piątek, sierpnia 01, 2014

1088. Czyn haniebny

 wpis przeniesiony 10.03.2019. 
 (oryginał z zawieszkami) 

Zaczęło się w czerwcu. Co Sadownik kupuje gazetę w sklepiku-kiosku, staję przy odpowiedniej półeczce i podczytuję. Nie kupię przecież, bo mnie to nie dotyczy. Gdy któregoś razu Sadownik stwierdził, że zostawił portfel w samochodzie, byłam w siódmym niebie — poleciał na parking a ja w spokoju ducha wertowałam.

Aż nadarzyła się okazja. Bliźniacza Liczba musi to mieć — zawyrokowałam. Miesiąc temu kupiłam w pakiecie innych, zaliczonych jako wartych podarowania. Leżała sobie książeczka spokojnie czekając na swój czas i swoją nową właścicielkę. Wyjęłam wczoraj, by spakować. I zatrzymała mnie na kolejnych trzydzieści stron. Czytałam ledwo uchylone stronice, by nie zagiąć, odgiąć i nie wypuścić zbyt dużo drukarnianego zapachu, co dla czytających jest niebywałą rozkoszą.

Słyszałam o kobiecie, która, gdy kupi komuś prezent książkowy, musi go przed podarowaniem osobiście przeczytać od deski do deski. No i masz, dziewictwo straciłam w tej kwestii, zrobiłam sama tak dziś. Nie mogłam się już oderwać. Przeczytałam do ostatniej literki. Kajając się doniosłam na siebie Bliźniaczej Liczbie o czynie tym haniebnym. I tylko jeden problem wciąż mam, że gdybym cofnęła czas i tak zrobiłabym to jeszcze raz! Muszę donieść o tym Bliźniaczej.

Książka doskonała i chciałoby się rzec... obowiązkowa. Lekko napisana choć o rzeczach niełatwych, mrożących krew w żyłach. W kilku miejscach ubawiłam się do łez. I tylko w dwóch z poruszanych kwestii zgodzić się z Agnieszką Graff nie mogę. Po pierwsze, w kwestii „wózkowych”, o których pisał Mikołejko — założę się, że Autorka udaje, że nie zrozumiała o co mu chodziło; bo nie o to, o czym wspomina Graff. Nie uwierzę, że nigdy choć jednej „wózkowej” nie spotkała. Po drugie, gdy pyta: „Czy rodzicom należą się od bezdzietnych podatników pieniądze?” to krew mi się burzy na, chwilowe choćby, przeciwstawianie dzietnych bezdzietnym. Tak jak nie ma dwóch gatunków matek, tak nie ma dwóch gatunków kobiet (dzietnych i bezdzietnych) — wszystkie w tym kraju, wbrew pozorom, jedziemy na tym samym wózku obywateli drugiej kategorii.

Z jednej strony mamy rodzinne „ideolo”: wciąż słyszymy, że dla Polaków, a szczególnie Polek, najważniejsza jest rodzina, a w rodzinie — jak wiadomo — dziecko. Łączy się z tym podszyta pogardą litość dla bezdzietnych i czułostkowe idealizowanie macierzyństwa: kwiatuszki, laurki i piosenki dla mamy, co ma włosy jak atrament. A z drugiej strony jest praktyka kulturowa i społeczna, która z osoby opiekującej się małym człowiekiem — czyli de facto matki, bo aktywne ojcostwo jest u nas zjawiskiem marginalnym — czyni w Polsce pariasa.

*

W polskiej debacie publicznej przyjął się podział: po jednej stronie prorodzinny konserwatysta, po drugiej — indywidualistyczny liberał, lewicowiec, gej i feministka. U nas kultura śmierci, u nich — kultura życia. My samotni i zgorzkniali, oni — otoczeni gromadą słodkich maluszków. Ten podział to bzdura. Najwyższy czas odebrać konserwatystom monopol na „rodzinność”.

*

Pewien mój znajomy dorzuca nieśmiało, że ta kobieca niezastępowalność i bezbrzeżna kompetencja przy dziecku to często także potężna broń w związku z mężczyzną, maszynka do produkowania w mężczyznach poczucia winy i bezradności. Zgoda. Dodajmy, że produkujemy też bezczynność oraz bezkarność. — bo przecież skoro ona zrobi przy dziecku wszystko, to dla niego zostaje... nic. Jeśli chcemy być w życiu nie tylko matkami, jeśli chcemy, by nasze dzieci miały ojców z prawdziwego zdarzenia, to musimy odrobinę odpuścić. Macierzyńska wszechwiedza i wszechkompetencja to broń obosieczna.

*

[...] Ale już tydzień to w życiu dwulatka bezkres. Mój czas i jego czas to tylko pozornie ten sam żywioł.
     W dzieciach jest coś, co wprawia nas w osłupienie, jeśli mamy odwagę (i czas), by się nad tym zastanowić. Niby to oczywistość, że rosną. Ale przecież także metafizyka. Dzieciństwo to płynna tożsamość. Nic tak nie uświadamia nieuchronności upływu czasu — i, nie czarujmy się, naszego starzenia się — jak obecność w naszym życiu małego człowieka. Jak to, to tego maluszka już nie ma? Może to właśnie metafizyczny lęk — tę obcość i bliskość, to mgliste wspomnienie własnego dzieciństwa, własnego przemijania i własnej śmiertelności — oswajamy durnym ględzeniem o tym, że dzieci rosną.

*

Mam jednak kłopot ze słowem „przedsiębiorczość”. To słowo zrobiło w Polsce zawrotną karierę, ale ja za nim nie przepadam. I wiem, że nie jestem w tej niechęci odosobniona. Podobno pewna duża stacja telewizyjna zrobiła ostatnio badania, z których wynika, że wielu Polaków czuje podobnie — na dźwięk tego słowa ludzie odruchowo zmieniają kanał. Dlaczego? Bo mają poczucie, że słowo „przedsiębiorczość” ich wyklucza, a może nawet obraża.
     To słowo premiuje indywidualizm, a deprecjonuje wartości wspólnotowe i pozaekonomiczne. Kult przedsiębiorczości zawiera też w sobie lekceważenie tych, którzy okazali się „za mało przedsiębiorczy”. Sugeruje, że sami są sobie winni, jeśli nie wygrali w rynkowej grze. Nie zarabiasz — zdychasz. Od lat słowo „przedsiębiorczość” służy w Polsce piętnowaniu ludzi biednych jako roszczeniowych nieudaczników, a jednocześnie zwalnianiu państwa od odpowiedzialności za biedę, za wyrównywanie szans.

*

Pierwsza ma awans, wizytówki i markowy ciuch w pepitkę, a przed domem wypasione auto. No tak, ale w oczach jakieś napięcie i żal. I dzieci smutne, już niemal wolą nianię. Druga siedzi w domu, pachnie mlekiem i proszkiem do prania. Na kolanach szczęśliwy bobas, baba drożdżowa rośnie w piecu. Ale jak się bliżej przyjrzeć, okaże się, że mama anioł ma coś bezmyślnego w twarzy, jakąś nudę i brak perspektyw. Znacie te dwa obrazki?
     Oba są podszyte niechęcią do kobiet. Panią Ambitną otacza aura nowoczesności i poczucie winy. I słusznie, bo suka jedna, dziecko zaniedbuje. Pani Mamuśka słodka jest i czuła, ale w głębi pastelowego raju czai się wąż: oskarżenie o lenistwo i pytanie, co z nią będzie, gdy dzieci podrosną, a mąż (odpukać) wymieni ją na nowszy model. I słusznie wymieni, kwoka rozlazła, trzeba było pracować.
     [...]
     Nie ma dwóch gatunków matek. Jest pęknięcie w świecie, który się z macierzyństwem nie liczy. Przepaść między prywatnością i pracą. I rozdarcie matek: być nie tam, gdzie się akurat jest. Być tu i tam jednocześnie. Poczucie, że coś ucieka, coś przegrałaś, na coś się nieodwołalnie spóźnisz. Tu i tam.

*

Nie chodzi o kolory. Chodzi o pisane z góry życiowe scenariusze. „Dziewczynka? Ojej, jaka śliczna, a jakie długie ma te rzęsy! Jaka łagodniusia i jak zalotnie patrzy”. „Chłopczyk? Od razu wiedziałam! Jaki duży! Widać, że urwis”. Oba opisy padały wielokrotnie z ust życzliwych pań w parku, a dotyczyły pary bliźniąt, których mamę poznałam przy piaskownicy. Dzieci są prawie nie do rozróżnienia.

Agnieszka Graff, Matka Feministyka,
Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2014.
(wyróżnienie własne)

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz