piątek, lipca 30, 2021

4330. U Białego Kruka (LXXXII)

Wczoraj wieczorem pierwszy raz paliliśmy latarenkę. Każdy z nas przeżywa i pró­bu­je zinternalizować otaczającą nas nieobecność Orzeszka na swój sposób. Ja, po tej stro­nie tęczy, po­trze­bu­ję światła symboli.

Motyl i niezapominajki. Mam nadzieję, że podobałyby się Orzeszkowi. Z myślą o Niej je wybrałam. W jakiś sposób, dla każdego z nas w inny, Orzeszek z nami jest.

Autorką tej Piękności jest (oczy-
wiście) Zawsze-Wolna-od-Nudy.

*

Żałoba jest niczym dzikie zwierzę, które targa nas tak daleko w mrok, że wy­da­je się, że nigdy już stamtąd nie wrócimy. Nigdy nie będziemy się już śmiać. Boli tak bardzo, że nigdy do końca nie zrozumiemy, czy kiedyś nam przejdzie, czy też po prostu trzeba się do niej przyzwyczaić.

Fredrik Backman, My przeciwko wam,
przeł. Anna Kicka, Sonia Draga, Warszawa 2020.

6 komentarzy:

  1. Spędziłam dziś z Panią, u Pani - sporo czasu. Czytałam posty, na długo zatrzymałam się przy ostatnim. Wpatrywałam się w latarenkę. W motyla i niezapominajki. Nie wiem dlaczego, ale przypomniałam sobie wycieczki rowerowe Orzeszka i Białego Kruka na Miętusie. I to jak Heniutka wykradała się nocą, smakować w folii pomidory Orzeszka. Czemu pamięć podsunęła akurat te obrazy, wyczytane kiedyś w Pani postach. Może dlatego że wzbudziły masę emocji naraz. Od czułości, i słonecznych łaskotań w pobliżu serducha, po ciepłe rozbawienie. 
    Lubię TU być, wie Pani? Lubię to wrażenie, odczucie, że przykleiłam nos ( i nie tylko) do szyby, przez którą zżywam się, 'oglądam' Panią i Pani kieszenie pełne wewnętrznych zachwytów. Tak widzę posty, jak kieszenie, do których pozwala nam Pani zaglądać. Kieszenie z pogodami i niepogodami. Kieszenie rozśpiewane i te cichsze. Kieszenie potrafiące spojrzeć szczerze w oczy, pobiec - literami, obrazami, dźwiękiem - gdy jest dobrze, albo poczołgać, gdy jest dobrze inaczej. Kieszenie pełen BYCIA. Ma Pani rację. Orzeszek z nami jest. I zawsze już będzie. Tak po prostu! 


    Fredrik Backman. Jak dotąd przeczytałam tylko jedną jego książkę. "Mężczyzna imieniem Ove". Sądzę, że sięgnę również po "My przeciwko wam", bo cytat jaki Pani wstawiła, mocno zaciekawił. I poruszył kamyk, ten co to potrafi 'ściągać' lawinę. 


    W moim przypadku lawinę słów. Obawiam się trochę, żeby Pani nie przysypało. Albo żeby ten literkowy śnieg nie okazał się zbyt niestosowny. Gdyby tak było proszę mi dać znać. Dwa mrugnięcia lewym okiem, albo jeszcze prościej - znak stopu :) 

    Lawina o której mówię, to fragment zapisków w pamiętniku, jakie poczyniłam w 2014 r. Początkiem listopada, tuż po śmierci Osoby, którą kochałam całym sercem. Która była dla mnie Centrum Wszechświata. Mówię o mojej Babci, która wraz z Dziadkiem, pomagała tacie w wychowaniu mnie i mojego brata. I przez pierwsze cztery lata, dopóki nie wróciła matka (z urlopu jaki sobie od nas wzięła, tak to nazwę) - zastępowała mi mamę. 
    Te zapiski, to po części rozmowa z sobą samą, a po części list do dziewczyny, kobiety, przez pewien (wcześniejszy) czas partnerki. Serce wciąż kochało, więc takie 'spowiadanie' w pamiętniku, czy w listach, nawet gdyby miały nie zostać wysłane - pomagało mi uporać się z bólem.



    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. jak się odnieść do wszystkich Pani słów? że poruszyły? że spłakały? że zawstydziły (nie jestem jedyną, która tu ciut dłużej zagląda)? że zgody we mnie nie ma na "ideologię" i na samo wyjaśnianie o przynależności? że kieszenie…

      wczoraj patrząc na pustą ławeczkę przed domem wspominałam, jak Heniutka asystowała Orzeszkowi przy oprawianiu pomidorów, by pod czujnym psim okiem trafiły bez skórki do garnka.

      no więc jak? tylko tak: dziękuję, .d.

      Usuń
  2. Żeby wyjaśnić sytuację, do końca - jestem przedstawicielką tej części społeczeństwa, którą niektórzy z rządzących zwą - 'ideologią'. 
    A teraz - lawina. 
    Żałoba. "dzikie zwierzę, które targa nas tak daleko w mrok, że wy­da­je się, że nigdy już stamtąd nie wrócimy" jak napisał Pan Backman. 


    Strata. Śmierć. Ból. Żałoba.
    Jak widzi to wariat-ka. 


    3 listopad, 2014.


    Babcia zmarła. Nie cierpiała.
    Wróciłam do domu, muszę powiadomić dalszą rodzinę. Mam sporo spraw do załatwienia. Za jakiś czas będę przeżywać, dziś mi tylko od rana niedobrze i wydaje mi się, jakbym nagle gorzej słyszała, takie jakieś głupie uczucie.
    W środę miała wrócić do domu, wiesz? Tak się cieszyłam. Gdy byłam u niej ostatnio, śmiałyśmy się, że gdy już wróci, to pierwszego dnia, będziemy się tulić i tulić, za te wszystkie dni, gdy przytulić się nie mogłyśmy... mówiłam jej - babciu, jak przywrę, to nie wiem kiedy się oderwę... brakowało mi jej.
    Teraz będzie żyć w moim sercu, w myślach, w pamięci.


    Trzymam się.
    Ale nie będziemy o tym więcej rozmawiać, ani dziś, ani jutro, dobrze? Po prostu się stało, nic nie dało się zrobić. Zrobiłam co tylko mogłam. Postawiłam wczoraj na głowie, kogo tylko mogłam. Ale nie było szans na kolejny cud. Odeszła bez cierpień, to dla mnie ważne.
    Traktuj mnie normalnie, Skarbie, gdzieś muszę mieć azyl, będę go mieć u Ciebie, azyl z napisem - nic się nie stało! Jesteśmy tu wszyscy tylko na Chwilę. Kiedyś się spotkamy, gdzieś tam.
    Gdy już skończy się ten tydzień, gdy po pogrzebie, wszyscy wrócą do siebie i zajmą się swoimi sprawami, ja będę wtedy żegnać się z Babcią, po swojemu, później, sama.



    OdpowiedzUsuń
  3. 5 listopada, 2014.

    Kurwa! Kurwa! Kurwa!
    Jaki ten świat jest pojebany! I jakie to życie popierdolone! Trawi nas i wypluwa resztki...
    piekło tu, piekło tam, a ten obiecany raj - chuj wie, gdzie!
    Niedobrze mi, i w głowie "wrze" i chyba mi się, zaraz z włosów zacznie dymić! Nie wiem gdzie mam zawór bezpieczeństwa, albo jakąś gaśnicę... pierdolę taką "infrastrukturę" na tym padole, nieprawdziwą...
    czuję się jak wyjebana przez los dziwka... jak mam traktować kolejne dni, gdy są takie kurewskie.
    Byłam dziś u księdza, dopracowywał "szczegóły", ględził, a ja myślałam, że się porzygam, zrobiło mi się tak zimno, tak cholernie zimno... założyłam nogę na nogę, bo nie chciałam, żeby pomyślał, że ja do jakiejś spowiedzi jeszcze przy okazji, czy coś... gdy zaczął stękać te swoje gadki, myślałam, że szlag mnie trafi, przez pamięć Babci zacisnęłam ręce w pięści, siedział za biurkiem, mierzyłam w myślach odległość, zastanawiałam się, czy dosięgłabym go, czy gdybym przypierdoliła mu mocno, w sam nos, to też miałby taką anielsko-kretyńską minę... taką straszną miałam ochotę powiedzieć mu, że pierdolę te jego odzywki, mam w dupie instrukcję hodowli przyszłych świętych... nie piszę się na te standardy, działają jak płachta na byka...
    dawno zgwałciłam własną aureolę, wyjebałam za drzwi jak zużytą szmatę. Suka czasem wraca! Szuka "pomocników" i chce mi znowu zrobić z siebie "wianek"... jak mi się kurwa chce śmiać... i płakać też... i chyba pieprzyć, jebać, rżnąć, pierdolić! Dziś nie miałabym żadnych hamulców. Nie wiem czemu nie poszłam się gdzieś szmacić. Może wtedy bolałoby gdzieś... gdzie indziej.


    Ból to taki skurwysyński dowcip. Podarek, sama nie wiem, czy od Boga, czy od Diabła, a może razem go wymyślili! Zastanowię się nad tą zagadką kryminalną, w któryś z długich, chujowych, zimowych wieczorów. Uczucia to mafia zwyczajna, tak cholernie potrafią zaskakiwać, nie wiesz kiedy i już masz złącza nagrzane, a za chwilę zimne, wrzątek, lód, wrzątek, lód... i kurwa, mistrzostwa! Konkurencje olimpijskie dla wielbłądów. Niech sobie skurwysyny w dupę wsadzą ucho igielne, jebani mistyfikatorzy, skrajna zaćma, w której nie ma szans, żeby ukazał się choć cień empatii, wszystko kłamstwo, wyuczone debilnie, słowny masaż... ja bym mu kurwa wylizała ten język, żebym tylko miała pewność, że to coś pomoże i więcej nie otworzy ust.


    Nie jestem pijana, jakby co, ale źle mi, tak mi cholernie źle, Kochanie...
    przeczytałaś, zapomnij, że to przysłałam. Napisałam do Ciebie, bo wiem, że zrozumiesz i nie będziesz oceniać... to się tak we mnie jakoś gromadziło. Teraz mnie nosi.


    Pogrzeb dopiero w sobotę, bo żeby rodzina "ze świata" bliższego i dalekiego, zdążyła dotrzeć. Mam nadzieję, że do soboty jakoś dociągnę ten "wózek". Potem niech jedzie w chuj, niech się rozpierdoli na małe cząsteczki, każda niech ma wybór, nawet ta najmniejsza, - góra, albo dół, jasność, czy mrok... mizianie w niebie i śpiewanie litanii do tych wszystkich ołtarzyków... czy prawdziwe, mocne pierdolenie, piętro niżej...
    chcę coś kurwa poczuć, mocno!


    Chyba jednak jestem pijana, ale nie alkoholem... czymś innym... może żalem, może tęsknotą, może nienawiścią... wkurwiam się na nieodwracalne... śmierć to zwykła jebana dziwka, bez charakteru, skurwysyńska, głuchoniema pizda!


    OdpowiedzUsuń
  4. Gdy dojechałam wtedy do babci, żyła jeszcze, oddychała, wcale nie wyglądała jakby miała odejść, wszyscy tam staliśmy, nikt nie chciał wierzyć... ale ja wiedziałam... czułam, że ona tam jest, w tej sali... czai się, żywi naszym strachem... poszłabym z nią, gdyby chciała, poszłabym bez wahania... nie wiedziałam co mam robić, jak zakląć los, jak pertraktować, modlić się, czy złorzeczyć w myślach?... nie byłam gotowa na to co się stało... ta hiena, to pojebane widmo, zabrało mi babcię... a idiota ksiądz, powiedział, że trzeba ufać Panu, poszła do nieba, tam jest oczekiwana, Bóg jej potrzebował... ja pierdolę, co za szajs!


    Tyle tam ponoć w tym niebie - dusz... na co mu moja Babcia? ... bałam się zapytać... bo ksiądz znajomy, wie sporo... bałam się, że powie coś o tych, których żegnałam wcześniej, że powie, że może oni tam też czegoś potrzebowali...


    Kurwa! To jest zbrodnia doskonała! Śmierć odbiera życie, po to, żebyśmy gdzieś tam, do lepszego świata się przenosili... od dziecka każą nam w to wierzyć... ufać... czy ktoś to zweryfikował?


    ufałam, wierzyłam...  a teraz chwieję się...
    nie mogę pójść do spowiedzi, bo może znowu nie dostałabym rozgrzeszenia, zdarzyło mi się tak raz, pamiętam każdy szczegół z tamtej chwili, kiedyś Ci o tym opowiem, taka banalnie głupia historia. Według spowiednika - miałam czegoś za mało, a według mnie - on pozwolił sobie na zbyt wiele i zbyt głęboko. Kazał mi prosić... a ja nie widziałam takiej opcji, z pozycji klęczącej wstałam i wyszłam.


    Proszę, gdy przeczytasz, zapomnij o tym wszystkim.
    Nie było tego maila, mnie nie było w nocy.

    OdpowiedzUsuń
  5. 6 listopada, 2014.


    Taaa... nastawiłam się na łacińską linię obrony... kręci mnie niczym lody o północy.


    Tak mnie cholernie nosi, tak nosi...
    moja samokontrola słabnie
    to co wrzało mi w nocy w głowie, przeniosło się do majtek... szlaban przestraszył się odpowiedzialności i sam się otwarł ... nie wiem, chyba na błędy, kurwa...
    cholernie szeroką mam skalę niepokoju... boję się wieczorami ruszać z domu, boję się, że sama z sobą grałabym nieczysto... a potem byłoby upiornie... to nie sztuka znaleźć kogoś i dać się epizodycznie zerżnąć... sztuką jest to potem wymazać z oczu...


    Wszystkiego można się nauczyć, chcę w końcu zostać programistką eksploatującą własne ciało, jak płótno, jak ekranik... na którym wszystkie stronki prowadzą do jednego słowa - dobrze...
    jestem jak jakiś cholerny złodziej, szykujący się do skoku na łup stulecia, nie mam swojego - dobrze, to podłożę się i zabiorę czyjeś... wydrę z lędźwi, wydrę z oczu.


    Wszystko co robi dobrze, jest dobre? Jeśli pierwszy oddech nie pomaga, może ten drugi coś uratuje?


    Nie lubię ziół, ale dziś się zmusiłam, zrobiłam sobie uspokajającą herbatkę, piję już drugą, może to coś pomoże.
    Grunt to szybka rotacja atmosfer.
    Sporo o Tobie myślę, uspokaja mnie to. Sięgam do Ciebie, jakoś tak instynktownie wzywam myśli o Tobie, chowam się w nich, budzę rozsądek. Dużo mi go teraz potrzeba. Nie chciałabyś, żeby mi odbijało przesadnie, prawda? Babcia też by nie chciała.


    Rodzina się zjeżdża, nie mogę teraz znaleźć z nimi wspólnego języka, chyba to dodatkowo pcha mnie w jakieś zawirowania, nie mogę się doczekać, gdy już będzie po... gdy wrócą, skąd przyjechali... chciałabym wreszcie trochę spokoju. To takie nierzeczywiste, dom, pełen ludzi i te ich rozmówki... to takie chwilami nie na miejscu... jakby nie czuli bólu, straty... większość przyjechała tylko, bo tak wypadało... jedno wielkie zakłamanie.


    Od wczoraj mamy halny, wiele na dworze tak, że szok... nie cierpię tego typu wiatru, źle na mnie działa, jakby coś wyło dookoła... jak fatum.
    Będzie mi odpierdalało do soboty, a potem cholera wie, może przez jakiś czas też...


    łzy ukrzyżowałam, przybiłam mocnymi słowami, gdzieś na rozdrożu... wrócę po nie, gdy będą mi potrzebne, na razie niech tam gdzieś wyją same, nie mogę im pomóc, mam suche oczy... jeden żar, jeden dym, jedno chuj wie co.
    Bluźnierca jestem.
    Przyszłam sobie sama taka właśnie do głowy... i siedzę... i zastanawiam się, czym by tu jeszcze zabić własną łagodność, jak zrównać ją z ziemią, żeby nie została nawet garść zdań, z tych, które nie powinny już ujrzeć światła dziennego. ----------


    Tyle z zapisków. To wystarczy żeby pokazać jak mocno dzikie zwierzę spotkałam po śmierci Babci. A w pewnym momencie być może nawet sama się nim stałam. Ugłaskanie go, spiłowanie pazurów, wyjście z Mroku, - zajęło mi półtora roku. 
    Wyszłam cała, ale naznaczona. Gdy czasem wsłuchuję się nocą w ciszę, mam wrażenie że zwierzę o mnie nie zapomniało. 
    Wtedy mówię sobie - oddychaj. 
    Oddychaj. Oddychaj, wariatko! Równo. Wolno. Głęboko. 




    P.S. Nie mam tak ładnej latarenki. Ale mam za to małą, całkiem do rzeczy lampkę, w kształcie lampy naftowej. Światełko które dziś w niej zapłonęło jest dla Pani Orzeszek. 




    Pozdrawiam serdecznie. I mocno Panią przytulam. 


    P.S.2
    (Za 'łacinę kuchenną' w komentarzu, przepraszam. Nie używam tyle na co dzień. Ale wtedy, w listopadzie 2014, - byłam dzikim zwierzem. Liczę, że Pani zrozumie.)



    OdpowiedzUsuń