środa, sierpnia 27, 2014

1113. Ulga

 wpis przeniesiony 11.03.2019. 
 (oryginał z zawieszkami) 

Rodzi się dziecko.
          Tracę matkę. Nie mam pięciu lat, ale przecież zrozumiem, że rączki ma tylko dwie.

Rodzi się dziecko.
          Tracę ciocię. Jestem większa, nie próbuję rozumieć.

Rodzą się kolejne dzieci.
          Myślę, że nie mam już kogo tracić. Wzruszam ramionami. Gdzieś w środku dziecięca pewność, że niczego bym nie straciła, gdyby nie... dzieci.

Mija wiele, wiele lat.
Naprawdę jestem już duża, mądra, dorosła,
z bagażem dużych i ważnych
doświadczeń życiowych.

Dziecko od długiego czasu w drodze.
          Tracę rodzinę. Grubą kreską milczenia oddzielona od nas, ode mnie i Sadownika. Rodzi się. Gratulujemy.

Rodzi się kolejne dziecko.
          Niczego odebrać mi już nie może. Nie należymy do tej samej rodziny. Na esemes z informacją odpowiadam. Gratulujemy.

*

Olśniło mnie w tej kwestii jakiś czas temu, przy okazji wizyty Bliźniaczego Małżeństwa. Ich Synek nie odebrał mi Bliźniaczej Liczby. Schemat, z którym mogłabym spokojnie opuścić ten padół łez, legł w gruzach. A wszystko wydawało się innym wyjątkowo jasne — coś ze mną jest nie tak i to od bardzo wczesnego dzieciństwa, jeśli tylko to przepracuję, jeśli tylko popracuję nad sobą, zmienię się, będą mnie zauważać i brać pod uwagę.

Jeden mały Chłopiec swoim istnieniem kopnął klocek pieprzonego domina „Jabłoń i rodzinne dzieci”. Już wiem, że wszystkie wspomniane w pierwszej części dzieci nigdy nikogo mi nie odebrały — nie miały takiej mocy — były bezbronnymi niemowlętami. To tylko dla konkretnych dorosłych, gdy one się rodziły, nie byłam kimś wystarczająco ważnym, nie łączyła nas szczególna nić... naprawdę, nic więcej. Jakiś czas to trawiłam. Puszczam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz