kolegi, co pod telefonem miał być, gdyby cokolwiek mi się stało. Numery przepisane. Mało. Wbić numery w komórkę. Sprawdzić, czy w plecaczku dokumenty są. Są. Moje prawo jazdy. Jest. Dowód rejestracyjny. Jest. Telefon. Jest. Wcale się nie boję. Jedno, dwa skrzyżowania, jedno rondo, długo prosto, znaną trasą, tunel, może go wcale nie zamknęli, oby nie zamknęli. Jechać, jechać. Nie przejmować się ulewą. Gagarina minąć i pozdrowić. Kto jak kto, ale on powinien mnie zrozumieć. Nie martwić się, że na parkingu miejsca nie będzie. Powtarzać sobie: „tylko odstawię ten samochód i wstanie nowy dzień”.

Miejsce na parkingu znalazło się bez problemu. Parkowałam z ogromną przyjemnością. Nie wiedzieć czemu, na całym parkingu stały, tylko i wyłącznie, same Beemki. Przez salon do zakładu blacharskiego przeleciałam już z obłędem w oczach. Lampka od poziomu dostępnej energii informowała, że niewiele już z siebie wycisnę. Szybciutko do Pana, dokumenty oddać, poinformować, gdzie zostawiłam samochód i już... będzie się można obudzić z tego snu.

We właściwym pokoju padłam na krzesło. Krew mi z mózgu odpłynęła najpierw do serca, które już świętowało, że dałam radę, że już koniec. Potem krew spłynęła niżej, do nóg, pozostawiając po sobie ociężałość umysłową. Wtedy Pan zadał mi wiele pytań. Na wiele nie znałam odpowiedzi. Skąd miałam wiedzieć, że „odstawisz samochód” będzie oznaczało również wypełnienie kilku kwestionariuszy. Myślałam, że te intelektualne prace wykonali już mężczyźni. W końcu 6 lipca 2011 roku o godzinie 11.00 byłam tylko żoną swojego męża.

Wyszłam z przybytku motoryzacyjnego, strzepnęłam z siebie przysłowiową blondynkę, w deszczu wsiadłam w autobus, wyjęłam świeżutkiego Osiatyńskiego i w końcu byłam nareszcie w sobie i u siebie.

środa, lipca 06, 2011

292. Prosto z salono-serwisu BMW

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Autentyczna wymiana zdań i światopoglądów:

     — Poproszę numer telefonu do pani męża?
     — Nie pamiętam.
Po chwili dodaje:
     — Zaraz panu podam... — wygrzebuje z kieszeni telefon... lista kontaktów... strzałka w dół... w dół... w dół... jeszcze raz w dół. Jest. Odnaleziony. Dyktuje i sama się dziwi, że w tych numerach cyfra „pię(ś)ć” pojawia się tyle razy.
     — Gdzie jest mąż?
     — Dzisiaj? — pyta, może chcąc zyskać na czasie.
     — Tak.
     — Nie wiem.

***

Ciekawe, prawda? Wiadomo, pieniądze szczęścia nie dają, pewnie pomyślał młodziak. Żonka, mało rozgarnięta, może już ją rzucił, może separacja, może kwity rozwodowe w drodze. Przygląda się paniusi, jakby nigdy takiej nie widział. Okiem znawcy rzuciwszy, dopowiedział sobie w myślach: nie, o rozwodzie, jeszcze nic nie wie, nie trzęsą jej się ręce. Może przez ten egzemplarz żonki, młodziak już nigdy nie pomyśli, że chciałby mieć BMW. Jest tyle innych, prawdziwie rodzinnych marek...

A może jednak kupi BMW, ale nie nabędzie żony? Zgodnie z zasadą, że w życiu wszystkiego mieć nie można. A może można?

Jedna pańcia. Nic nie wiedziała. Skąd więc wzięło się tyle pytań?

A Wy? Na ile innych sposobów moglibyście odczytać ten dialog?

poniedziałek, lipca 04, 2011

291. Jestem i chcę pozostać nikim

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

W pewnym małym mieście, gdy wchodzi się na cmentarz, po lewej stronie jest grób. Wysoki, jasny. Gdy byłam mała bałam się go. Gdy byłam ciut większa robiło mi się przy nim smutno. Wciąż jest mi przy nim lub na jego myśl smutno. To grób mężczyzny, który zmarł dokładnie w moje urodziny. Nie w dzień moich trzecich, piątych czy osiemnastych urodzin. Dzień, który dla kilkorga moich bliskich był jednym z najwspanialszych --- dzień, który rozpoczął moje życie, był jednocześnie dniem, w którym umarł Ktoś, kogo na pewno kochano, szanowano, potrzebowano, kogo ktoś inny nie chciał stracić. Połączył nas jeden, ten sam dzień. Ten grób lub myśl o nim wciąż i wciąż uczą mnie pokory.

***

Szłam dzisiaj na kawę. Wolno, tak jak lubię. Zamyślając się po drodze. Uśmiechając się do psów. Rozmawiając z ich właścicielami. Gdy przechodziłam przez przejście dla pieszych, przyszło mi nagle do głowy, że życie jest jak kredyt hipoteczny. Filozofia życia przypominać może strategię spłacania kredytu. Można zaharowywać się, by szybciej spłacić kredyt i wtedy zacząć żyć pełnią życia. Można też płacić ciut wyższe raty wynikające z dłuższego okresu kredytowania, a różnicę potraktować jako cenę karnetu za kolejny miesiąc, w którym można znaleźć chwilę na swoje marzenia, pragnienia, pasje, by je spełniać i rozwijać. Ciekawa jestem, co ów Pan, co zmarł w dniu moich urodzin, mając za sobą doświadczenie całego życia, powiedziałby na temat strategii, która stała się naszym udziałem. Może chciałby być nikim, zgodnie z cytatem z książki, którą czytam bardzo, bardzo wolno:

Ostatnio zafascynował mnie pewien szczególny rodzaj heroizmu, mianowicie niegodzenie się na pośpiech. Żyjemy w społeczeństwie zdominowanym chroniczną gonitwą. Brak czasu stał się wyznacznikiem rangi osoby oraz sposobem pompowania własnej wartości. Jeśli nie musisz wciąż się śpieszyć, jesteś nikim. Jeśli Twój kalendarz, terminarz czy osobisty organizer nie jest wypełniony po brzegi, jesteś nikim. Jeśli nie dzwoni co chwila twój telefon komórkowy, masz powody, by wątpić w swoje istnienie. Jeśli nie jesteś przeciążony, jesteś bezużyteczny.

T. Hellsten, Odwaga poddania się, Osiem sprzeczności na ścieżce duchowej,
Wydawnictwo JK, Łódź 2009.

sobota, lipca 02, 2011

(288+2). Ile „waży” pocałunek?

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Od wczoraj Dwunożne Stada są na diecie bezmięsnej w związku z coroczną głodówką Sadownika, która zbliża się coraz większymi krokami. Przepraszamy się z potrawami, które nie lubią bywać w towarzystwie mięcha. Wczoraj było ciężkawo. Obiad wielki, ale chyba z powodu braku mięsa został potraktowany jako przekąska.

25% maturzystów w tym roku oblało, doniosło nasze ulubione radio. Zachodziliśmy w głowę jak to było możliwe, przecież zalicza 30% możliwych do zdobycia punktów. Bojąc się, że to starość w nas czepia się młodości świata, prewencyjnie, by nie uderzyła nam woda sodowa do głowy, mimochodem poddaliśmy się nostryfikacji naszych starych matur --- spontanicznie przenosiliśmy z jednej strony równania na drugą:

Sadownik:
(po dwudziestej, czyli teoria o „chudych” w mocy)
Jestem głodny!

Jabłoń:
(pochyla się nad Sadownikiem)
Proszę, dam Ci dwieście kalorii.
(całuje Sadownika, nie byle gdzie i nie byle jak)

Sadownik:
Minus dwieście.

Jabłoń:
Ja mam minus dwieście.
Ty masz plus dwieście, bo to ja Ciebie całuję.

piątek, lipca 01, 2011

289. Kocham „przypadki”

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Kilka lat temu, przypadkiem, oczywiście, nadziałam się na audycję. Jakiś mądry człowiek opowiadał o swoim trzeźwieniu. Zapamiętałam tytuł książki, którą popełnił. Kupiłam. Przeczytałam w jeden wieczór śmiejąc się od czasu do czasu, ale i płacząc po wielokroć.

Dwa dni temu, zajrzałam do księgarni, w której nigdy nie bywam, a tam... książka, o której istnieniu nie wiedziałam. Stała, pchała mi się w oczy charakterystyczną szatą graficzną. Chwyciłam, nie zastanawiałam się ani chwili. Ten sam autor, ten sam temat. Inny tytuł! Tym razem byłam roztropniejsza, dawkowałam sobie przyjemność połykania kolejnych zdań, akapitów i rozdziałów. Starczyło na dwa dni. I nie mogę się powstrzymać, by nie zacytować, bo te książki, choć traktują o alkoholizmie, dla mnie traktują o mądrości życia. Książka ta po raz pierwszy ukazała się w... 1992 roku. Przytoczona poniżej rozmowa miała miejsce w listopadzie... 1987 roku. Kto by pomyślał, że prawda może pozostać tak długo prawdziwa. ;)

     — (...) Ponadto odnoszę wrażenie, jakby każdy Polak, którego spotkałem, był alkoholikiem albo koalkoholikiem, albo jednym i drugim.
     — Trudno się temu dziwić, bo przecież spotykał się pan w Polsce niemal wyłącznie z alkoholikami lub ludźmi, którzy ich leczą, a są u nas prawie bez wyjątku współuzależnieni od alkoholików.
     — Spotykałem się również z ludźmi, którzy z alkoholizmem i alkoholem nigdy nie mieli nic wspólnego. I oni też są tacy sami. Są gotowi na wszystko, by pomóc drugiemu człowiekowi.
     — Czy to źle?
     — Gdy mówię, że są gotowi na wszystko, mam na myśli skłonność, by oddać drugiemu więcej, niż się samemu posiada. Polak może osobiście znajdować się na skraju bankructwa i załamania, a jednocześnie jego „ja” będzie zmuszało go, by dogadzał komuś, kto wcale nie jest w równie wielkiej potrzebie jak on sam. Wielu Polaków zdaje się nie wiedzieć, kto jest najważniejszym człowiekiem w ich życiu.
     — Kto?
     — On sam. Bo to jest wszystko, co człowiek ma. A wy jesteście zbyt zajęci tym, by dogadzać innym. To przejaw braku poczucia własnej wartości i skłonności do depresji.
     — Jaka na to rada?
     — Najpierw trzeba uważnie spojrzeć w lustro i uczciwie przyjrzeć się samemu sobie. Pokochać siebie, nabrać więcej szacunku do samego siebie i okazywać więcej troski. A dopiero potem dawać innym, nie odwrotnie.
     — Czy dlatego, że nie można dać innym tego, czego się samemu nie posiada?
     — Nie tylko dlatego. Także po to, by móc wziąć w swoje ręce odpowiedzialność za własne życie. Odnoszę wrażenie, że Polacy zużywają zbyt wiele energii na obwinianie rządu, polityki i czynników zewnętrznych za swoje problemy. Że litują się nad sobą, mówiąc: „Taki jestem biedny. Nic nie poradzę, bo żyję w takim społeczeństwie”. I nawet nie zauważają, że wiele mogliby zrobić, by być wolniejszymi i bardziej niezależnymi.
     — Na przykład?
     — Już podałem przykład. Skoncentrować się na sobie. Oczywiście dla was byłoby to czymś negatywnym, oznaczałoby egotyzm lub egoizm.
     — A czy nie byłoby nim?
     — Ja mam na myśli pozytywny egoizm. Taki, kiedy nikogo się nie rani ani nie następuje drugiemu na odcisk. Ale dopóki człowiek nie zbuduje szacunku do samego siebie i nie uzyska dobrego samopoczucia, dopóty nie będzie zdolny przekazać tego swoim najbliższym.
     — Obawiam się, że taka zmiana może u nas potrwać kilka pokoleń.
(...)

W. Osiatyński, Alkoholizm GRZECH CZY CHOROBA?,
Iskry, Warszawa 2005. [z rozdziału „Pokochać siebie”,
zawierającego rozmowę ze Stefanem Johannssonem]
(wyróżnienie, moje)

***

Dziś tknęło mnie, by sprawdzić aktualny stan książkowy Osiatyńskiego w tym temacie. I... bardzo mnie ucieszyło, że jest jeszcze jedna, której nie czytałam. Zamówiłam. Teraz muszę tylko poczekać.