Niedzielne odliczanie literek, raz. Tamta podróż, ale w drugą stronę. Połykając tę książkę, nie przypuszczałam, że w sumie to będzie jedyna pozycja z ISBN-em warta uwagi w tym tygodniu.
Zatrzymane w akapitach spotkania, chwile czy myśli Autora sprawiły mi ogromną przyjemność. Reglamentowałam ją sobie niczym podtrzymującą życie kroplówkę, pod którą podłączałam się wyłącznie przy kawie po pierwszej, a przed drugą rehabką. Wydzielałam sobie kolejne rozdziały wyjątkowo skrupulatnie, a i tak książka skończyła się w nieprzyzwoicie szalonym tempie.
Dlaczego? Bo nie znałem i nadal nie znam odpowiedzi. Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego robię to, co robię, czego szukam, co wciąż pcha mnie w drogę, co do której nie mam specjalnie wygórowanych oczekiwań ani szczególnych wyobrażeń. […] Nie mam pojęcia, dlaczego przedkładam drogę ponad dom, trud ponad wygodę, samotność ponad rodzinę i przyjaciół, ryzyko i niepewność ponad spokój i bezpieczeństwo. Może po prostu lubię być w drodze. Podobno wędrowne ptaki tak mają. Odnajdują wewnętrzny spokój i są szczęśliwe tylko wtedy, kiedy są w ruchu. Latać nie mogę, więc jeżdżę rowerem. Jeżdżę, aby jeździć. A reszta to tylko dodatki. Do szczęścia.
*
Ruszyłem w tę samą drogę, którą przebyłem kilkanaście miesięcy wcześniej, tyle że w odwrotnym kierunku.
*
– Przecież widzę, że myślisz o czymś. Milczysz od pięciu minut.
– Od pięciu minut? – powtórzyłem, jeszcze bardziej zdziwiony, i dopiłem zimną kawę. – Nie wiem, nie myślałem o niczym. O niczym szczególnym w każdym razie. Ot, puste myśli błądziły gdzieś po głowie.
– Puste myśli? Coś takiego nie istnieje – zaprotestował, potem utkwił we mnie łagodne spojrzenie i zapytał ponownie: – To gdzie byłeś?
– Gdzie byłem? – żachnąłem się. – Nigdzie nie byłem. Przecież tutaj jestem.
– O, gdyby tak było, to byś tu był, ale ciebie tutaj nie ma.
*
Pośrodku czyichś marzeń, wewnątrz własnego snu, jadę na północ.
*
Cisza i wrzask, światło i ciemność, inercja i ruch, życie i śmierć. W latynoskich krajach brakuje półtonów, a życie balansuje między nieistnieniem a karykaturalnym nadmiarem.
*
Nie mogę zaprzeczyć, lubię kawę. Co więcej – darzę ją swego rodzaju nabożnym szacunkiem, w dodatku z biegiem lat postępującym. Między mną a kawą wytworzyła się niemalże intymna więź, spajająca wszystkie poranki i południowe sjesty w przepełnione wyczekiwaniem kofeinowe kontinuum.
*
Zdyszany przekroczy próg domu. Choć dom przecież po obu stronach drzwi może być.
*
Wpatrywałem się we fragment asfaltu, na którym niegdyś leżałem, próbując dojrzeć jakieś pozostawione ślady. Bezskutecznie. Żadnych zadrapań, pęknięć, zarysowań. Ciężko mi było uwierzyć, że właśnie tutaj wydarzyło się coś, co być może uchroniło mnie przed czymś innym.
*
Do dziś nie rozumiem, co właściwie owego dnia się wydarzyło. Czy dzięki tej historii stałem się bardziej uważny? Nie wydaje mi się. Staram się uważać na tyle, by niczego nie przegapiać. Być może to zbyt mało, ale mi wystarcza.
Zdarza się, że widzę wtedy to, czego nie ma.
Zdarza się, że nie dostrzegam tego, co naprawdę jest.
*
Marzyć, tęsknić za niewyrażalnym, mieć co zjeść i w co się ubrać, być dobrym dla innych i dla siebie, cieszyć się drobnymi przyjemnościami dnia – oto jego życiowa dewiza.
*
Po kilkukrotnym odwiedzeniu Stanów Zjednoczonych zdążyłem się przyzwyczaić, że niemal wszyscy w tym kraju biorą mnie za kloszarda. Bezpośrednio po przekroczeniu przeze mnie granicy z Meksykiem nagle dochodzi do niezamierzonej, a jednocześnie nieuniknionej transmutacji: otóż z nadzianego gringo pedałującego wypasionym rowerem przemieniam się – bez żadnego korygowania tego, kim jestem, co robię i w jaki sposób żyję – w zapuszczonego łazęgę, otrzymującego na wejściu wizerunkową, menelową wlepkę.
Skąd nagle taka zmiana? Otóż głównym elementem dystynktywnym, nadającym mi status osoby bez dachu nad głową, staje się mój środek lokomocji, czyli rower. […] jak to się dzieje, że w oczach przeciętnego Amerykanina nie uchodzę za sumiennie płacącego podatki obywatela, który po prostu postanowił opuścić swoją strefę komfortu, przytroczył sakwy do bagażnika i wybrał się na tygodniową wycieczkę za miasto? Czym tłumaczyć fakt, że z nielicznymi wyjątkami ludzie biorą mnie za życiowego wykolejeńca, niezbyt pasującego do amerykańskiego snu?
Rozróżnienie jest stosunkowo proste. Rowerzysta, nazwijmy go, właściwy, bądź też profesjonalny, bez znaczenia – krótko- czy długodystansowy, jeździ w grupie (a przynajmniej w parze) i obowiązkowo w kasku.
*
Cóż zrobić, trzeba się zatrzymać i psy odstraszyć albo porozmawiać. Przynajmniej spróbować. Oczywiście nie słowami, słowa nie mają tu nic do rzeczy. […] Trzeba się zatrzymać, znieruchomieć […]. Przyjaźnie zagwizdać. Bez strachu, bez żadnej obawy. Wymienić się energią. Wysłać ciepły sygnał i poczekać. Agresja ulotni się sama.
*
Stałem i stałem, i na nic nie mogłem się zdecydować. Ani na ruch w którąkolwiek ze stron, ani choćby na ten obezwładniający bezruch, który w pewnym momencie zaczął mi coraz mocniej ciążyć, bo już nie chciałem bezczynnie się szamotać, zastanawiać, co dalej, tylko chciałem coś zrobić, zrobić cokolwiek, co byłoby działaniem, wolicjonalnym uwolnieniem zmysłów i przekuciem chaotycznych, rozbieganych myśli w czyn.
Sięgnąłem do kieszeni, w której trzymałem kamyk. Zacisnąłem dłoń. Gdy poczułem, że się ogrzał, zbliżyłem go do ust i pożegnawszy oddechem, cisnąłem w ciemną ścianę lasu. Powietrze przeciął trzepot skrzydeł.
*
Spojrzałem tam, gdzie ucichły słowa.
*
Gdy leżałem wyczerpany w swoim przenośnym domu, poczułem fizycznie czyjąś obecność. Coś było obok mnie. Coś o wiele bardziej realnego niż patrzące z góry trzecie oko. Było ze mną, kiedy ktoś próbował zrobić mi krzywdę na drodze, było i tu, teraz, przynosząc ze sobą błogi spokój, że nie ma się czego obawiać. Że absolutnie nie ma się czego bać, bo owo coś ciągle ze mną jedzie. Choćby zdarzało mi się o tym zapomnieć, to i tak jest, zawsze blisko, unosi się gdzieś obok.
Tej nocy pozwoliło się dotknąć.
*
Jakkolwiek naiwnie to brzmi – coś mnie popychało, coś nie pozwalało się zatrzymać, kierowało mną i dodawało sił.
Piotr Strzeżysz, Zaistnienia,
Helion, Gliwice 2020.
(wyróżnienie własne)
Obejrzałem się. W wypełniającej cały świat jaskrawości, na drugim końcu widzenia, dostrzegłem drzewo ośnieżone, konarami pochylone, zatęsknione, a na nim istotę latającą, czarną, kruczącą.
– Kim jesteś? – zapytałem.
– Drogą. Czekałam na ciebie.
– Dokąd prowadzisz?
– Za istnienie.
– A gdzie to jest?
– Tam, gdzie już jesteś. Już tam czekasz na siebie.
*
Obejrzałem się. W wypełniającej cały świat jaskrawości, na drugim końcu widzenia, dostrzegłem drzewo oszronione, konarami pochylone, zatęsknione, z siedzącą na nim istotą latającą, czarną, kruczącą.
– Kim jesteś? – zapytałem.
– Tobą, czekałam na ciebie. Dotarłeś do celu.
– Jak to? To już tu?
– Tak. Wracasz do przerwanego snu.
– A ty? Pójdziesz tam ze mną?
– Nie, ja zostaję tutaj. Zamarzyłeś mnie pośród słów.
(tamże)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz