piątek, lipca 15, 2011

296. Kulinarna meteopatia

 wpis przeniesiony 1.03.2019. 
 (oryginał bez twardych spacji) 

Burza za burzą nie przynosiła oczekiwanego chłodu. Deszcz za deszczem. Słońce na jednodniowy wypad za miasto się udało. Identycznie było dwa tygodnie temu. Wtedy to miał miejsce nic nieznaczący incydent. Jabłoń zagroziła, że po raz pierwszy w życiu będzie robić pierogi. Przepis na ciasto od Rodzicielki przez telefon zdobyła. Farsz do pierogów, co ją dwa lata temu urzekły w pewnej polskiej wsi, w pamięci rozebrała na najmniejsze części składowe. Kupiła wszystko co trzeba. Sadownik próbował i odwodził Drzewko od tego głupiego pomysłu stania przy garach proponując wyjście na miasto. Wtedy to samą Jabłoń zdziwiły wypowiadane przez nią w kierunku Sadownika słowa, gdy już dotarli do domu i siaty rozpakowali: „to wiesz, pójdę się zrelaksować lepieniem pierogów”. Incydent, dziś okazał się przypadłością w rozkwicie. Wstała rano Jabłoń i wiedziała, że dzisiejsza pogoda nie wróży nic poza spełnieniem nieodpartej chęci, by zrobić pierogi z podwójnej porcji ciasta...

Jabłoń:
(dumna i blada*)
To obiad na jutro już mamy! :)

Sadownik:
(ma w oczach głód mięsożercy co z własnej woli udał się na miesięczną, jarską dietę)
Obiad obiadem, ale co będzie do jedzenia?
(po chwili, z rozmarzeniem w głosie)
something to eat... maybe meat!?**

___________________________
* bo na pierwsze danie wydała, po raz pierwszy robione, pierogi z kurkami,
* bo na drugie danie wydała pierogi z twarożkiem i malinami --- klon incydentalnego przedskoczka sprzed dwóch tygodni,
* bo jeszcze dała radę na jutro machnąć łazanki z kapustą i... nie musi jutro myśleć. Amen.

** może kęs... jakichś mięs!? (tłum. à la St. Barańczak)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz