niedziela, kwietnia 30, 2023

5021. Z oazy (CXLV)

Niedzielne odliczanie literek, raz. Tamta podróż, ale w drugą stronę. Połykając tę książkę, nie przypuszczałam, że w sumie to będzie jedyna pozycja z ISBN-em warta uwagi w tym tygodniu.

Zatrzymane w akapitach spotkania, chwile czy myśli Auto­ra sprawiły mi ogromną przyjemność. Reglamentowałam ją sobie niczym pod­trzy­mu­ją­cą życie kroplówkę, pod którą podłączałam się wyłącznie przy kawie po pierwszej, a przed drugą re­hab­ką. Wydzielałam sobie kolejne rozdziały wyjątkowo skrupulatnie, a i tak książka skończyła się w nie­przy­zwo­i­cie szalonym tempie.

Dlaczego? Bo nie znałem i nadal nie znam odpowiedzi. Nie potrafię wy­ja­śnić, dlaczego robię to, co robię, czego szukam, co wciąż pcha mnie w drogę, co do której nie mam specjalnie wygórowanych oczekiwań ani szczególnych wyobrażeń. […]  Nie mam pojęcia, dlaczego przedkładam drogę ponad dom, trud ponad wygodę, samotność ponad rodzinę i przy­ja­ciół, ryzyko i niepewność ponad spokój i bezpieczeństwo. Może po prostu lubię być w dro­dze. Podobno wędrowne ptaki tak mają. Odnajdują wewnętrzny spo­kój i są szczęśliwe tylko wtedy, kiedy są w ruchu. Latać nie mogę, więc je­żdżę rowerem. Jeżdżę, aby jeździć. A reszta to tylko dodatki. Do szczęścia.

*

Ruszyłem w tę samą drogę, którą przebyłem kilkanaście miesięcy wcześniej, tyle że w odwrotnym kierunku.

*

– Przecież widzę, że myślisz o czymś. Milczysz od pięciu minut.
     – Od pięciu minut? – powtórzyłem, jeszcze bardziej zdziwiony, i dopiłem zimną kawę. – Nie wiem, nie myślałem o niczym. O niczym szczególnym w każdym razie. Ot, puste myśli błądziły gdzieś po głowie.
     – Puste myśli? Coś takiego nie istnieje – zaprotestował, potem utkwił we mnie łagodne spojrzenie i zapytał ponownie: – To gdzie byłeś?
     – Gdzie byłem? – żachnąłem się. – Nigdzie nie byłem. Przecież tutaj jestem.
     – O, gdyby tak było, to byś tu był, ale ciebie tutaj nie ma
.

*

Pośrodku czyichś marzeń, wewnątrz własnego snu, jadę na północ.

*

Cisza i wrzask, światło i ciemność, inercja i ruch, życie i śmierć. W la­ty­no­skich krajach brakuje półtonów, a życie balansuje między nieistnieniem a karykaturalnym nadmiarem.

*

Nie mogę zaprzeczyć, lubię kawę. Co więcej – darzę ją swego rodzaju na­boż­nym szacunkiem, w dodatku z biegiem lat postępującym. Między mną a kawą wytworzyła się niemalże intymna więź, spajająca wszystkie po­ranki i południowe sjesty w przepełnione wyczekiwaniem kofeinowe kon­tinuum.

*

Zdyszany przekroczy próg domu. Choć dom przecież po obu stronach drzwi może być.

*

Wpatrywałem się we fragment asfaltu, na którym niegdyś leżałem, pró­bu­jąc doj­rzeć jakieś pozostawione ślady. Bezskutecznie. Żadnych zadrapań, pęknięć, zarysowań. Ciężko mi było uwierzyć, że właśnie tutaj wy­da­rzy­ło się coś, co być może uchroniło mnie przed czymś innym.

*

Do dziś nie rozumiem, co właściwie owego dnia się wydarzyło. Czy dzięki tej historii stałem się bardziej uważny? Nie wydaje mi się. Sta­ram się uwa­żać na tyle, by niczego nie przegapiać. Być może to zbyt mało, ale mi wy­starcza.
     Zdarza się, że widzę wtedy to, czego nie ma.
     Zdarza się, że nie dostrzegam tego, co naprawdę jest.

*

Marzyć, tęsknić za niewyrażalnym, mieć co zjeść i w co się ubrać, być dobrym dla innych i dla siebie, cieszyć się dro­bny­mi przyjemnościami dnia – oto jego życiowa dewiza.

*

Po kilkukrotnym odwiedzeniu Stanów Zjednoczonych zdążyłem się przy­zwy­czaić, że niemal wszyscy w tym kraju biorą mnie za kloszarda. Bez­po­śred­nio po przekroczeniu przeze mnie granicy z Meksykiem nagle dochodzi do niezamierzonej, a jednocześnie nieuniknionej transmutacji: otóż z na­dzia­ne­go gringo pedałującego wypasionym rowerem przemieniam się – bez żadnego korygowania tego, kim jestem, co robię i w jaki sposób żyję – w za­pu­szczo­ne­go łazęgę, otrzymującego na wejściu wizerunkową, me­ne­lo­wą wlepkę.
     Skąd nagle taka zmiana? Otóż głównym elementem dystynktywnym, nadającym mi status osoby bez dachu nad głową, staje się mój środek lo­ko­mo­cji, czyli rower. […]  jak to się dzieje, że w oczach przeciętnego Ame­ry­ka­ni­na nie uchodzę za sumiennie płacącego podatki obywatela, który po pro­stu postanowił opuścić swoją strefę komfortu, przytroczył sakwy do ba­gaż­nika i wybrał się na tygodniową wycieczkę za miasto? Czym tłu­ma­czyć fakt, że z nielicznymi wyjątkami ludzie biorą mnie za życiowego wy­ko­le­jeń­ca, niezbyt pasującego do amerykańskiego snu?
     Rozróżnienie jest stosunkowo proste. Rowerzysta, nazwijmy go, wła­ści­wy, bądź też profesjonalny, bez znaczenia – krótko- czy długo­dy­stan­so­wy, jeździ w grupie (a przynajmniej w parze) i obowiązkowo w kasku.

*

Cóż zrobić, trzeba się zatrzymać i psy odstraszyć albo porozmawiać. Przy­naj­mniej spró­bo­wać. Oczywiście nie słowami, słowa nie mają tu nic do rzeczy. […]  Trzeba się zatrzymać, znieruchomieć […]. Przy­jaź­nie za­gwi­zdać. Bez strachu, bez żadnej obawy. Wymienić się energią. Wy­słać ciepły sygnał i poczekać. Agresja ulotni się sama.

*

Stałem i stałem, i na nic nie mogłem się zdecydować. Ani na ruch w któ­rą­kol­wiek ze stron, ani choćby na ten obezwładniający bezruch, który w pew­nym momencie zaczął mi coraz mocniej ciążyć, bo już nie chciałem bez­czyn­nie się szamotać, zastanawiać, co dalej, tylko chciałem coś zrobić, zrobić co­kol­wiek, co byłoby działaniem, wolicjonalnym uwolnieniem zmy­słów i prze­ku­ciem chaotycznych, rozbieganych myśli w czyn.
     Sięgnąłem do kieszeni, w której trzymałem kamyk. Zacisnąłem dłoń. Gdy poczułem, że się ogrzał, zbliżyłem go do ust i pożegnawszy od­de­chem, ci­sną­łem w ciemną ścianę lasu. Powietrze przeciął trzepot skrzydeł.

*

Spojrzałem tam, gdzie ucichły słowa.

*

Gdy leżałem wyczerpany w swoim przenośnym domu, poczułem fizycznie czyjąś obecność. Coś było obok mnie. Coś o wiele bardziej realnego niż pa­trzą­ce z góry trzecie oko. Było ze mną, kiedy ktoś próbował zrobić mi krzy­wdę na drodze, było i tu, teraz, przynosząc ze sobą błogi spokój, że nie ma się czego obawiać. Że absolutnie nie ma się czego bać, bo owo coś ciągle ze mną jedzie. Choćby zdarzało mi się o tym zapomnieć, to i tak jest, zawsze blisko, unosi się gdzieś obok.
     Tej nocy pozwoliło się dotknąć.

*

Jakkolwiek naiwnie to brzmi – coś mnie popychało, coś nie pozwalało się zatrzymać, kierowało mną i dodawało sił.

Piotr Strzeżysz, Zaistnienia,
Helion, Gliwice 2020.
(wyróżnienie własne)

Obejrzałem się. W wypełniającej cały świat jaskrawości, na drugim końcu widzenia, dostrzegłem drzewo ośnie­żo­ne, konarami pochylone, zatęsknione, a na nim istotę la­ta­jącą, czarną, kruczącą.
     – Kim jesteś? – zapytałem.
     – Drogą. Czekałam na ciebie.
     – Dokąd prowadzisz?
     – Za istnienie.
     – A gdzie to jest?
     – Tam, gdzie już jesteś. Już tam czekasz na siebie.

*

Obejrzałem się. W wypełniającej cały świat jaskrawości, na drugim końcu widzenia, dostrzegłem drzewo oszro­nio­ne, konarami pochylone, zatęsknione, z siedzącą na nim istotą latającą, czarną, kruczącą.
     – Kim jesteś? – zapytałem.
     – Tobą, czekałam na ciebie. Dotarłeś do celu.
     – Jak to? To już tu?
     – Tak. Wracasz do przerwanego snu.
     – A ty? Pójdziesz tam ze mną?
     – Nie, ja zostaję tutaj. Zamarzyłeś mnie pośród słów.

(tamże)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz