Dokładnie tydzień temu w drodze do lekarza, gapiąc się na drzewa na horyzoncie, dotarło do mnie, że listopadowe kolory w tym roku są bardzo marco-somà-rańczowe. Uśmiechnęłam się na wewnętrzną zmianę, której właśnie stawałam się świadkiem. Listopad był do tej pory dla mnie od zawsze najtrudniejszym miesiącem roku. Nie stał się ulubionym, ale przestał być tak makabryczny, gdy zyskałam świadomość wszechogarniającej mnie palety barw włoskiego ilustratora. Żyję sobie w bajce.
Dokładnie tydzień temu dostałam to przepiękne zdjęcie. Również tam grasowały marco-somà-rańczowe kolory. Uśmiechnęłam się wtedy z powodu palety barw po raz drugi. A zdjęcie? Muszę je tu mieć.
fot. Hawwa, fragment.
mai mettere fretta!
[nigdy się nie śpiesz!*]
__________
* wolę zachwycające moje serce: nigdy nie zakładaj na siebie pośpiechu!
Rok temu było bardziej kolorowo, a nawet zielono :). Zawsze zadziwia mnie, jak silne jest przywiązanie do stereotypu: "listopadowe słoty". Listopad od pewnie 15 lat jest ciepły i kolorowy, przynajmniej do 2/3, czyli do 20-go. Lubię listopad, lubię łąki z przygaszoną zielenią, żółto-brązowymi trawami i ostrym zapachem butwiejących roślin. Nie lubię grudnia, to dla mnie najgorszy okres w roku. Wtedy już nie ma ani koloru, ani światła. Mam wrażenie, że wszystko umarło. Są za to tandetne świecidełka i równie tandetne i pełne hipokryzji hasła typu "magia świąt" i "rodzinny czas". A jeśli ktoś nie ma rodziny, a z rodziną "z urodzenia" jest na tyle emocjonalnie daleko, że nie czuje potrzeby spędzania z nią czasu z okazji tzw. "świąt", to co ma zrobić?
OdpowiedzUsuń