wpis przeniesiony 28.02.2019.
(oryginał)
Też we wrześniu, ale trzy lata temu Braciak wywlókł mnie do niepozornej, sieciowej kafejki. Pierwsza wizyta w tym miejscu nie zapowiadała uzależnienia --- miejsce jak miejsce, kawa jak kawa, tylko nasza rozmowa była warta zachodu.
Kiedy? Nie pamiętam. Skusiłam się na Moccę w największym, półlitrowym kubku i... wpadłam jak śliwka w kompot. Jedyna kawa, której nie słodzę, jedyna kawa w taaakiiiim kubku. Jedyne w swoim rodzaju kanapy --- dobrze służące ludziom z chorym kręgosłupem, okna od samej ziemi do samego sufitu --- padało, wiało a ja siedząc w ciepełku mogłam przyglądać się pędzącym przechodniom. Raj!
Moim doświadczeniem w Polsce jest niestety to, że dobre rzeczy i miejsca mają kłopoty z trwaniem. Zwykle jak znajdę coś cudnego, przyzwyczaję się to... owo coś znika z rynku. Po dwóch latach, gdy w zasadzie robiłam już za element wystroju wnętrza, opisana kafejka została zlikwidowana. :( Zostałam z nieszczęściem porzuconego kota w sercu, który był przyzwyczajony do miejsca, do kanapy, do kubka, do okien. W przeciągu roku obeszłam pozostałe znajdujące się kafejki Wayne’sa i nic... w jednej brak okien, w drugiej brak kanap. Czułam się jak sierściuch ze schroniska bez szans na adopcję. Do dziś!
Dziś znów padało. Trzeci dzień Kudłata uczy się zostawać sama w domu na ciut więcej niż dwie godziny. Popędziłam na masaż z myślą, że zaraz po nim przetestuję ostatniego znanego mi Wayne’sa w Wawince i... BINGO!
Była kawa w moim kubku, była kanapa i było okno! Poczułam się jak kot, który wrócił z dalekiej podróży do domu. Tylko Braciaka brakowało, ale ten w pracy.
Jako kot i niekot mogę już spokojnie zamknąć wrzesień...