wpis przeniesiony 17.03.2019.
(oryginał z zawieszkami)
Robiłam drobne porządki z blogowymi znacznikami. Natknęłam się na wiele, zaskakujących mnie wpisów. Dopiero czytając je, widzę, jak wiele zachodzi we mnie zmian. Dzieją się jedna po drugiej, niepostrzeżenie niby, ale znacząco. Syndrom palacza, co rzucił fajki dwadzieścia lat temu, odkryłam dziś w sobie. I uśmiałam się jak norka.
Syndrom? Człowiek, co rzucił palenie naście lat temu, staje pod kioskiem, rzuca okiem na papierosy. Widzi aktualne ceny i za głowę się łapie, ile to teraz fajki kosztują, że majątek, że kto to słyszał, rany boskie, kto to kupuje? Kupuje. Znam jednego.
Syndrom? Mam go, choć nigdy nałogowo nie zajmowałam się papierosami. Dokładnie sześć miesięcy temu napisałam, że ja nie dorosłam do opcji poczekania, aż książka będzie w bardziej akceptowalnej cenie. Sześć miesięcy! Tylko! I co? I stałam się potworną książkową s k n e r ą. Z zasady nie kupuję książek, które kosztują więcej niż dwadzieścia złotych, a gdy ściągam okładki książek przeczytanych, nie mogę uwierzyć w ceny: 34,90 zł, 42 zł, 49 zł — co to w ogóle jest? Abstrakcja! Ludzie gotowi są płacić tyle za kiepski papier i beznadziejny skład książki? Podziwiam. Przez chwile nawet rozumiem, dlaczego czytelnictwo w Polsce ma się bardzo źle. Patrzę na te ceny i dociera do mnie, ile pieniędzy na makulaturę w swym życiu przerobiłam. I nie płacę.
I co? Minęło przecież tylko sześć miesięcy. I zaznaczam, i czekam, i z przyjemnością kupuję książki za 9,90 zł, 14,90 zł lub w maksie 19,90 zł. Wyjątki mogą się zdarzyć, nie zarzekam się, ale to już zawsze są wyjątki, a nie norma. Pięknie wydana książka w tym kraju to też wyjątek, nie reguła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz