niedziela, kwietnia 23, 2023

5013. Z oazy (CXLIV)

Niedzielne odliczanie literek, dwa. Tytuł tej książki był powodem, by sięgnąć po tę książkę. Sięgnęłam z nadzieją, że znajdę chociaż jedno zdanie, jeden akapit, w któ­rych moje doświadczenie będzie mogło się przejrzeć niczym w lustrze, a nie w krzy­wym zwierciadle.

Postać Marii Skłodowskiej Curie, bardzo przepraszam, Jej nieludzka wielkość, która sugerowała brak ludzkich doświadczeń (skąd ten idiotyczny pomysł?), nie za­chę­ca­ła wcale, była wręcz ziarenkiem wątpliwości, czy ten wybór ma sens. Zaryzykowałam. Nie mo­głam zrobić nic lepszego! Na czytniku miałam na chwilę przed piątkową re­hab­ką, rzuciłam wszystko, co czytałam, i chwilkę po północy było po lekturze.

Jak niebywale gęsta życiem jest ta książka! Nie ma w niej ani jednego słabego miej­sca, choć stanowi patchwork kwestii, które podejmują: żałobę, biografię Laureatki dwóch Nagród Nobla, elementy biografii Autorki i charakter miejsca kobiet w świe­cie w ostatnich stu latach z hakiem. Lektura obowiązkowa w tym roku, bez dwóch zdań.

Wybór cytatów nie był trudny: z gęstego, wybrałam najgęstsze, a potem z tego wy­bo­ru najnajgęstsze. Wybór jednego cytatu był również prosty, choć chwytający za gardło. Trudniej było z ilustracją — żadne kształty, mające znaczenie w neuro­gra­fice, nie miały nic sensownego do za­ofe­ro­wa­nia, ale bazgroł energetyczny — zro­bio­ny, gdy zatrzymałam się przy swoim do­świad­cze­niu straty — i owszem. Zachwyciło mnie to, co się wyłoniło, ukoiło i pozo­sta­nie ze mną.

Jeśli czytać biografię Noblistki, to tylko tę! Fragmenty dziennika Marii zachowałam w chronologicznej kolejności i, by je odróżnić od słów Autorki książki, zaznaczyłam niebieskim kolorem.

I zaczęło w mojej głowie rosnąć coś bezkształtnego. Pragnienie opo­wie­dze­nia jej historii moimi słowami. Pragnienie, żeby użyć jej życia jako idealnej miary, potrzebnej do zrozumienia mojego; i nie mówię o teoriach femi­ni­stycz­nych, ale o próbie rozwikłania, jakie jest #MiejsceKobiety w spo­łe­czeń­stwie, w którym tradycyjne miejsca zostały zamazane (mężczyzna też cho­dzi zagubiony, oczywiście, ale w tym bagnie niech się grzebie jakiś facet). Pragnienie wałęsania się po świecie, po moim świecie; i za­sta­na­wia­nia się na temat #Słów, które rezonują we mnie, #Słów, które ostatnio kręcą mi się po głowie jak wałęsające się psy.

*

Jak wiadomo, cierpienie z miłości jest jak choroba morska: ludziom twój stan wydaje się zabawny, ale ty czujesz, że umierasz.

*

I taka była Mania: prawie się poddała. Śliczny młodzieniaszek o mały włos sprawiłby, że poddałaby się i zaakceptowała tradycyjne przeznaczenie cór­ki, która poświęca się i zostaje, aby zajmować się ojcem. Włosy stają mi na głowie na samą myśl, że ten dureń był o krok od pozbawienia nas Marii Curie! (Kazimierz ostatecznie stał się jednym z najważniejszych polskich matematyków, co nie zmienia faktu, że i tak ciągle wydaje mi się emocjo­nal­nie żałosny). Pytam się, ile takich Mań zostało straconych po drodze w podobny sposób… Ile potencjalnych malarek, pisarek, inżynierek, wyna­laz­czyń, podróżniczek, rzeźbiarek, lekarek, geometrek, geografek, astro­no­mek, historyczek, antropolożek… Ile innych cudownych radio­aktyw­nych ko­biet nie dotarło do sytuacji, w której mogłyby emanować promieniowanie?

*

To była biała czarownica, dobra wróżka. Spędziła na tej robocie trzy długie i wyczerpujące lata i w końcu zdołała wydobyć rad, który był jak jeden z tych bajkowych duchów substancją malutką, ostro lśniącą niebieskawą zielenią. Bardzo piękną, oczywiście. Ale śmiercionośną.
     […]  W 1898 roku, niedługo po rozpoczęciu poszukiwań, po zaledwie kil­ku miesiącach szaleńczej pracy, państwo Curie najpierw znaleźli polon, czte­ry­sta razy bardziej radioaktywny niż uran, a nieco później rad, który, jak powiedzieli, był dziewięćset razy bardziej radioaktywny, a tak na­praw­dę to trzy tysiące razy mocniejszy. […]  Lśniący i mocny rad rozpalił ludzką wyobraźnię: było to samo zaranie życia, szczypta energii kosmosu, ogień bogów przyniesiony na Ziemię przez nowych Prometeuszy, którymi byli państwo Curie. […]  nowy pierwiastek zaczęto nieświadomie wy­ko­rzy­sty­wać w sposób niebezpieczny do wszystkiego, jakby był to balsam Silno­rękiego.
     Na przykład dodawano rad do kosmetyków: do kremów do twarzy, bo rzekomo utrzymywał młodość na zawsze, do szminek, toników, żeby wzmo­cnić i upiększyć włosy, do pasty do zębów, żeby zęby były bielsze i bez dziur, do cudownych maści na cellulit. Reklama kremu AlphaRadium mówiła: „Radioaktywność jest podstawą zachowania zdrowych komórek skóry”. Jeśli chodzi o sprawy powiązane z kobiecym pięknem, zawsze po­peł­nia­li­śmy okro­pień­stwa, na przykład wieki wykorzystywaliśmy węglan ołowiu do wybielania twarzy, szminki robione były z siarczku rtęci, farby do wło­sów zawierały zaś siarczek ołowiu, wapno palone i wodę; wszystko to było okropnie toksyczne i w dłuższym czasie śmiertelne.

*

Jej walka ze światem przechodzi przede wszystkim przez walkę z samą sobą.

*

Nie ma się co oszukiwać, zarówno Pierre jak i Maria byli freakami. […]  z czasem odkryłam, że normalność nie istnieje; że nie pochodzi od słowa „normalny”, jako synonim czegoś najbardziej pospolitego, ale od „norma”, „regulacja”, „nakaz”. Normalność jest konwencjonalną ramą, która homogenizuje ludzi jak te owce zamknięte w owczarni; jednak jeśli spoj­rzysz z bardzo bliska, każdy z nas jest inny. Kto nie poczuł się potworem cho­ciaż raz? A poza tym: bycie innym może też nieść ze sobą korzyści.

*

W wieku dwudziestu lat Pierre napisał: „Trzeba zmienić życie w sen i urzeczywistnić te sny”.

*  *  *

[…]  z upływem lat coraz częściej odnoszę wrażenie, że istnieje ciągłość ludzkiego umysłu; że w rzeczywistości istnieje zbiorowa podświadomość, która nas splata, jakbyśmy byli ławicą ściśniętych ryb, tańczących w jed­nym rytmie, zupełnie nieświadomie. I #ZbiegiOkoliczności stanowią część tego tańca, tej całości, tej muzyki, tej wspólnej piosenki, której nie możemy przestać słuchać, bo wiatr przynosi nam wciąż tylko poszczególne nuty. Wiem, że nie ma naukowej dyscypliny w tym, co mówię, ale ta myśl jest pocieszająca, bo ustawia twoją małą tragedię twojego indywidualnego życia w jakiejś perspektywie.

*

[…]  im bardziej się przybliżasz do esencji, mniej możesz ją nazwać. Szpik książek znajduje się na krawędziach słów.

*  *  *

Jedynie przy okazji urodzin i śmierci człowiek wychodzi poza czas; Ziemia przestaje się kręcić, a wszelkie trywialności, na które marnotrawimy go­dzi­ny, opadają na ziemię jak brokatowy pył. Kiedy rodzi się dziecko albo ktoś umiera, teraźniejszość dzieli się na pół i pozwala ci przez moment dojrzeć szczelinę tego, co prawdziwe: monumentalną, roz­ża­rzo­ną i beznamiętną. Człowiek nigdy nie czuje się tak autentyczny, jak wtedy, gdy krąży wokoło tych biologicznych granic: masz pełnię świa­do­mo­ści, że przeżywasz coś bardzo wielkiego.

*

Mój Piotrze, jak mnie martwi wszystko w tym domu, co po so­bie zo­stawiłeś. Duch tego domu odszedł, wszystko jest smutne, opusz­czo­ne i pozbawione sensu.

*

Prawdziwy ból jest niewypowiedziany. Jeśli możesz mówić o tym, co cię zadręcza, masz szczęście: to oznacza, że nie jest aż tak źle. Bo jeśli ból spada na ciebie bez uśmierzenia, pierwszą rzeczą, którą ci odbiera, jest #Słowo.

*

Wokoło mnie wszyscy zapominają. […]  momenty spokoju są rzadkie i mam przede wszystkim to obsesyjne poczucie opusz­cze­nia, z chwilami rozpaczy, i też niepokój, i czasem żałosne poczucie, że to wszystko jest złudzeniem i że wrócisz.

*

I pośród tych ruin ty obsesyjnie kręcisz się wokoło tego, co działo się na chwilę przed trzęsieniem ziemi. Gdybym o tym wiedziała! – mówisz do siebie. Ale nie wiedziałaś.

*

Trudno ustalić, ile opowiedzieć i gdzie się zatrzymać, jak posługiwać się zawsze radioaktywną substancją rzeczywistości.

*

Kreatywność jest tym właśnie: alchemiczną próbą transmutowania cier­pie­nia w piękno. […]  Trzeba zrobić coś z tym wszystkim, żeby nas nie znisz­czy­ło, z tym płomieniem rozpaczy, z niekończącym się marno­traw­stwem, z wściekłym bólem przeżywania okrutnego życia. My, ludzie, bronimy się przed bezsensownym bólem, ozdabiając go mądrością piękna. Miażdżymy węgle gołymi rękami i czasem udaje nam się sprawić, że wyglądają jak diamenty.

*

Dźwigamy naszych zmarłych na własnym grzbiecie: tak mi powiedział Amos Oz w jednym z wywiadów (Żydzi mają tylu zmarłych, twierdził, że ciężar jest nadludzki). Albo raczej jesteśmy relikwiarzami naszych uko­cha­nych. Nosimy ich w sobie, jesteśmy ich wspomnieniem.

*

W sumie życie jest tak zawzięte, tak piękne, tak potężne, że już od pier­wszych chwil bólu pozwala ci się cieszyć momentami radości: rozkoszą pięk­ne­go wieczoru, śmiechem, muzyką, bliskością przyjaciela. Otwierają się drzwi w życiu z tym samym uporem, z jakim malutka roślinka jest w stanie przebić się przez beton, żeby wystawić głowę ku słońcu. Jednak w tym sa­mym czasie ból również podąża swoim kursem.

*

Wczoraj byłam na cmentarzu. Nie byłam w stanie zro­zu­mieć słów „Pierre Curie” wyrytych w kamieniu. Słońce i pięk­no pól bolały mnie […].

*

Tak trudno zrozumieć, że gdy odszedł ktoś kochany, nie mieści ci się w gło­wie jego nieobecność?

*

Śmierć stanowi część życia i jest częścią opowiadania o ży­ciu. Jest ostatnią możliwością znalezienia znaczenia i na­da­nia spójnego sensu temu, co zdarzyło się wcześniej […].
  //  Iona Heath

*

Żeby żyć, musimy siebie opowiadać; jesteśmy produktem naszej wyobraźni. Nasza pamięć w rzeczywistości jest wymysłem, opowieścią, którą co­dzien­nie piszemy na nowo (to, co pamiętam dzisiaj z mojego dzieciństwa, nie jest tym, co pamiętałam dwadzieścia lat temu); co oznacza, że nasza tożsamość też jest fikcyjna, bo opiera się na pamięci. I bez tej wyobraźni, która do­peł­nia i odbudowuje naszą przeszłość, nadając chaosowi życia pozory sensu, istnienie doprowadzałoby do szaleństwa i byłoby nieznośne, czysta wście­kłość i wrzask. Dlatego kiedy ktoś umiera, jak dobrze mówi pani doktor [Iona] Heath, trzeba dopisać finał. Finał życia tego, kto umiera, ale też finał na­sze­go wspólnego życia. Opowiedzieć nam, kim byliśmy jedno dla dru­gie­go, powiedzieć nam wszystkie konieczne piękne słowa, zbudować mosty po­nad pęknięciami, wyplenić chwasty z krajobrazu.

*

Wydaje mi się, że […]  nie powinnam móc się śmiać szczerze nigdy więcej aż do końca swoich dni.
     […]  chciałam ci powiedzieć, że zakwitły złotokapy i glicynie, i głóg, i rozwijają się lilie, podobałoby ci się zobaczyć to wszystko i ogrzewać się w słońcu. […]  Chwilowo wydaje mi się, że mój ból zmniejsza się, usypia, ale zaraz odradza się wytrwały i potężny.
     […] 
Mój Piotrze, wszystko już minęło i oddala się ode mnie coraz bar­dziej; pozostaje mi smutek i żal.

*

#Wina, że się nie powiedziało, że się nie zrobiło, że się kłóciło o błahostki, że się nie okazało więcej czułości. Człowiek byłby nieskończenie bardziej szczo­dry wobec kochanych zmarłych; ale oczywiście zawsze znacznie trudniej jest być szczodrym wobec żywych.

*

[…]  historia z żałobą jest bardzo dziwna. Przede wszystkim, przypuszczam, w żałobach pozaczasowych, po śmierciach, które jeszcze nie powinny się wydarzyć. I to dziwne, że mimo mijającego czasu ból straty, kiedy już za­cznie boleć, za każdym razem wydaje ci się równie intensywny. Oczy­wi­ście, że jest coraz lepiej, zdecydowanie lepiej: ból pojawia ci się coraz rzadziej i możesz wspominać swojego zmarłego bez cierpienia. Jednak kiedy po­ja­wia się ból, a ty nie za bardzo wiesz dlaczego, istnieje ta sama ra­na, ten sam żar.

*

Sądzę, że nasze linearne postrzeganie czasu wszystko pogarsza. Einstein powiedział już dawno temu, że czas i przestrzeń są zagięte, ale my ciągle przeżywamy minuty jako nieuniknioną sekwencję (i konsekwencję).

*

Życie to to, co się wydarza, kiedy
my zajmujemy się czymś innym.
  // Johna Lennon (1940–1980)

*

Według różnych studiów zrealizowanych w ostatnich latach na ogromnych próbach setek tysięcy ludzi z osiemdziesięciu krajów, #Szczęście rysuje się przez całe życie jako stała i solidna krzywa w formie U. To znaczy męż­czyź­ni i kobiety ze wszystkich społeczeństw mówią, że czują się szczę­śliw­si w mło­do­ści i starości, podczas gdy chwila najtrudniejsza istnienia jest po­mię­dzy czterdziestym i pięćdziesiątym rokiem życia.

Rosa Montero, Ta żałosna myśl, że nigdy więcej cię nie zobaczę,
przeł. Wojciech Charchalis, Wydawnictwo Wyszukane, Warszawa 2023.
(wyróżnienie własne)

Tak: są w stanie pójść na front i walczyć w nie­praw­do­po­dob­nych wojnach; ryzykować życiem, wspinając się na Everest; przejść przez burzowe dżungle, żeby znaleźć źródła Nilu; ale w sprawach emocjonalnych, w senty­men­tal­nych, w codziennej rzeczywistości mężczyźni wy­da­ją nam się szczerze #Słabi.

*

Tak, jest trudno, bardzo trudno być kobietą, bo w rze­czy­wi­sto­ści nie wiesz, na czym to polega, ani nie chcesz przyjąć tego, czego wymaga tradycja. Lepiej być ni­czym, żeby móc być wszystkim, co było, jak mi się wy­da­je, opcją Marii.

*

Mówią, że Ludzkość może dzielić się na takich, których dzieciństwo było piekłem, więc będą żyli ścigani przez tego ducha, i tych, którzy cieszyli się cudownym dzie­ciń­stwem, więc jest im jeszcze gorzej, bo na zawsze utracili raj. […]  W dzieciństwie zawsze jesteśmy o krok od śmier­ci, mówiąc metaforycznie. Albo przynajmniej umie­ra­ją, albo bywają okaleczane niektóre z naszych gałęzi. Wzrastamy jak bonsai, torturowani i przycinani, umniejszani przez okoliczności, konwencje, uprzedzenia kulturowe, wymogi społeczne, dziecięce traumy i ocze­ki­wa­nia rodzinne.

*

[…]  jeszcze całkiem niedawno, zaledwie kilka dekad te­mu, największym problemem kobiety Zachodu była nie­umiejętność życia w zgodzie z własnym pragnieniem: zawsze żyła dla pragnień innych ludzi, rodziców, na­rze­czo­nych, mężów, dzieci, jakby jej własne aspiracje były drugorzędne, niestosowne i ułomne.

*

Rzeczywistość jest ślepa i złożona i upiera się przy tym, żeby obscenicznie zabierać nas w przeciwnym kierunku, kiedy zaczynamy marzyć.

*

[…]  atrybuty tradycyjnie przypisywane mężczyznom u kobiet wydają się szokujące. O ile u mężczyzn uważa się za eleganckie i męskie hamowanie emocji, z kobiety takiej jak Maria, według Ensteina, czyni to zimną rybę. Tak samo nigdy nie ocenia się negatywnie tego, że męż­czy­zna jest ambitny: przeciwnie, jest to atrybut walki, konkurencyjności, wielkości. Ale kobieta ambitna… ach, to czarownica. Naprawdę zła.

*

Maria Curie nie była tylko pierwszą kobietą uho­no­ro­wa­ną Nagrodą Nobla i jedyną laureatką dwóch nagród, ale też pierwszą studentką kończącą studia na Wydziale Nauki paryskiej Sorbony, pierwszą doktoryzowaną z nauk ścisłych we Francji, pierwszą, która miała swoją katedrę… Była pierwsza na tylu polach, że nie sposób ich wymienić. Pionierka absolutna. Istota nie z tego świata. Była też pierwszą kobietą, która została pochowana w Pan­te­o­nie Wybitnych Mężczyzn (sic!) w Paryżu. Prze­nie­siono jej szczątki 26 kwietnia 1995 roku z wielką pom­pą i ostentacją (oczywiście w Panteonie leżą też Pierre Curie i Paul Langevin, czyli mąż i kochanek Marii) i prze­mó­wie­nie prezydenta Mitteranda, wtedy już bar­dzo chorego, podkreślało „przykładną walkę kobiety” w społeczeństwie, w którym „funkcje inte­lek­tu­al­ne i odpo­wie­dzialność publiczna były zarezerwowane dla mężczyzn”. Były, powiedział. Jakby te nierówności już zostały całkowicie przezwyciężone we współczesnym świecie.

(tamże)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz