niedziela, października 30, 2022

4801. Z oazy (LXXVII)

Niedzielne odliczanie literek, raz, a w zasadzie zaległe dwuniedzielne odcedzanie literek, sześć. Tydzień temu po prostu nie wyrobiłam się z jednoznacznym wyborem cytatów, które chcę tu mieć. Wybierałam, przebierałam, eliminowałam… prawie ty­dzień, szukając pewności, że już. Już! Nijak nie mogę ich tu mieć mniej.

Dzioby, pyski, twarze, nogi, łapy, skrzydła i kopytka, sierść, pazury i łuski — samo gęste. Wyłącznie o miłości. O tym jest dla mnie ten pamiętnik.

To pierwsza książka, którą czytałam z wyszukiwarką pod ręką… kilkadziesiąt nie­zna­nych mi zwierząt, które chciałam natychmiast „spotkać” chociaż na zdjęciu.

Szare kluski, uwielbiam! Ale w Małej Danii od zawsze jemy je w inny sposób: polane tłuszczem ze skwarkami i posypane twarogiem. Sadownik ich nie lubi, więc już usta­li­łam z Białym Krukiem, że jak będzie miał mnie pod opieką, wypróbujemy przepis Autora.

Czekałam, aż ta książka ukaże się w ibuku. Jedno z moich ulubionych wydawnictw, jeśli chodzi o wybór publikowanych książek, po raz pierwszy niemile mnie za­sko­czy­ło. Postarało się na ca­łej linii, by spieprzyć skład wersji elek­tronicznej. Nie mogłam w to uwierzyć do ostat­niej strony.

Ro­dzi­ce szu­ka­ją ja­kichś pa­pie­rów do ZUS-u i przy­sła­li zdję­cia li­stów, któ­re pi­sa­łem do nich, kie­dy mia­łem sie­dem lat. […] 
     „Ko­cha­na Ma­mo, ko­cha­ny Ta­to
     Oglą­da­łem pro­gram »prak­ty­ka Ha­re­go« by­ły w nim po­ka­za­ne zwie­rzę­ta i ich ce­ny (mię­dźy­in­ny­mi) – jam­ni­ka, ko­zy, kró­li­ka i la­my ale naj­bar­dziej spodo­ba­ły mi się ma­łe la­bla­dor­ki ktu­re kosz­tu­ją 5020–5040. A że zbie­ram do świn­ki pie­nią­dze, więc mam jóż cel a, ja­ki »ma­ły la­bla­do­rek« któ­ry na­zy­wał by się Roł­wer. Ter­min prze­zna­czy­łem na 15–20 lat. Co mie­siąc ja cho­dził­bym z nim na prze­gląd do we­te­ry­na­ża. W pro­gra­mie Ha­ry mó­wil ta­grze że­by upew­nić się by la­bla­do­rek miał moc­ny ogon i krut­ką sierść.
     Ca­łu­je Pa­tryk!”

*

     – Ma­mo, nie mo­żesz bać się wę­ży! Mu­sisz prze­su­wać swo­je gra­ni­ce i…
     – Słu­chaj! Jak so­bie uro­dzisz ta­kie dziec­ko jak ty, a po­tem je wy­cho­wasz, to so­bie po­roz­ma­wia­my o prze­su­wa­niu gra­nic!
     Fa­ir eno­ugh.

*

Pel­ka by­ła bar­dzo kon­tak­to­wym pe­li­ka­nem, bo wy­cho­wa­nym przez lu­dzi. Przy­cho­dzi­łem do niej po swo­jej nor­mal­nej ro­bo­cie na ko­pyt­nych i rzu­ca­li­śmy so­bie pił­kę – ła­pa­ła do dzio­ba i od­rzu­ca­ła, al­bo ja jej opo­wia­da­łem o róż­nych rze­czach, a ona mi roz­wią­zy­wa­ła sznu­rów­ki.

*

Zje­dli­śmy po jabł­ku, a po­tem Ba­ba przy­po­mnia­ła mi, że war­to dzi­wić się na­wet te­mu, co po­wsze­dnie­je.

*

Pod nie­obec­ność Paw­ła w do­mu (w ter­ra­rium!) po­ja­wi­ły się mo­je ulu­bio­ne ka­ra­cza­ny ma­da­ga­skar­skie. To krew­ni zwy­kłych ka­ra­lu­chów, po­cho­dzą z la­sów desz­czo­wych Ma­da­ga­ska­ru. Wy­glą­da­ją jak ele­ganc­kie, po­ły­sku­ją­ce brosz­ki. […] Pa­weł, oczy­wi­ście, nie był tym za­chwy­co­ny. Mó­wił, że na pew­no śmier­dzą, że są brud­ne, że w śmie­ciach pew­nie że­ru­ją, cho­ro­by prze­noszą.
     Mi­nę­ły dwa dni. Na­chy­lam się przy ter­ra­rium i mó­wię:
     – O, sa­miec wy­szedł spod ko­rze­nia!
     – Zbi­gniew? – py­ta Pa­weł.

*  *  *

Pa­mię­tam, jak kie­dyś, w tej sa­mej kuch­ni w Dol­nym So­po­cie, z tym sa­mym wi­do­kiem na dwa su­che mo­drze­wie, przy ka­wie, po­wie­dzia­ła mi, że bar­dzo rzad­ko zda­rza się, że­by dwie oso­by tak świet­nie się ro­zu­mia­ły. Wie­dzia­łem, że ma ra­cję, i nie mo­głem się na­dzi­wić, że mi­mo dzie­lą­cych nas prze­szło pięć­dzie­się­ciu lat re­agu­je­my tak sa­mo, my­śli­my po­dob­nie, to sa­mo nas wzru­sza i wkur­wia.
     A dzi­siaj, przed chwi­lą, ści­ska­ła mo­ją rę­kę, w tej sa­mej kuch­ni i przy tej sa­mej ka­wie, z tą sa­mą nie­co zdzi­wio­ną, tro­chę roz­ba­wio­ną mi­ną, po­wie­dzia­ła, pa­trząc mi pro­sto w oczy: „My się zna­my, praw­da?”. Zna­my się bar­dzo do­brze, Pta­szy­no. I wła­śnie z tym nie po­tra­fię so­bie w ogó­le po­ra­dzić.
     Dziew­czy­ny na Fa­ce­bo­oku pi­szą, że mia­ły tak sa­mo, kie­dy ich dziad­ko­wie, ich bab­cie cho­ro­wa­ły na al­zhe­ime­ra. Że na­uczy­li się sie­bie na no­wo i zbu­do­wa­li no­we re­la­cje. Ale to nie jest mo­ja bab­cia! Bab­cia to bab­cia. A to Kry­sia, mo­ja przy­ja­ciół­ka, po­wier­nicz­ka naj­więk­szych ta­jem­nic, mój naj­waż­niej­szy do­rad­ca.

*

Pa­mię­tam, jak [Krysia] ucie­szy­ła się, kie­dy za­dzwo­ni­łem po­wie­dzieć, że ku­pi­li­śmy so­bie dy­wan – no to jest coś, Pta­szy­no! Al­bo jak za­adop­to­wa­łem Zoś­kę. Ko­cha­ła nor­mal­ne, co­dzien­ne ży­cie. Spo­koj­ne i do­mo­we. […]  Wa­żę Ger­tru­dę. Ty­siąc osiem­dzie­siąt czte­ry gra­my. Przy­ty­ła, cie­szę się. Pod­le­wam kwia­ty. Że­byś wie­dzia­ła, ja­ka to jest fraj­da, Pta­szy­no.

*

W ogó­le by­cie sta­rym to jest ta­ka sy­tu­acja dość nie­co­dzien­na, Pta­szy­no. Ro­bisz coś, co do gło­wy by ci kie­dyś nie przy­szło, i się mo­żesz sam so­bą zdzi­wić. Ka­pi­tal­na spra­wa! […]  Spró­buj się raz ze­sta­rzeć, to sam zo­ba­czysz!

*  *  *

Ten, kto ni­g­dy nie wi­dział pierw­sze­go spo­tka­nia dwóch żół­wi, te­go ener­gicz­ne­go po­trzą­sa­nia gło­wa­mi, gwał­tow­nych uni­ków sko­ru­pą, ła­że­nia za so­bą w kół­ko, spoj­rzeń ukrad­ko­wych i ko­lej­nych po­trzą­sań gło­wą – no więc ten, kto ni­g­dy cze­goś ta­kie­go nie wi­dział, ten, prze­pra­szam, gów­no wie o emo­cjach.

*

A jak po raz ko­lej­ny pa­ku­ję pu­dła, to za­sta­na­wiam się, czy na­praw­dę tak bar­dzo raj­cu­je mnie zbie­ra­nie prze­wod­ni­ków po ogro­dach zoo­lo­gicz­nych na ca­łym, psia je­go mać, bo­żym świe­cie (45 ki­lo­gra­mów)? I czy tak sza­le­nie in­te­re­su­ją mnie te wszyst­kie ar­ty­ku­ły […]  (6 ki­lo­gra­mów)? I ja­koś też, cho­le­ra, nie mo­gę so­bie przy­po­mnieć […]  (12 ki­lo­gra­mów) […]. I kie­dy, kie­dy w koń­cu wy­nik­nie coś z mo­ich dro­go­cen­nych no­ta­tek na każ­dy te­mat […]  (120 ki­lo­gra­mów)?
     Na te py­ta­nia Wszech­świat, ła­ska­wy w po­zo­sta­łe, wol­ne od prze­pro­wa­dzek dni ro­ku, nie da­je mi jed­no­znacz­nej od­po­wie­dzi. A szko­da, kur­wa mać!

*

By­cie pta­sią ma­mą jest du­żo bar­dziej mę­czą­ce niż by­cie czy­ją­kol­wiek nia­nią. Chy­lę czo­ła przed wszyst­ki­mi ma­ma­mi i ta­ta­mi sro­ka­mi, go­łę­bia­mi, ma­zur­ka­mi, mo­drasz­ka­mi, ra­niusz­ka­mi, kop­ciusz­ka­mi i ko­wa­li­ka­mi. Ro­zu­miem po­wo­li mo­ty­wa­cję ma­my i ta­ty ku­kuł­ki.

*  *  *

Zoś­ka po­sta­no­wi­ła, że zo­sta­nie tech­ni­kiem we­te­ry­na­ryj­nym, i od­na­la­zła swój za­gu­bio­ny od daw­na ko­nik, czy­li – uwa­ga! – asy­sta przy od­cho­wy­wa­niu pi­skląt. […] 
     Ktoś mu­si od­dać al­bo po­ży­czyć mi lu­ster­ko. Naj­le­piej pro­sto­kąt­ne i nie­du­że, że­by zmie­ści­ło się w in­ku­ba­to­rze. Spra­wa jest na­praw­dę na­glą­ca, bo jesz­cze pa­rę dni i Zo­siu­ra prze­ko­na fla­min­ga, że jest am­staf­fem.

Wie­czor­ny spa­cer z Zoś­ką. Po­wo­li prze­su­wa­my się po na­szym ulu­bio­nym traw­nicz­ku, Zo­siu­ra do­kład­nie wą­cha każ­de ździe­beł­ko. Dość chy­ba znu­dzo­na za­ła­twia swo­je spra­wy. Wtem: zgro­za! Ogon pod sie­bie, uszy na sztorc, zje­żo­na sierść na grzbie­cie. Pa­trzę w stro­nę wia­ty śmiet­ni­ko­wej: zwie­rzę­ca syl­wet­ka. Ku­dła­ta, z ogo­nem, się­ga­ją­ca pew­nie do ko­lan. Z da­le­ka w ta­kiej sza­ró­wie nie­wie­le wię­cej wi­dać. Zoś­ka za­czy­na war­czeć i cią­gnie w stro­nę zwie­rza. Ogon na sztorc. War­czy, pry­cha, nie­śmia­ło szcze­ka. A ten – ani drgnie.
     Pod­cho­dzi­my bli­żej, świa­tło la­tar­ni po­ma­ga oce­nić sy­tu­ację. Spod wia­ty śmiet­ni­ko­wej przy Sem­po­łow­skiej, róg Nor­bli­na, wpa­tru­je się w nas wy­trwa­le sto­ic­kim wzro­kiem słod­kie­go idio­ty ko­nik na bie­gu­nach.
     (A Zoś­ka nie prze­sta­ła war­czeć, na­wet gdy kuc­ną­łem obok, gła­ska­łem go i po­wta­rza­łem: do­bry ko­nik, do­bry. Przy oka­zji mo­dląc się, że­by nikt zna­jo­my nie prze­cho­dził aku­rat obok).

*  *  *

A to zwie­rzę na­zy­wa się kan­czyl al­bo pi­lan­dok. Nie ma ta­kie­go zwie­rzę­cia jak my­szo­je­leń, jest tyl­ko al­bo mysz, al­bo je­leń, i są to dwa zu­peł­nie in­ne stwo­rze­nia. Po­dob­nie jak nie ma cze­goś ta­kie­go jak an­ty­ży­dow­skie prze­ko­na­nia, a je­dy­nie an­ty­se­mi­tyzm i prze­ko­na­nia, któ­re w isto­cie są dwo­ma róż­ny­mi spra­wa­mi, bo an­ty­se­mi­tyzm, ra­sizm, ho­mo­fo­bia i nie­na­wiść to nie są po­glą­dy, do cięż­kie­go chu­ja!

*

Przez dru­cik, […]  czy­li on­li­ne.

*

Któ­ra mą­dra­la tak mnie wy­cho­wa­ła, że uwie­rzy­łem, że po­cie­sze­nia na­le­ży szu­kać w li­te­ra­tu­rze? Rę­ka w gó­rę, szyb­ko! Pi­szę na Ber­dy­czów – mat­ka po­je­cha­ła so­bie na wy­jazd an­drzej­ko­wy, u bab­ci Wu­si za­ję­te, a do dziad­ka Hil­ka nie dzwo­nię – w dal­szym cią­gu nie ży­je!

*

W trud­nych chwi­lach mo­głem się prze­ko­nać, jak wie­le osób – tych ludz­kich i tych zwie­rzę­cych – stoi za mną mu­rem. Krze­pią­ce na dłu­go.

*

[…]  sza­re, kar­to­fla­ne klu­ski z ki­szo­ną ka­pu­stą i skwar­ka­mi. Pa­mię­tam, że też je lu­bi­łem, a że aku­rat li­sta za­ku­pów nie jest zbyt dłu­ga (nie mam for­sy!), w do­dat­ku ro­dzi­ce Paw­ła da­li nam ostat­nio ka­pu­stę, któ­rą sa­mi uki­si­li, pa­dło na rand­kę z Le­sio­wy­mi klu­cha­mi. Po­pro­si­łem ma­mę o prze­pis. Zdzi­wio­na przy­sła­ła trzy, dość la­ko­nicz­ne zdan­ka, że­by ka­pu­stę go­to­wać go­dzi­nę, ziem­nia­ki ze­trzeć, do­dać mą­ki (oko­ło sie­dem­dzie­siąt de­ko!), ugo­to­wać klu­ski, usma­żyć bo­czek, wy­mie­szać wszyst­ko et voilà! Nic prost­sze­go! Tak jak­bym miał to za­pi­sa­ne w ko­dzie ge­ne­tycz­nym. Tyl­ko pa­mię­taj – pi­sze ma­ma – że­by zmo­czyć de­skę wo­dą, za­nim wy­ło­żysz na nią cia­sto, to nie bę­dzie się le­pić! I po­tem z de­ski łyż­ką od­kra­jasz po ka­wał­ku i wrzu­casz do ga­ra! Wszy­scy tak ro­bi­my, po­win­no ci wyjść śpie­wa­ją­co!
     […]
     Po­dej­ście pierw­sze: klu­ski roz­pa­da­ją się po dwóch se­kun­dach, a wrzą­ca do nie­daw­na wo­da zmie­nia się w brud­ną, skro­bio­wą bre­ję. Wszyst­ko lą­du­je w ki­blu.
     Po­dej­ście dru­gie: nie zra­żam się, do­da­ję mą­ki. Tym ra­zem pa­ru klu­sko­wych śmiał­ków trzy­ma się tro­chę dłu­żej, wresz­cie roz­pa­da­ją się po oko­ło pięt­na­stu se­kun­dach, dzie­ląc los po­zo­sta­łych. Ki­bel.
     Po­dej­ście trze­cie: do­da­ję mą­ki i jaj­ko, po te­le­fo­nicz­nej kon­sul­ta­cji z ma­mą. Nie po­ma­ga – ki­bel.
     I kie­dy prze­kli­nam już wszyst­kich przod­ków Sen­wic­kich i Jan­czar­skich, kie­dy mam już dość dań lo­kal­nych i ro­dzin­nych, kie­dy śmierć wy­da­je się ulgą, kuch­nia jest bia­ła od mą­ki, a ziem­nia­cza­ne cia­sto po­chło­nę­ło jej już pra­wie ki­lo­gram, wresz­cie po­dej­ście czwar­te, ostat­nie. Klu­ski wy­cho­dzą pięk­ne, sza­re, błysz­czą­ce, nie za twar­de i nie za mięk­kie, ale nie­re­gu­lar­ne. Mie­szam z ka­pu­stą, któ­ra go­dzi­nę mę­czy­ła się z kmin­kiem i li­ściem lau­ro­wym we wrzą­cej ką­pie­li i bocz­ko­wy­mi skwar­ka­mi. Idę jeść, bo zwa­riu­ję.

*

Rut­ka do Kaś­ki pod­czas wczo­raj­szej ko­la­cji sza­ba­to­wej, szep­tem:
     – Ba­bu, a wiesz, że moż­li­we, że ju­tro też bę­dzie­my żyć?

*

Ra­no, kli­ni­ka we­te­ry­na­ryj­na. Zo­siu­ra stoi na sto­le, dok­tor za­czy­na po­bie­ra­nie krwi. Zoś­ka ro­bi wiel­kie oczy, pró­bu­je się od­su­nąć, no­gi śli­zga­ją jej się na me­ta­lo­wym bla­cie.
     – Pro­szę do niej mó­wić! Pro­szę jej opi­sy­wać śnia­da­nie, a naj­le­piej obie­cać kieł­ba­sę!

>

*

My­ślę, że je­śli ja­kimś chło­pa­kom wy­da­je się, że pra­wa ko­biet to nie jest ich spra­wa, to są głu­pi jak chuj. Prze­cież wszy­scy ma­my mat­ki, bab­ki, sio­stry, ciot­ki, przy­ja­ciół­ki, są­siad­ki, ku­zyn­ki, współ­pra­cow­nicz­ki, a nie­któ­rzy ma­ją też żo­ny, dziew­czy­ny i cór­ki.

*

[…]  pa­mię­ta­nie jest wte­dy pa­mię­ta­niem, kie­dy się ro­bi jak na­le­ży te­raz, jak lu­dzie są w po­trze­bie, a nie dum­nie pier­do­li ko­co­po­ły na wy­so­kich sce­nach o rze­czach, w któ­rych w ogó­le nie mia­ło się i nie ma się swo­je­go udzia­łu.

*

Mo­nia na­pi­sa­ła mi wczo­raj, że ja­kaś ro­dzi­na ucie­kła do Pol­ski, do Kra­ko­wa, z żab­ką szpo­nia­stą. Ma­łym, bez­bron­nym pła­zem. Przy­wieź­li ją w bu­tel­ce po so­ku, wczo­raj szu­ka­li dla niej akwa­rium. Gdy­by to by­ło w fil­mie, by­ło­by ki­czo­wa­te, a jest na­praw­dę i dla­te­go jest pięk­ne. Na­praw­dę, świat nie za­słu­gu­je na ko­niec świa­ta. Sla­va Ukra­ji­ni!

*

Spraw­dzam w in­ter­ne­cie ha­sło „naj­mod­niej­sze po­tra­wy wi­gi­lij­ne”.
     – Ku­tia. Mut­ti, co to jest ku­tia?
     – Ku­tia to jest… ale py­tasz o ku­tię se­far­dyj­ską czy asz­ke­na­zyj­ską?

*

We­dług mi­stycz­nych po­dań ży­dow­skich w każ­dym po­ko­le­niu ży­je trzy­dzie­stu sze­ściu Spra­wie­dli­wych, któ­rzy gwa­ran­tu­ją cią­głość ist­nie­nia Wszech­świa­ta. Wiel­cy la­me­dwow­ni­cy. […]  A mo­że jest tak, że sko­ro w Tal­mu­dzie jest na­pi­sa­ne, że jed­no ży­cie to ca­ły świat, to mo­że każ­dy ma wła­snych la­me­dwow­ni­ków? […]  A mo­że to nie tyl­ko o lu­dzi cho­dzi? Mo­że Spra­wie­dli­wi ma­ją też płe­twy, skrzy­dła i dzio­by? I ma­ją na imię Rok­sa­na, Wu­sia, Ka­sia, Prze­mek, Mar­ta, Pa­weł, Pi­rat, Man­di­sa i Nel­son. Trzy­dzie­ści sześć osób to jest na­praw­dę bar­dzo du­żo, a ja ich wszyst­kich mam.

Patryk Pufelski, Pawilon małych ssaków,
Wydawnictwo Karakter, Kraków 2022.
(wyróżnienie własne)

Nie pró­bu­ję […]  uspra­wie­dli­wiać ni­czy­jej ho­mo­fo­bii – jest tak sa­mo za­bój­cza, kie­dy po­cho­dzi od cis-fa­ce­ta he­te­ro, jak od ge­ja. Ale czy te re­ak­cje nie po­win­ny ka­zać nam puk­nąć się w czo­ło? Z ja­kiej Eu­ro­py nie chce­cie wy­cho­dzić, obroń­cy de­mo­kra­cji, sko­ro nie wi­dzi­cie, że nie­ła­two jest być otwar­cie ge­jem? Że to nie jest tak, że te okrop­ne ge­ju­chy nie ma­ją na­wet od­wa­gi cy­wil­nej, że­by przy­znać się do te­go, że są ho­mo, więc bu­du­ją w so­bie mur z bra­ku ak­cep­ta­cji dla sie­bie? Ko­mu za­da­ję te py­ta­nia, prze­cież nikt na nie nie od­po­wie. Ta­ka po­sta­wa ni­ko­mu nie po­ma­ga, nikt nie ma obo­wiąz­ku outo­wać się, że­by in­nym by­ło wy­god­nie, że­by mo­gli go so­bie wło­żyć do od­po­wied­niej szu­flad­ki. Sko­ro ktoś te­go nie ro­bi, wi­docz­nie nie czu­je się bez­piecz­nie! […]  Mo­że z tym mo­gli­by­śmy coś zro­bić – my, spo­łe­czeń­stwo – na dłu­go przed tym, za­nim ktoś zo­sta­nie na­cjo­na­li­stą i skur­wy­sy­nem?

*

I był­bym za­po­mniał,
***** *** i Konfederację!

*

[…]  jak jesz­cze raz prze­czy­tam gdzieś wy­nu­rze­nia mą­drej gło­wy o tym, że to oczy­wi­ste, że w Pol­sce na związ­ki/ślu­by/dzie­ci/usta­wy chro­nią­ce przed dys­kry­mi­na­cją ze wzglę­du na płeć i orien­ta­cję psy­cho­sek­su­al­ną jest za wcze­śnie i że to te­mat za­stęp­czy, to przy­się­gam, że chuj mnie strze­li. Sram na ta­ką so­li­dar­ność, w któ­rej to za­wsze my mu­si­my się na­gi­nać.

*

Mazl-tow!

*

Jak ktoś jesz­cze raz po­rów­na przy mnie li­mi­ty miejsc dla nie­zasz­cze­pio­nych w ki­nach i re­stau­ra­cjach, al­bo za­kaz wstę­pu dla osób nie­zasz­cze­pio­nych do ja­kichś miejsc do Ho­lo­cau­stu i gett, to przy­się­gam, że przy­pier­do­lę.

(tamże)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz